Rozdział XXV

Wiatr wciąż się wzmagał. Niebo poczerniało, dał się słyszeć pierwszy grzmot i z chmur strzeliła błyskawica. Wróciliśmy biegiem do domu Apollonidesa. Deszcz lunął, kiedy dopadaliśmy już bramy posesji. Dom zastaliśmy tak, jak go zostawiliśmy, z drzwiami szeroko otwartymi i ze służbą kręcącą się wszędzie z wymalowaną na twarzach paniką. Skrzydło, w którym po raz ostatni widziałem Metona, wciąż było strzeżone. Żołnierze zatrzymali nas i ani myśleli słuchać moich próśb i gróźb. Gdzie jest Meto? Jaki układ zawarł z Apollonidesem… o poddanie miasta? O własne życie?… i czy ta umowa cokolwiek znaczy teraz, kiedy pierwszego timouchosa już nie ma wśród żywych? Jeżeli Apollonides świadomie rzucił się w przepaść, to czy najpierw dokonał pomsty na wrogach? Raz jeszcze ogarnęła mnie trwoga o los syna. Jeśli Meto żyje i jest wolny, dlaczego mnie dotąd nie odszukał? Mogłem sobie oczywiście łatwo na to odpowiedzieć: jest teraz zbyt zajęty. Po śmierci Apollonidesa inni timouchoi będą musieli negocjować kapitulację. W tych ostatnich godzinach niepodległej Massilii wszystkie knowania Metona zaczynały przynosić owoce, i to one właśnie mają dla niego pierwszorzędne znaczenie. Dla ojca po prostu nie ma czasu. Dawus, praktyczny jak zawsze, zaofiarował się, że poszuka czegoś do jedzenia. Głód bardzo mi dokuczał, ale nie miałem na nic apetytu. Wyczerpany, dotarłem do pokoju, w którym przejściowo zakwaterowano Hieronimusa. W sypialni padłem jak długi na miękkie poduszki, na których przespałem poprzednią noc. Nie obawiałem się, że ktokolwiek mi przeszkodzi. Któryż z Massylczyków ośmieliłby się zapuścić do komnat Ofiarowanego w pierwszych godzinach po jego śmierci, kiedy niespokojny lemur zmarłego może wciąż tułać się po ziemi?

Ulewa bębniła o dach, grzmoty i wycie wichru nie ustawały, a teraz dołączył do nich inny odgłos: żałosne zawodzenie. Wieści o śmierci pana domu dotarły do niewolników, którzy jeden po drugim przyłączali się do lamentu po martwym przywódcy umierającego miasta. Mimo to zasnąłem niemal od razu. Może to dobrze, a może źle, ale Hypnos nie zesłał mi żadnych snów.


Ocknąłem się z wrażeniem, że ktoś mnie obserwował we śnie i wyszedł z sypialni zaledwie przed chwilą. Uczucie było tak silne, że poderwałem się i usiadłem na łóżku, rozbudzony w okamgnieniu. Pokój był pusty. To musiał być Meto, pomyślałem. Ale dlaczego mnie nie obudził? Może jednak był to tylko sen?

W chwilę potem do sypialni wszedł Dawus.

– No, nareszcie wstałeś! Radzę się pospieszyć, bo coś się dzieje przy głównej bramie. Coś ważnego.

Przetarłem oczy.

– Dawusie, czy byłeś tu przed chwilą? Patrzyłeś na mnie we śnie?

– Nie.

– A może był tu ktoś inny?

Zmarszczył brwi i położył dłonie na biodrach.

– Nie wiem. Byłem w sąsiednim pokoju i patrzyłem z balkonu, jak ludzie ciągną tłumnie do bramy. Tak, ktoś mógłby tu wejść z przedpokoju i ja bym go nie zauważył.

– Pada jeszcze? – spytałem.

– Nie. Burza trwała całą noc, ale już przeszła. Niebo jest czyste i świeci słońce. Hej, a co to takiego? – krzyknął radośnie i podbiegł do małego trójnożnego stolika w rogu. – Figi! Cały stos fig! Wczoraj nie mogłem znaleźć ani kęsa jedzenia. Ledwo zasnąłem, taki byłem głodny. No i popatrz! Ależ one piękne, takie ciemne i soczyste. A jaki zapach! Częstuj się, teściu, a potem pójdziemy pod bramę.

Dawus wgryzł się w figę, mrucząc z zadowoleniem. Dopiero gdy wziąłem owoc do ust, zdałem sobie sprawę, jak jestem wygłodzony. Czysta rozkosz jedzenia odsunęła na chwilę w cień wszystko inne. Nigdy jeszcze nie jadłem tak doskonałych fig.

Żadnemu wygłodniałemu niewolnikowi nie można by powierzyć zadania pozostawienia tak smakowitych owoców przy łóżku śpiącego nieznajomego; każdy z nich pożarłby je na miejscu. Uznałem, że musiał je przynieść sam Meto. Tylko dlaczego mnie nie obudził? Dlaczego odszedł, nie zamieniwszy ze mną ani słowa?


U bramy miasta zebrał się nieprzebrany tłum. Szpaler żołnierzy z ustawionymi pionowo włóczniami trzymał ludzi w ryzach, pilnując, aby droga od bramy na środek rynku była zawsze wolna. Wokoło widziałem ludzi zmęczonych, głodnych i wynędzniałych, ale ożywionych w oczekiwaniu. Od miesięcy żyli w strachu i w nadziei, a teraz wreszcie coś się miało stać. Czy nowy pan im wybaczy i zapewni pożywienie? Czy też okrutnie ich wymorduje? Ludzie zdawali się nie dbać o to, jaki czeka ich los, byle tylko skończyła się ta nieznośna niepewność.

Każdy tłum wydaje specyficzny odgłos. Ten brzmiał jak porośnięta wysokimi trawami dzika łąka w wietrzny dzień, kołysząca się i szumiąca z cicha. Ludzie mówili bezustannie, nerwowo, ale nigdy nie głośniej niż szeptem. Przyciszone plotki to o nieuchronnej zagładzie, to o wybawieniu przebiegały przez to ludzkie mrowie niczym kapryśne szkwały. Wraz ze wszystkimi patrzyłem jak urzeczony na bramę. Wielkie brązowe wrota były nienaruszone, podobnie jak oba bastiony po lewej i prawej stronie, ale zaledwie o parę metrów dalej ziała wielka wyrwa w murze, z rozrzuconymi wszędzie stosami gruzu, wśród których największym były ruiny zwalonej wieży. Wyglądało to tak, jakby potężna brama była tylko prowizoryczną dekoracją. W teatrze fasada może mieć okna, drzwi i balkony, ale wiadomo, że tylko udaje dom lub świątynię. Tak samo główna brama Massilii wydawała się zaledwie udaną imitacją. Jaką bowiem może spełniać funkcję, skoro tuż obok w murze jest wyłom dostatecznie wielki, by mogło się przezeń wedrzeć stado szarżujących słoni?

A jednak oczy wszystkich zwrócone były właśnie na bramę. Kiedy trębacze na bastionach zagrali fanfarę i wielkie wrota zaczęły się z wolna otwierać, na rynku zapadła cisza. Przed miesiącami tę samą bramę zamknięto przed Juliuszem Cezarem i od tamtej pory nie otworzyła się ani razu. Teraz, trzeszcząc i skrzypiąc, powoli się rozwierała, aż wreszcie stanęła otworem. Wokół mnie rozległy się płacze i westchnienia. Runięcie muru było niewyobrażalną katastrofą, ale otwarcie głównej bramy miasta przed wrogiem jest dla oblężonych czymś stokroć gorszym. Massilia nie została po prostu zwyciężona. Dumne miasto, które zachowało niepodległość przez pięć wieków swego istnienia, teraz samo oddawało się w ręce zdobywcy.

Przez bramę wmaszerowali rzymscy legioniści. Nikt nie mógł być tym zaskoczony, a jednak tłum drgnął i jęknął na ich widok. Tu i ówdzie ktoś krzyknął czy zapłakał, ktoś padł zemdlony.

Pierwsi Rzymianie, którzy weszli do miasta, rozeszli się na boki i zajęli miejsce żołnierzy massylskich tworzących szpaler. Massylczycy rzucali włócznie na ziemię i wychodzili na zewnątrz, poddając się. Kolejne rzędy legionistów zastępowały coraz dalsze odcinki massylskiego kordonu. Ta ceremonialna wymiana trwała dopóty, dopóki ani jeden żołnierz massylski nie pozostał w obrębie murów. Teraz to Rzymianie tworzyli szpaler, utrzymując tłum na miejscu. Szeroka droga między dwoma rzędami zbrojnych zasłana była porzuconymi włóczniami obrońców.

Trąby zabrzmiały znowu i przez bramę wjechał konno Treboniusz w otoczeniu swych oficerów. Rozpoznałem wśród nich Witruwiusza, który ciągle oglądał się przez ramię na wyrwę w murze, bardziej zainteresowany zniszczoną fortyfikacją niż obywatelami podbitego miasta. Kilka osób wzniosło powitalne okrzyki, w których jednak nie było radości. Ich niepewność wywołała śmiech innych. Atmosfera była napięta. Treboniusz jechał szpalerem legionistów z grymasem niechęci na twarzy.

Jeżeli już porównałem bramę Massilii do przesadnej dekoracji teatralnej, to przybycie Cezara było jak pojawienie się deus ex machina. Gdyby spłynął na ziemię z nieba jak bóg na linach w kulminacyjnej scenie sztuki, nie mógłby wywrzeć bardziej piorunującego wrażenia na zgromadzonych Massylczykach. Przez bramę wjechał biały ogier, na którym siedział jeździec w złotym napierśniku, lśniącym jak drugie słońce. Czerwony płaszcz zarzucony miał na plecy. Łysiejąca głowa była odsłonięta; hełm z czerwonym grzebieniem tkwił pod jego prawą ręką, jakby przybyły chciał podkreślić, że nie obawia się ukazać swej twarzy ani ludziom, ani bogom. Co prawda bogowie mogli przymknąć oczy na to, co się działo w Massilii przez ostatnie miesiące, ale czyż ktoś mógłby wątpić, że teraz pilnie wszystko obserwują?

Cezar dojechał na środek rynku, po czym z wolna obrócił koniem w miejscu, zakreślając pełen krąg i przyglądając się zgromadzonej ludności. W absolutnej ciszy stukot podków o bruk rozbrzmiewał głośnym echem. Przepchnęliśmy się stopniowo prawie do samego kordonu legionistów otaczających swego wodza, widziałem więc wyraźnie jego twarz. Usta miał jak zwykle mocno zaciśnięte i ledwie można było się domyślać na nich uśmiechu. Patrzył na tłum szeroko otwartymi oczami. Jego wystający podbródek i wyraźnie zaznaczone kości policzkowe w zestawieniu z postępującą łysiną (na której punkcie, według Metona, był dość drażliwy) nadawały mu surowy, ascetyczny wygląd. Jakimś sposobem udawało mu się wyglądać zarazem na zadowolonego i ponurego; wyraz całkiem odpowiedni dla boga zjawiającego się pod koniec dramatu, aby ogłosić wolę niebios i przywrócić porządek w miejsce wywołanego przez ludzi chaosu.

Cezar przemówił swobodnym, niemal konwersacyjnym tonem, ale dzięki wieloletniej praktyce na Forum i na bitewnych polach jego głos docierał do najdalszych zakątków placu.

– Ludu Massilii! Przez wiele lat wy i ja byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Tak, jak Massilia zawsze była sprzymierzeńcem Rzymu, tak wy byliście moimi. A jednak kiedy przybyłem do was kilka miesięcy temu, zamknęliście przede mną bramy. Przecięliście wszelkie więzi, jakie nas łączyły. Stanęliście po stronie innego. Dziś widzicie owoce swej decyzji. Wasz port opustoszał, waszych ojców i matki trapi zaraza, dzieci płaczą z głodu. Wasze potężne mury runęły, a bramy stoją otworem wbrew waszej woli. Gdybyście udzielili mi wsparcia i przyjaźni, kiedy o to prosiłem, wynagrodziłbym was szczodrze, a moje dzisiejsze przybycie stałoby się okazją do wzajemnych podziękowań. Tymczasem stało się inaczej. Muszę wziąć od was, czego mi potrzeba, ale moje warunki nie będą takie jak między sprzymierzeńcami. Kiedy przejeżdżałem tędy ostatnim razem, moja sytuacja była niepewna. Miałem przed sobą długą kampanię w Hiszpanii. Za sobą zostawiłem Rzym, nie wiedząc, czy pod moją nieobecność sprawy potoczą się tam po mojej myśli. Mogliście wtedy ze mną negocjować i uzyskać korzyści. O, tak, wiem, jak wy, Massylczycy, kochacie się targować! Jakiekolwiek zawarlibyśmy wówczas umowy, zostałyby dziś przeze mnie dotrzymane, za co ręczę moją czcią jako Rzymianina. Ale wy zamknęliście przede mną bramy i staliście się moimi wrogami. Teraz, kiedy wróciłem, sytuacja jest zupełnie inna. Siły stawiające mi opór w Hiszpanii zostały rozgromione. Ze Wschodu nadchodzą wieści, że Pompejusz i jego błądzący zwolennicy są jeszcze bardziej niepewni i sparaliżowani strachem niż kiedykolwiek. A kiedy tego ranka przyjechałem do obozu, posłaniec z Rzymu przywiózł nadzwyczajne wiadomości. Aby wyprowadzić państwo z obecnego kryzysu, senat mianował mnie dyktatorem. Mam zaszczyt przekazać wszystkim, że pretor Marek Lepidus wybrał mnie na to dostojne stanowisko i kiedy wrócę do Rzymu, zamierzam przyjąć je z woli ludu i zaprowadzić porządek w mieście i w prowincjach. Cóż więc mam teraz zrobić z Massilią? Kiedy mogliście mnie powitać, wzgardziliście mną. Co więcej, udzieliliście schronienia moim wrogom, a mnie ogłosiliście nieprzyjacielem. Kiedy wasz mur upadł, mój zastępca Treboniusz uszanował wywieszoną przez was białą flagę i powstrzymał swe wojsko od natychmiastowego szturmu, a wy w zamian mieliście czelność wysłać oddział wypadowy i spalić nasze konstrukcje oblężnicze. Gdyby na moim miejscu był mąż bardziej mściwy, mógłby wykorzystać tę okazję i tak ukarać wasze zdradzieckie miasto, aby służyło za wieczną przestrogę dla innych. Gdyby Massilię spotkał los Troi czy Kartaginy, któż śmiałby twierdzić, że postąpiłem z nią niesprawiedliwie? Ja jednak nie jestem mściwy i widzę powody do łaskawości. W ostatniej chwili wasi przywódcy okazali rozsądek. Kazali rzucić broń żołnierzom i otworzyli przede mną bramę miasta. Włożyli mi do ręki klucz od skarbca, aby Massilia mogła wnieść pełny wkład w moją kampanię przywracania porządku. Nie widzę przeszkód, aby Massilia i Rzym nie byli przyjaciółmi jak przedtem, chociaż ta przyjaźń od dzisiaj musi mieć zupełnie inne oblicze. Kiedy odjadę do Rzymu, a muszę to zrobić prawie natychmiast, zostawię tu garnizon złożony z dwóch legionów, który dopilnuje ustanowionego przeze mnie porządku. Okażę zatem Massilii swą łaskę. Podjąłem tę decyzję nie dla wynagrodzenia zasług, choć tak spóźnionych, i z całą pewnością nie z szacunku dla waszych przywódców, którzy ściągnęli na miasto ten smutny los. Nie! Skłoniło mnie do tego głębokie i szczere uczucie, jakie żywię dla odwiecznej sławy tego miejsca. Ja nie zamierzam zburzyć w jednej chwili tego, co Artemida chroniła przez pięć wieków. Dziś Massilia mogła przestać istnieć. Zostanie jednak odrodzona!

Gdzie zaczęły się wiwaty, nie mogłem się zorientować. Podejrzewam, że na znak Treboniusza pierwsze okrzyki wzniósł kordon legionistów, co stopniowo podjęli miejscowi; najpierw nieśmiało, pojedynczo odzywały się ciche oklaski i pomruki, rozprzestrzeniające się coraz szerzej i przybierające na sile. Cezar w końcu darował im i ich dzieciom życie. Przyszłość Massilii – od dzisiaj zależnej od Rzymu – nie będzie tym, czego się spodziewali i pragnęli, ale Massylczycy byli wdzięczni zdobywcy, że ich miasto w ogóle będzie miało przyszłość. Długa walka się skończyła i choć nie przyniosła im nic poza przetrwaniem, to im wystarczało. Dlatego wiwatowali coraz głośniej, coraz bardziej żywiołowo. Kto wie, pomyślałem, może poświęcenie Ofiarowanego rzeczywiście pomogło, pomimo jego wyraźnego wycofania się w ostatniej chwili. Massilia została uratowana.

Wśród narastających wiwatów i objawów radości drobne zamieszanie nieopodal zwróciło moją uwagę na zbliżającą się do Cezara niewielką procesję. Wyciągnąłem szyję i ponad głowami ludzi ujrzałem kołyszącego się rytmicznie srebrnego orła z powiewającymi za nim czerwonymi proporcami. Był to sztandar Katyliny. Cezar też go dostrzegł i ruchem ręki nakazał żołnierzom utworzyć przejście dla nadchodzących. Orzeł wpłynął na środek placu, niesiony, jak się tego spodziewałem, przez Metona. Mój syn miał teraz na sobie najlepszą pełną, zbroję, uśmiechał się od ucha do ucha, patrząc na Cezara z nieskrywanym uwielbieniem.

Oblicze imperatora pozostało surowe, ale oczy zalśniły mu nowym blaskiem, kiedy spoczęły na orlim sztandarze. Tylko zerknął na Metona, by odpowiedzieć na jego nabożne spojrzenie. Pozostali uczestnicy tego małego pochodu nie zbliżyli się do Cezara, pozostając na zewnątrz kordonu. Zobaczyłem między nimi Gajusza Werresa, który stał z założonymi na piersiach rękami i przekrzywioną głową, uśmiechając się chytrze. Obok niego zauważyłem Publicjusza i Minucjusza, a także wielu innych mężczyzn w togach, w których domyśliłem się pozostających na wygnaniu katylinarczyków. Na widok Cezara wyciągającego rękę, by przyjąć od Metona sztandar, omal nie pomdleli z ekstazy. Wymachiwali rękami, krzyczeli, padali na kolana i płakali ze szczęścia.

Chcąc mieć lepszy widok na Metona, przecisnąłem się w tamtą stronę, aż wreszcie znalazłem się tuż za plecami żołnierzy przy grupce katylinarczyków. To nie Meto mnie w końcu zauważył – nie odrywał bowiem oczu od Cezara – ale sam imperator. Kiedy wreszcie znów potoczył spojrzeniem po otaczającym tłumie, nasze oczy na chwilę się spotkały. Widział mnie wcześniej zaledwie parokrotnie, ale rozpoznał od razu. Jego usta lekko się wygięły w namiastce uśmiechu. Kiedy pochylił się, by oddać Metonowi swój hełm, zobaczyłem, że coś szepce mu do ucha. Meto cofnął się o krok i spojrzał w moim kierunku, choć nie jestem pewien, czy cokolwiek widział; wyglądał jak oszołomiony. Odszukanie mnie w tłumie zajęło mu dobrą chwilę, a kiedy mnie spostrzegł, ruszył w stronę kordonu i kazał żołnierzom mnie przepuścić. Ci najpierw jednak zerknęli na imperatora i dopiero kiedy on skinął im głową, rozstąpili się przede mną. Niechętnie wyszedłem na otwartą przestrzeń wokół Cezara, który nie zsiadł z wierzchowca, dzierżąc w dłoni sztandar z orłem, niegdyś należący do Mariusza. Co ta chwila dla niego znaczyła? Cezar był teraz zdobywcą Galii i Hiszpanii Uterior, i przewyższył nawet swego dawnego mentora, Mariusz bowiem nigdy nie dostąpił godności dyktatora Rzymu. Entuzjazm stojących nieopodal katylinarczyków sięgał zenitu, a dochodzące ze wszystkich stron wiwaty tłumu były ogłuszające.

Kiedy podjąłem decyzję przedarcia się do Massilii tunelem, doznałem czegoś w rodzaju objawienia: otóż z wiekiem stawałem się nie coraz mniej, ale coraz bardziej impulsywny, coraz mniej ostrożny. Czy to dlatego, że dzięki zebranemu przez całe życie doświadczeniu nie musiałem już długo i uporczywie myśleć nad problemami, zanim zaczynałem działać? Czy też po prostu nie miałem już cierpliwości do powolnego rozumowania i strachliwego wahania, i zatoczywszy pełny krąg, zacząłem postępować jak dziecko… i jak bogowie… kierowany czystą, spontaniczną reakcją?

Nie zaplanowałem tego, co uczyniłem na środku massylskiego rynku, wśród ryku tłumu i przed obliczem Cezara. Nigdy sobie nawet tej chwili nie wyobrażałem. Meto podszedł do mnie. W jednej ręce trzymał hełm swego wodza, a drugą bezwiednie gładził czerwono barwiony grzebień z końskiego włosia, jak można by głaskać kota. Uśmiechnął się wesoło, pokręcił głową i rzekł, unosząc brwi:

– Trochę to wszystko oszałamiające, co, tato?

Wpatrywałem się w niego bez słowa, tłumiąc nagłą chęć wytrącenia mu z ręki tego złocistego hełmu.

– Tato, kiedy to się już skończy… kiedy wrócę do domu…

– Do domu, Metonie? A gdzie jest twój dom? – Nieświadomie zacząłem krzyczeć, pewnie dlatego, żeby mnie w ogóle usłyszał w tym zgiełku.

Zmarszczył brwi.

– Jak to gdzie? Tam, gdzie i twój, w Rzymie.

– Nie, Metonie! Mój dom nie jest twoim domem. Już nie.

Meto zaśmiał się nerwowo.

– Tato, co ty, na Hades…

– Kiedy to się skończy, powiadasz. A kiedy to nastąpi, Metonie? Nigdy! I niby czemu miałbyś chcieć, żeby się skończyło? Przecież, ty tym żyjesz! Sztuczki, kłamstwa, zdrady… dla ciebie to już nawet nie środki do osiągnięcia jakiegoś świetlanego celu. One same stały się celem!

– Tato, nie wiem, co…

– Najpierw zostałeś żołnierzem i tym tylko żyłeś, zabijając Galów ku chwale Cezara. Palenie wiosek, zabieranie dzieci w niewolę, pozostawianie wdów na pastwę głodu… to mnie zawsze mierziło, choć ani razu nie wyrzekłem krytycznej uwagi. Teraz znalazłeś sobie nowe powołanie: szpiegowanie dla Cezara, niszczenie innych podstępem. To mierzi mnie jeszcze bardziej. – Podniosłem głos, tak że nawet Cezar mnie usłyszał i zdziwiony spojrzał na nas z wysokości siodła.

– Tato, ja nic nie rozumiem. – Meto aż zszarzał na twarzy.

– Ja też nie. Czy tak cię wychowałem? Czy nie przekazałem ci nic z siebie?

– Ależ tato, ja wszystkiego się nauczyłem od ciebie!

– Nie! Co znaczy dla mnie najwięcej? Odkrywanie prawdy! Robię to nawet wtedy, gdy to nie ma sensu, nawet wtedy, gdy jedynym zyskiem jest ból. Robię to, bo muszę. Ale ty, Metonie? Czym jest dla ciebie prawda? Ty nie możesz jej znieść tak samo, jak ja nie cierpię krętactwa. Jesteśmy absolutnymi przeciwieństwami. Nic dziwnego, że znalazłeś swoje miejsce na ziemi u boku kogoś takiego jak Cezar.

Meto zniżył głos.

– Tato, pomówimy o tym później.

– Nie będzie żadnego później! To nasza ostatnia rozmowa, Metonie.

– Tato, jesteś zdenerwowany, bo ja… nie byłem tak otwarty, jak mogłem.

– Nie mów do mnie jak polityk! Oszukałeś mnie. Najpierw pozwoliłeś mi wierzyć, że należysz do spisku przeciwko Cezarowi…

– To rzeczywiście było godne pożałowania, tato, ale nie miałem wyboru…

– A potem świeciłeś mi w oczy swoim przebraniem wróżbity, wiedząc, że noszę w sercu żałobę po tobie!

Meto zadrżał.

– Tato, kiedy to się skończy… kiedy będziemy mogli porozmawiać…

– Nie! Już nigdy więcej!

– Tato, przecież jestem twoim synem!

– Nie, nie jesteś. – Wyrzucenie tych słów sprawiło, że poczułem w środku pustkę i chłód, ale nie mogłem się już powstrzymać. – Od tej chwili nie jesteś moim synem, Metonie. Wyrzekam się ciebie. Tu, przed twoim ukochanym imperatorem… przepraszam… przed dyktatorem… wyrzekam się ciebie. Przestajesz mnie obchodzić. Odbieram ci moje nazwisko. Jeżeli potrzebujesz ojca, niech cię Cezar adoptuje!

Meto wyglądał, jakby dostał młotkiem w sam środek czoła. Gdyby moim zamiarem było wprawienie go w osłupienie, nie udałoby mi się to lepiej. Jednak wyraz jego twarzy nie sprawił mi najmniejszej przyjemności. Nie mogłem dłużej na niego patrzeć. Imperator zorientował się, że dzieje się coś złego, zawołał Metona do siebie, ale on stał jak wryty, nie zwracając na nic uwagi.

Tłum nie przestawał wiwatować. Krzyki i śpiewy zaczęły niejako żyć własnym życiem. Ludzie krzyczeli dla samego krzyku, jakby chcieli w ten sposób wyładować całe nagromadzone napięcie. W moich uszach brzmiało to jak ryk wodospadu. Przepchnąłem się między żołnierzami i przez grupę rozradowanych katylinarczyków. Werres śmiał się na całe gardło, odchyliwszy głowę do tyłu. Publicjusz i Minucjusz usiłowali mnie złapać i pociągnąć do radosnego tańca, ale wyrwałem się im i na oślep parłem przez tłum. Dawus był niedaleko. Nie widziałem go, lecz czułem jego obecność; wiedziałem, że trzyma się mnie, ale schodzi mi z oczu, niewątpliwie zastanawiając się, co się właściwie przed chwilą wydarzyło. Ileż to razy wyśmiewałem w duchu jego prostą naturę i brak jakiejkolwiek przebiegłości? Teraz jednak był mi o wiele bliższy od człowieka, którego zostawiłem za sobą.

Загрузка...