Rozdział XVIII

– Po dzisiejszym dniu mamy pewność co do trzech rzeczy – powiedziałem, podnosząc dłoń do wyliczania. Gdyby w naszej klitce było dość miejsca, chętnie zacząłbym po niej chodzić. Zamiast tego usiadłem i oparłszy się plecami o ścianę, machinalnie wybijałem rytm stopą. Dawus siedział naprzeciw mnie, podkurczając długie nogi. – Po pierwsze, Zeno rozpoznał pierścionek. Jego reakcja była natychmiastowa i silna.

– To znaczy, że istotnie należał on do Rindel i jakimś cudem pozostał na Skale Ofiarnej, kiedy Zeno ją zepchnął.

– Niekoniecznie. – Pokręciłem głową. – Nie wiemy na pewno, czy był własnością Rindel. Ba! Nie wiemy nawet, czy to ją… i Zenona… widzieliśmy wtedy na skale. No i wcale nie ma pewności, mimo twego przekonania, że tę kobietę naprawdę zepchnięto.

– Ależ to musiał być on! Widzieliśmy dzisiaj, że kuleje.

– Przyczyna może być zupełnie inna. Powiedział mi, że to z powodu rany odniesionej w bitwie.

Dawus prychnął pogardliwie.

– Założę się, że ta kontuzja przytrafiła mu się na długo przed dzisiejszym wypłynięciem. Nie powinno być problemu ze sprawdzeniem; jego koledzy będą wiedzieli, od jak dawna utyka. Apollonides zresztą też.

– No, to sprawa załatwiona. Ot, tak sobie przesłucham pierwszego timouchosa i już. Ale masz rację, że takiego niedomagania Zeno nie mógłby ukryć przed innymi oficerami. Warto by wiedzieć, od kiedy kuleje. – Podniosłem następny palec. – Druga rzecz, jaką wiemy na pewno, to że Zeno naprawdę kocha Cydimachę. Domicjusz może sobie mówić o jej brzydocie i kalectwie, Arausio może się zaklinać, że Zeno ożenił się z córką pierwszego timouchosa wyłącznie dla kariery, ale tych dwoje łączy prawdziwe uczucie. Widziałeś ich dzisiaj? Jak ona przysunęła się do niego, aby go uspokoić? Jak on jej dotknął, niby mimochodem, a jednak z czułością? To nie była gra. Ja tam widziałem mężczyznę i kobietę, którzy dobrze się ze sobą czują fizycznie i wzajemnie sobie ufają.

– Mógłbyś powiedzieć to samo o jeźdźcu i jego koniu. – Dawus znowu prychnął.

– Cydimacha jest kobietą, Dawusie.

– Kobieta czy koń… Jeżeli Zeno jest tak wyrachowany i ambitny, jak sądzi Arausio, wybór żony znaczy dla niego tyle samo, ile wybór zwierzęcia, na którym jeździ. Szuka tylko niezawodnego środka, by się dostać tam, gdzie chce. A ożenek z Cydimachą zaprowadził go prosto na szczyt. Teraz jednak, gdy już tam dotarł, musi ją znosić; mało tego, jeżeli chce zostać członkiem Wielkiej Rady, musi ją jeszcze zapłodnić. Nie ma więc innego wyjścia, jak tylko grać swoją rolę, a ona jest mu za to wdzięczna. Dlaczego nie miałaby do niego słodko gruchać i czule się przysuwać? On zaś się do niej przyzwyczaił. Człowiek może się przyzwyczaić prawie do wszystkiego na tym świecie. Powie ci to każdy, kto kiedykolwiek był niewolnikiem. Zeno może ją dotknąć i nie wzdrygnąć się… i co z tego? Zwłaszcza że ona się tak szczelnie okrywa. Pewnie jest tak samo opakowana, kiedy się kochają, a nasz Zeno po prostu zamyka oczka i myśli o cudnej Rindel.

– Co? Wyobraża sobie miłość z dziewczyną, którą, według ciebie, z zimną krwią strącił w przepaść?

– Z zimną krwią… nic dodać, nic ująć! Cały Zeno.

Pokręciłem głową.

– Nie, to małżeństwo jest czymś więcej, niż ci się wydaje. Sposób, w jaki się dotykali, nawet sobie z tego nie zdając sprawy… przypomniał mi ciebie i Dianę. Tak, wy robicie to dokładnie tak samo.

Dawus opuścił głowę. Przy jego dobrotliwości łatwo było mi czasami zapomnieć, że i on cierpi z powodu rozłąki, tęskni za domem. Odchrząknął po chwili i rzekł:

– A co po trzecie? Mówiłeś, że mamy pewność co do trzech rzeczy. Zeno rozpoznał pierścionek i naprawdę kocha Cydimachę. Co jeszcze?

– Że nie jest tchórzem. Jego opowieść zmroziła mi krew w żyłach. Musiał być świadkiem przerażających scen, ale nie stracił głowy i przywiódł swych ludzi bezpiecznie do domu. Nie zawahał się też przeciwstawić swemu teściowi. Zeno jest odważny. Zadaję sobie pytanie, czy taki człowiek mógłby zepchnąć ze skały bezbronną kobietę?

Moje słowa nie zrobiły na Dawusie wrażenia. Założył ręce na piersi i odparł:

– Zrobiłby to, gdyby sprawiała mu kłopoty. A wzgardzona, rozgniewana kobieta łatwo może ich narobić takiemu ambitnemu karierowiczowi.

– A zatem nie widzisz w Zenonie nic dobrego? Ani trochę?

– Ani trochę.

– Jesteś przekonany o swojej słuszności, co? – spytałem cicho.

– Dlaczego nie? Znałem już takich jak on. A ty nie? – Teraz to Dawus zabrał się do wyliczania na palcach. – Czy Zeno kocha Cydimachę, nie wiem, ale na pewno udawanie uczucia mu się opłaca, a więc udaje. Jest odważny? Bez wątpienia. Podziwiasz go za publiczne sprzeciwienie się Apollonidesowi, ale nie bardzo by ci się podobało, gdybym to ja okazał ci równie mało szacunku, co, teściu? Czyż więc taki wspaniały człowiek mógłby z premedytacją zabić kobietę, którą kiedyś kochał? Zeno jest przystojny i pochodzi z dobrego domu, czemu więc nie miałby być czarujący i lubiany? Tym łatwiej uszedłby mu na sucho jakiś prawdziwie odrażający czyn, w rodzaju zepchnięcia dawnej i kłopotliwej kochanki z urwiska.

Zadowolony ze swych argumentów Dawus odchylił głowę do tyłu, zamknął oczy i przeciągnął się, ziewając przy tym potężnie. Czas iść spać, pomyślałem. Zgasiłem lampę i w pokoju zrobiło się tak ciemno, że i z zamkniętymi, i z otwartymi oczami widziałem tylko nieprzeniknioną czerń. Czyżbym rzeczywiście tak mylnie ocenił charakter Zenona? Czułem się zmęczony i zdezorientowany, jak stary pies, który już nie może polegać na swym nosie i który u schyłku długiego dnia włóczęgi zabłądził gdzieś w polu, z dala od domu.


Kiedy nazajutrz rano otworzyłem oczy, nie wiedziałem, czy obudziło mnie uczucie głodu, czy hałaśliwe burczenie w brzuchu. Jedyne światło wpadało do pokoju przez drzwi z korytarza, który bynajmniej nie był jasny. Do moich uszu docierały odległe głosy, spieszne kroki i nieokreślone pobrzękiwania i stuki: zwyczajne dźwięki dużego domostwa budzącego się ze snu. Przyszło mi na myśl, że moje zainteresowanie Zenonem i incydentem na Skale Ofiarnej to nic innego, jak próba zajęcia umysłu czymś innym niż kłopoty, w jakich tkwiliśmy po uszy. Massilia stała w obliczu chaosu, a może i zupełnej destrukcji. Można sobie spędzać dni na słodkiej bezczynności wśród wygód domu Ofiarowanego, ale perspektywa aresztu domowego (a może czegoś gorszego) u Apollonidesa wcale mi się nie uśmiechała. Zamiast łamać sobie głowę nad grzechami zięcia pierwszego timouchosa, powinienem był przeznaczyć minioną noc na zabieganie o łaski Domicjusza; gdybym odpowiednio się postarał, może wziąłby mnie i Dawusa pod swoją ochronę. Ta myśl przyprawiła mnie o nudności, więc odrzuciłem ją natychmiast i zacząłem się przyglądać pierścionkowi, podnosząc go do oczu, jakbym chciał zajrzeć w mroczną głębię czarnego kamienia z nieba.

Dawus obudził się z jeszcze głośniejszym burczeniem w brzuchu, co przypomniało mi o najpilniejszym problemie: znalezieniu czegoś do jedzenia. Trudno oczekiwać, aby Apollonides, mając tyle kłopotów na głowie, miał się jeszcze troszczyć o aprowizację dwóch rzymskich gości równie niepożądanych, jak niechętnych. Pomyślałem, że warto by się wybrać na poszukiwanie kuchni, choć wspomnienie o tej ponurej parodii uczty nie pozwalało mieć nadziei, że cokolwiek z niej pozostało.

Dawus usiadł na łóżku, przeciągnął się i ziewnął. Wbił niezbyt jeszcze bystre spojrzenie w pierścionek w moim ręku. Zamrugał kilkakrotnie i przymknął oczy. Nozdrza mu się poruszyły, a kiedy odwrócił się w stronę drzwi, i ja poczułem wyraźną woń chleba.

Bochenek pojawił się pierwszy. Podtrzymująca go dłoń była niewidoczna, zdawało się, że chleb lewituje, płynąc ku nam jak pachnąca chmurka. Za nim pojawiło się śniade ramię, a w końcu ujrzeliśmy uśmiechniętą twarz Hieronimusa.

– Głodni?

– Jak wilki! – przyznałem bez ogródek. – Wyszedłem z uczty u Apollonidesa głodniejszy, niż na nią przybyłem.

– To znaczy, że jego zdolności jako gospodarza są takie same jak jego talenty wojskowe i przywódcze – stwierdził sucho Hieronimus. – Przyniosłem też coś do picia – dodał, pokazując pękaty bukłak z winem.

– Niech cię bogowie błogosławią – mruknąłem bez zastanowienia.

– To akurat mi nie przysługuje. Ale jeśli chodzi o bardziej przyziemne błogosławieństwa, to mój róg obfitości jest wypełniony po brzegi. Wczoraj, kiedy wy przymieraliście głodem na bankiecie naszego gospodarza, ja raczyłem się w samotności… nie uwierzycie… nie jedną, ale dwiema pieczonymi przepiórkami z cudowną oliwą i sosem rybnym. Zostawiłbym coś dla was, ale przesiedzieć cały dzień na tej skale, a potem paradować piechotą przez pół miasta to za ciężka robota jak na takiego biedaka jak ja.

Przypomniałem sobie, co przeżyliśmy podczas tego przemarszu, i zupełnie nie wiedziałem, jak on może dziś sobie z tego żartować. Hieronimus tymczasem ciągnął:

– Po przepiórkach wniesiono barwenę w sosie migdałowym, potem jajka obtoczone w tartej skórce cytrynowej, po nich… ach, powiem po prostu, że kapłani Artemidy uparli się, iż mam się porządnie objeść. Im gorsze wieści nadchodziły na temat bitwy, tym więcej jadła mi podawano. Czułem się jak gęś tuczona na święto. – Poklepał się po okrągłym brzuchu, nie pasującym do reszty wysokiego i chudego ciała. – Jak się dziś obudziłem, byłem wciąż zbyt wypchany, by zmieścić choćby jeden kęs czegokolwiek. Kiedy więc przyniesiono mi ten świeżutki chlebuś, pomyślałem o was.

Rozerwałem płaski bochenek na dwie połowy i podałem jedną Dawusowi. Zmusiłem się, by jeść małymi porcjami. Dawus pochłonął swoją część tak szybko, że nie zauważyłem, czy w ogóle użył zębów.

– Wolno ci zatem swobodnie poruszać się po domu? – spytałem.

– Nikt nie śmie mnie zatrzymać. Niewolnicy pierzchają przede mną jak jesienne liście przed Boreaszem. Oczywiście staram się jak najmniej rzucać w oczy. Nie mam zamiaru wściubiać nosa w sprawy rady wojennej ani nachodzić nowożeńców o maślanych oczach. W przeciwnym razie, gdyby Cezar wdarł się w mury miasta albo Cydimacha porodziła wrzeszczącego potwora, Apollonides obarczyłby mnie winą za obie te katastrofy.

– Wrócisz do swojej willi?

To pytanie nieco nadwątliło jego samozadowolenie; jego mina skojarzyła mi się z nagłym podmuchem marszczącym lustrzaną dotąd powierzchnię jeziora.

– Obawiam się, że nie.

– Czyżby spotkała cię kara za zbezczeszczenie Skały Ofiarnej?

– Niezupełnie. To nie kara, a raczej reperkusje, można powiedzieć.

– Nie rozumiem.

– Przekonałem kapłanów, że miałem niezaprzeczalne prawo wejść wczoraj na skałę. Powiedziałem, że usłyszałem wezwanie od Artemidy, bym się tam udał i wypatrywał flotylli. Cóż mieli na to powiedzieć? Chyba udało mi się nakłonić ich też, aby i wam wybaczyli to złamanie tabu. Owszem, mogliby na krótko zrobić wrażenie na tłumie, gdyby was obu ostentacyjnie ukarali… na przykład spalili żywcem albo powiesili głowami w dół i darli skórę pasami jak z jeleni… ale zwróciłem im uwagę, że wymierzanie okrutnych kar naszym rzymskim gościom może się okazać kiepskim pomysłem, skoro, co się wydaje nieuniknione, Massilia będzie rządzona przez Rzymian… jeśli w ogóle zostanie z niej choćby kamień na kamieniu. Jeśli nie w tym roku, to w przyszłym; jeśli nie przez Cezara, to przez Pompejusza. A może przez nich obu po kolei? Powiedziałem kapłanom, że jesteście przyjaciółmi jednego i drugiego i że w dzisiejszych czasach przyjaźń znaczy dla Rzymianina więcej od więzów krwi.

– Innymi słowy, ocaliłeś nam życie, Hieronimusie.

– Przynajmniej tyle mogłem zrobić. W końcu jestem wybawcą, czyż nie? Moja śmierć ma ponoć w ostatnim momencie i w jakiś tajemniczy, mistyczny sposób uratować Massilię przed wrogami. Tymczasem coraz bardziej wygląda na to, że kapłanom Artemidy nie uda się dokonać takiej sztuki; gdyby zaś nawet tak się stało, mnie tu już nie będzie i nie będę mógł tego sprawdzić. Jedno, co na pewno mogę zrobić, to stać w tej norze i patrzeć, jak moi dwaj przyjaciele, żywi i w zasadzie zdrowi, pochłaniają chleb, który nie jest mi do niczego potrzebny. Czerpię z tego przedziwną przyjemność.

– Jeszcze żaden chleb tak mi nie smakował jak ten – zapewniłem go cicho.

Hieronimus wzruszył tylko ramionami.

– Powiedziałeś, że nie wrócisz do willi. Dlaczego, skoro udało ci się udobruchać kapłanów?

– Bo willa już nie istnieje.

Zamrugałem, nie rozumiejąc.

– Jak to, nie istnieje?

– Willi Ofiarowanego już nie ma. Tłum spalił ją dzisiejszej nocy.

– Co?

– To się stało późną nocą. Pewnie nic nie słyszeliście w tej pieczarze, którą wam przydzielono, ale nagle zabrzmiały rogi obwieszczające alarm pożarowy. Wyrwały mnie z głębokiego snu. Śniła mi się matka, ale to był dobry sen, o dziwo. Potem te rogi… Wstałem i wyszedłem na balkon. Nad moją dzielnicą zobaczyłem czerwoną łunę. Podobno tłum zebrał się wieczorem pod moim domem, żądając, aby mnie natychmiast wyprowadzono i pognano na Skałę Ofiarną. Apollonides postawił pod willą wartę, ale za słabą. Tłumaczyli ludziom, że nie ma mnie w domu, ale nikt im nie uwierzył. Rozbito bramę i wdarto się do willi. Ponieważ mnie tam rzeczywiście nie było, ludzie ogołocili ją ze wszystkiego, co dało się ukraść, a potem podłożyli ogień. – Hieronimus pokręcił głową. – Podpalanie domu w oblężonym mieście jest nie tylko poważnym przestępstwem, ale i niewyobrażalną głupotą. Gdyby ognia nie udało się opanować, wiecie, co by się działo? Ludzie uwięzieni w obrębie murów, w porcie zaledwie parę statków, którymi można by uciec, rozruchy, grabieże… los może straszniejszy niż cokolwiek, co może nam zgotować Cezar! Na szczęście pokonani wartownicy zdołali wezwać posiłki i wszcząć alarm pożarowy. Ludzie Apollonidesa ugasili ogień. Mój dom zamienił się w zgliszcza, ale sąsiednie ocalały. W rezultacie znów jestem bezdomny… Cóż to za ironia losu! A wśród popiołów sterczy na tykach dwadzieścia głów rabusiów, których żołnierzom udało się schwytać. Ich bezgłowe zwłoki wrzucono do morza.

Resztka chleba w moich ustach jakby nagle spęczniała.

– Hieronimusie, to straszne!

– Zgadzam się z tobą. Już nie będziemy mogli zasiąść na moim pięknym tarasie, patrzeć na chmury nad morzem i sącząc falerna, wieść dysput o paradoksach.

– Nie o to mi chodzi. Chciałem powiedzieć…

– Wiem, co chciałeś powiedzieć, Gordianusie. – Ofiarowany westchnął. – Najgorsze, że nie ośmielę się choćby na krok wyjść z tego domu. Gdyby tłum zobaczył moją lektykę lub moje zielone szaty… Nie mam zamiaru zostać zrzucony ze Skały Ofiarnej. Kiedy nadejdzie czas, chcę pełnego ceremoniału. Kadzidło, śpiewy, et cetera, et cetera, jak to się mówi u was, w Rzymie. Nikt mnie nie będzie strącał. Sam skoczę, z własnej woli, jak ta biedna dziewczyna, której śmierć widzieliśmy.

– Ona została zepchnięta. – Szept Dawusa był ledwo słyszalny i Hieronimus nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

– No i tkwię w domu Apollonidesa jak w pułapce. To ostatnie miejsce w Massilii, w którym pragnąłbym przebywać, a i gospodarzowi mój pobyt nie w smak. Bogini pewnie uważa, że obaj jesteśmy siebie warci. Kto wie, może ta ponura dziewica Artemida ma jednak ociupinę poczucia humoru? – Założył ręce na piersi i oparł się o futrynę, taksując wzrokiem naszą nędzną klitkę. – Wygląda na to, że wczorajsze wypadki w efekcie wydatnie obniżyły wasz status. Jedna lampka, dwa łóżka i jeden wspólny nocnik. Nie macie nawet drzwi ani choćby zasłony, która dawałaby trochę prywatności.

– Mogło być gorzej – zauważyłem. – Moglibyśmy mieć drzwi z zamkiem. I tak nie jestem pewien, czy jesteśmy wolni.

– Biorąc pod uwagę splot ostatnich wydarzeń, myślę, że Apollonides całkiem o was zapomniał. Ma pełne ręce roboty i zapewne nawet o was nie pomyśli, dopóki wasze ścieżki znów się nie skrzyżują. Ta kwatera jest spartańska, ale skoro i tak nie macie dokąd pójść, radzę skorzystać z gościny tak długo jak się da. Siedźcie tu cicho, dowiedzcie się, gdzie opróżniać ten wasz nocnik, no i zapewnijcie sobie sympatię niewolników domowych. Rzućcie parę aluzji, rozgłoście dyskretnie, że jesteście przyjaciółmi Cezara, a więc osobami, którym warto nadskakiwać, choć nie tak dobrymi, by kogoś podkusiło zamordować was we śnie… a sami chodźcie sobie, gdzie chcecie, ale starajcie się nie rzucać zbytnio w oczy.

Skinąłem głową na znak przyjęcia dobrej rady.

– Najtrudniejsze będzie znalezienie jedzenia. Słyszałem, jak Milo narzekał wczoraj w rozmowie z Domicjuszem na nowe ograniczenia racji żywnościowych. Każda porcja w każdym domu będzie jeszcze mniejsza.

– Poza moją. Nie martw się o jedzenie, Gordianusie. Dopóki tu jestem, nie dam wam zginąć z głodu.

– Doprawdy, Hieronimusie, nie wiem, jak ci…

– To nie rób tego, Gordianusie. Nie ma potrzeby. Teraz jednak muszę was opuścić. Ma się odbyć jakaś nużąca ceremonia, którą kapłani Artemidy czują się w obowiązku odprawić tego ranka w domu pierwszego timouchosa. Pewnie ku czci tych, którzy zginęli wczoraj na morzu. Z jakiegoś nie znanego mi powodu mam się tam pojawić i sterczeć gdzieś na dalszym planie. – Odwrócił się, by odejść, ale coś sobie przypomniał. Sięgnął ręką do zawieszonego u pasa woreczka i rzekł: – Byłbym zapomniał. Macie tu dwa gotowane jajka, jeszcze nie obrane. Możecie je sobie zjeść na obiad…


Problem jedzenia był rozwiązany, przynajmniej chwilowo. Pozostawała jednak kwestia swobody ruchów. Chodźcie sobie, gdzie chcecie, powiedział Hieronimus. Jak jednak mamy wyjść z domu i potem wrócić? Poprzedniego wieczoru weszliśmy na teren posesji Apollonidesa przez pilnie strzeżoną bramę. Trudno się spodziewać, że warta przepuści nas bez pozwolenia pierwszego timouchosa albo choćby bez okazania jakichś dokumentów. Skorzystałem więc z innej rady Ofiarowanego i odszukałem młodego niewolnika, który zaprowadził nas wczoraj na ucztę. Chłopak przyjął za pewnik, że jesteśmy gośćmi jego pana, i to znaczniejszymi. Po naszym akcencie domyślił się też, że nie jesteśmy miejscowymi i potrzebujemy przewodnika. Kiedy zapytałem go o najłatwiejszy sposób wychodzenia na ulicę, bez wahania wskazał furtkę dla niewolników znajdującą się w tylnej części muru pomiędzy kuchnią a magazynami. Furtka była pilnowana, ale nie przez zbrojnych; stał tam na posterunku stary niewolnik, który spędził na tym zajęciu większość życia. Był to prosty, gadatliwy człowiek, z którym dobrze się rozmawiało, choć z powodu braku uzębienia niełatwo go było zrozumieć. Musiałem często prosić go o powtórzenie jakiegoś słowa czy zdania, taktownie udając, że kiepsko znam grecki. Jak mi powiedział, straż przy głównej bramie była czymś nowym. Wystawiono ją dopiero w wyniku wczorajszego chaosu. W zwykłych okolicznościach willa pierwszego timouchosa nie wymaga większych środków bezpieczeństwa niż domy innych bogaczy, a może mniej; któryż złodziej ośmieliłby się okraść najważniejszego obywatela miasta?

– Na ogół to najbezpieczniejszy dom w całej Massilii! – upierał się stary. – No, ale to nie znaczy, że możemy tu wpuszczać każdego, nie? Dlatego kiedy wrócisz, zastukaj do furtki w ten sposób. – Zademonstrował owo „hasło”, trzykrotnie kopiąc nogą w drzwi. – A zresztą, dajmy temu spokój. Krzyknij po prostu swoje imię. Zapamiętam je. Jest dziwne nawet jak na Rzymianina. Nigdy takiego nie słyszałem. A uważaj na siebie w mieście. Zaczynają się tam dziać różne rzeczy. Co masz takiego ważnego do załatwienia, że cię to wygania z bezpiecznego domu? Wiem, wiem, to nie mój interes…

Dawus pierwszy wysunął się przez furtkę na biegnącą za murem wąską alejkę. Ruszyłem za nim, ale coś mi się przypomniało i odwróciłem się do odźwiernego.

– Znasz chyba zięcia pierwszego timouchosa? – spytałem.

– Młodego Zenona? Pewnie. Używa tego wejścia codziennie. Zawsze się spieszy, jakby nie umiał się poruszać inaczej niż biegiem. Tylko kiedy jest z żoną, zwalnia kroku i dostosowuje się do jej tempa.

– Zeno wychodzi z Cydimachą do miasta?

– Jej lekarz nalega, żeby jak najczęściej odbywała długie spacery, więc Zeno zawsze z nią idzie. To wzruszające, jak on się nią czule opiekuje.

– Zauważyłem wczoraj, że trochę utyka. Ma to od dziecka?

– Skądże! To bardzo sprawny młodzieniec. Jako chłopiec wygrał wyścigi w gimnazjum.

– Ach, więc pewnie ucierpiał we wczorajszej bitwie?

– Nie, nie, kuleje już jakiś czas. Już mu lepiej.

– Kiedy mu się to przydarzyło?

– Niech pomyślę… Ach, tak. To było tego dnia, kiedy ludzie Cezara próbowali zrobić wyłom taranem. Co za szalony dzień! Wszyscy biegali jak opętani. Zeno musiał odnieść kontuzję podczas służby na murach.

– Na pewno – przytaknąłem i wyszedłem na uliczkę, by dołączyć do Dawusa, który czekał na mnie z wypisanym na twarzy zadowoleniem z siebie.

Загрузка...