Kiedy przemierzaliśmy massylską agorę, zacząłem w duchu dziękować bogom za naszą zbrojną eskortę. Ulice były zatłoczone. Mężczyźni i kobiety spieszyli w panice we wszystkich kierunkach, potrącając się i przepychając. Hieronimusa rozpoznano natychmiast po zielonych szatach. Wokół nas podniosły się okrzyki: „Ofiarowany! Ofiarowany!”. Z początku Massylczycy zadowalali się obrzucaniem nas obelgami i przekleństwami, wygrażaniem pięściami i pluciem na ziemię. Potem kilku przyczepiło się do nas, biegnąc po bokach, wymachując rękoma i krzycząc coś histerycznie. Ich twarze wykrzywiała nienawiść. W krótkim czasie otoczył nas rozwścieczony tłum. Grupka podżeganych przez ziomków, mężczyzn i kobiet, odważyła się zaatakować maszerujący orszak. Żołnierze odpychali ich brutalnie, ale paru udało się wcisnąć między nich ręce wyciągnięte ku Ofiarowanemu. Nie mogli go dosięgnąć, musieli więc zadowolić się wulgarnymi gestami. Jeden wetknął nawet głowę do środka zwartego szyku i splunął Hieronimusowi w twarz, zanim został odrzucony z powrotem w tłum. Wreszcie dowódca rozkazał swoim ludziom użyć w razie konieczności mieczy. Kiedy kolejny mężczyzna rzucił się na jednego z żołnierzy, błysnęła stal i rozległ się przeraźliwy krzyk. Poczułem na twarzy mokre, ciepłe krople. Przetarłem ją dłonią; przez zakrwawione palce ujrzałem przelotnie rannego, jak pada w tył, wyjąc z bólu i ściskając rozcięte ramię. Po tym zajściu tłum trzymał się od nas z daleka, ale za to poleciały ku nam zaimprowizowane pociski: garście żwiru, kamyki, odłamki bruku i rozbitych dachówek, kawałki drewna, a nawet drobne przedmioty, jak gliniane garnuszki, które rozbijały się z głuchym trzaskiem, lądując na tarczach i hełmach żołnierzy. Ten twardy deszcz stał się wkrótce tak gęsty, że dowódca rozkazał sformować żółwia. W jednej chwili otoczyła nas skorupa z uniesionych tarcz, spomiędzy których wystawały ostrza mieczy. Zrobiło się ciemno. Potrącano mnie ze wszystkich stron, nozdrza wypełnił mi odór żołnierskiego potu. Stukot padających nieustannie na tarcze pocisków przypominał gradową burzę.
– Bezbożni głupcy! Hipokryci! Idioci! – zżymał się Hieronimus, zaciskając pięści. – Osoba Ofiarowanego jest święta! Zróbcie mi coś teraz, a tylko ściągniecie na siebie przekleństwo!
Jego krzyki ginęły w ogólnym hałasie i wyciu tłumu. Na szczęście w końcu dotarliśmy do celu. Dowódca rzucił krótki rozkaz i żołnierze jeszcze bardziej zwarli szyk. Zorientowałem się, że przechodzimy przez jakąś bramę. Po chwili zatrzasnęły się za nami metalowe wrota, tłumiąc dochodzące z zewnątrz krzyki tłumu. Nasza eskorta rozstąpiła się. Stanęliśmy na niewielkim, wysypanym żwirem dziedzińcu. Rozluźniony po tej drodze przez mękę spojrzałem w niebo i przez krótki, osobliwy moment uderzyło mnie jego piękno. Słońce już zaszło i w zenicie panował kolor ciemnoniebieski, niemal granatowy, rozjaśniający się ku horyzontowi poprzez odcienie ultramaryny aż do nieprawdopodobnej pomarańczowej żółci, poprzetykanej cienkimi pasmami zwiewnych chmur podbarwionych krwawą czerwienią zachodu.
Do rzeczywistości przywołał mnie łomot ciskanych w bramę pocisków. Tłum nie miał zamiaru się rozejść. Żołnierze starannie sprawdzili, czy belka ryglująca wrota dobrze spoczywa na swoim miejscu. Ich dowódca, wyraźnie podenerwowany, ruszył schodami na niski ganek eleganckiej willi. Drzwi wejściowe były otwarte, a na progu stał wsparty pod boki Apollonides, mierząc nas surowym spojrzeniem.
– Pierwszy timouchosie! – wyrecytował oficer, salutując. – Jak rozkazałeś, przyprowadziłem Ofiarowanego i tych dwóch, których widziano z nim na Skale Ofiarnej.
– Nie bardzo się z tym spieszyłeś.
– Wybrałem najkrótszą drogę, pierwszy timouchosie. Marsz był jednak… utrudniony.
– Natychmiast rozpędzić ten tłum.
– Pierwszy timouchosie… ten hałas może mylić… Oni nie są tak niebezpieczni. Brak im zupełnie organizacji. Są głośni, ale nie uzbrojeni…
– Tym łatwiej ci będzie ich rozproszyć.
Oficer zacisnął zęby.
– Są podnieceni widokiem Ofiarowanego. Gdyby im dać trochę ochłonąć…
– Natychmiast, powiedziałem! Wezwij łuczników. Rozlej trochę krwi, jeśli będzie trzeba, ale ulice mają być oczyszczone, zrozumiano?
Oficer zasalutował tylko i odwróciwszy się na pięcie, odmaszerował na dziedziniec. Apollonides popatrzył gniewnie na mnie i na Dawusa, po czym wbił wzrok w Hieronimusa, który odwzajemnił mu się ponurym spojrzeniem.
– Masz szczęście, że jeszcze żyjesz – powiedział w końcu.
– Bogini mnie chroni – zareplikował Ofiarowany. Głos miał spokojny, choć ochrypły od krzyku. – Moje przeznaczenie jest inne.
W błękitnych oczach Apollonidesa pojawił się zimny błysk. Na wargi, zbyt małe przy jego masywnej szczęce, wypełzł ironiczny uśmieszek.
– Nazywaj to, jak chcesz. Twoje przeznaczenie i tak zaprowadzi cię prosto do Hadesu. Pozdrów tam ode mnie swoich rodziców, jak się spotkacie.
Hieronimus zesztywniał i przez chwilę myślałem, że rzuci się na pierwszego timouchosa. Ten jednak, lepiej oceniając swego przeciwnika niż ja, ani drgnął.
– Czy to znaczy, że jestem aresztowany? – zapytał Hieronimus.
– Nie bądź śmieszny – parsknął Apollonides. – Sprowadziłem cię tu dla twojego własnego bezpieczeństwa. Powinieneś mi być wdzięczny za tę troskliwość.
– A moi przyjaciele? Czy ich aresztujesz?
– Nie jestem pewien. – Apollonides zwrócił na nas nieprzyjemne spojrzenie. – Jeszcze się nie zdecydowałem. Wyobraź sobie, że miałem dzisiaj inne sprawy do przemyślenia. Na razie wszyscy trzej spędzicie tutaj noc, żebym miał was na oku.
Pierwszy timouchos odszedł, nie odezwawszy się do nas już ani słowem. Niewolnicy zaprowadzili nas do naszej kwatery. Po drodze przeszliśmy przez ogród, gdzie trwały przygotowania do kolacji na wiele osób. Uwijała się tam armia służebnych, nosząc sofy, stoliki, przenośne lampy i stosy tac. Szykuje się niezła feta, choć akurat dzisiaj nie bardzo jest co świętować, pomyślałem.
Rozdzielono nas z Hieronimusem. Jemu wyznaczono osobną komnatę, a nas obu poprowadzono tym samym korytarzem, ale w przeciwnym kierunku. Po chwili zeszliśmy schodami na niższy poziom, gdzie korytarz był węższy i niższy, licho przy tym oświetlony. Na jego końcu znajdowało się ciasne pomieszczenie bez okien, które nam przydzielono. Stały w nim dwie prycze, między którymi mogłem przejść, ale bokiem. Jedynym źródłem światła była zawieszona pod sufitem lampa, w której skwierczała podła oliwa. Natychmiast padłem z długim westchnieniem na swoją pryczę i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo jestem zmęczony. Spać jednak nie mogłem; ledwo przymknąłem powieki, jawiły mi się wykrzywione nienawiścią twarze prześladujących nas ludzi.
Poderwałem się do pozycji siedzącej na odgłos zbliżających się kroków. W drzwiach stanął Hieronimus. Ogarnął wzrokiem naszą sypialnię i powiedział tylko:
– Przytulnie tutaj.
– Przypuszczam, że twoja izba jest nieco większa – odparłem.
– Przedpokój, sypialnia i trzeci pokój z osobnym balkonem. Cokolwiek mniej oznaczałoby zniewagę dla bogini.
W migotliwym świetle spostrzegłem na jego palcu lśniący przedmiot. Był to ów pierścień z czarnym kamieniem, który znalazł na Skale Ofiarnej. Całkiem o nim zapomniałem w ferworze wydarzeń. Hieronimus zorientował się, na co patrzę, i pomachał palcem. Kamień błysnął odbitym czerwonawym światłem lampy.
– Ciasno wchodzi, nawet na mały palec – powiedział. – Co o tym myślisz, Gordianusie?
– To kobiecy pierścionek, oczywiście. Chyba nigdy nie widziałem takiego kamienia.
– Nie? No cóż, chyba nigdzie poza Massilią nie jest tak ceniony, a to z powodu xoanon Artemidy. To odłamek kamienia, który spadł z nieba, tak samo jak posąg bogini. Nie są one piękne, czasami nawet szkaradne, ale ten jest dość interesujący. Jak widzisz, nie jest cały czarny, ale ma srebrzyste słoje i błyszczy jak polerowany marmur. Musi być sporo wart.
– Czy taki pierścionek Massylczyk dałby swojej ukochanej?
– Chyba tak, jeśli on jest bogaty, a ona dość piękna, by nosić taką elegancką biżuterię.
Hieronimus z pewnym wysiłkiem ściągnął pierścień z palca i podał mi go.
– Skąd on się znalazł na Skale Ofiarnej? – spytałem. – Przekonaliśmy się sami, jak trudno dostać się na szczyt. Nikt nie wybiera się tam ot, tak sobie, zwłaszcza teraz, kiedy nikomu nie wolno wchodzić na skałę. Skąd ten pierścień?
– No, wiemy o dwojgu ludzi, którzy tam niedawno byli. – Hieronimus zacisnął usta. – Oficer w błękitnej pelerynie i kobieta, która skoczyła ze skały.
– Została zepchnięta – poprawił Dawus.
Skinąłem głową.
– Apollonides wyprawił swoich ludzi, by rozejrzeli się w pobliżu skały, ale wyraźnie zabronił im się na nią wspinać. Musimy przyjąć, że szczyt nie był przeszukiwany, a ten pierścionek mógł leżeć tam od niepamiętnych czasów – powiedziałem.
– Być może – zgodził się Hieronimus. – Ale i tak pozostaje pytanie o jego pochodzenie. Nie mógł się ześliznąć przypadkiem, chyba że miała ona naprawdę bardzo szczupłe palce.
– Może zdjęła go, zanim… zanim spadła.
– Albo on go ściągnął – wtrącił Dawus. – Widzieliśmy, że się z sobą mocowali, pamiętacie? On go jej ściągnął, a potem upuścił, kiedy ją spychał w przepaść.
– Kiedy skoczyła. – Hieronimus ani myślał dać się odwieść od własnej wersji wydarzeń.
– Niezależnie od tego, co się tam zdarzyło, jeżeli pierścień należał do tej kobiety… – Urwałem, nie kończąc myśli. – Nie masz nic przeciw temu, Hieronimusie, abym go na jakiś czas zatrzymał?
– Możesz go choćby wrzucić za nią w morze. Nie jest mi do niczego potrzebny. – Przyłożył dłoń do brzucha. – Jak sądzicie, możemy się spodziewać jakiegokolwiek posiłku?
Brzuch Dawusa natychmiast zawtórował mu głośnym burczeniem. Jakby na dany znak za plecami Hieronimusa wyrósł młody niewolnik.
– Kolacja podana w ogrodzie! – oznajmił.
– Och, kolacja pod gwiazdami! Cudownie! – Hieronimus uśmiechnął się do chłopaka.
Mimo słabego światła dostrzegłem na twarzy niewolnika wyraz zaskoczenia. Oczy mu się zaokrągliły, zaraz też cofnął się i odwrócił wzrok.
– Nie… nie dla ciebie – wyjąkał. – Przychodzę po dwóch Rzymian.
– To gdzie ja mam jeść? – warknął Hieronimus.
– W… twoim pokoju – odparł niewolnik ledwo słyszalnym szeptem, nie patrząc na niego.
– No jasne. Co też mi się roiło? Ofiarowany jada w samotności…
Ogród był niewiele lepiej oświetlony od naszej kwatery. Oliwy brakowało w Massilii tak samo jak żywności. Światło było tak liche, że nie mogłem się zorientować, ile osób zebrało się na uczcie; oceniłem, że około pięćdziesięciu. Jeżeli to ma być oficjalna feta, kogo zaprosiłby pierwszy timouchos? Najczcigodniejszych spośród członków Wielkiej Rady, kapłanów Artemidy i dowódców wojskowych. Zapewne kilku ważniejszych miejscowych Rzymian, no i bez wątpienia wodza rzymskich sił. Ledwie to pomyślałem, spostrzegłem Domicjusza rozpartego na sofie z pucharem wina w dłoni. Niewolnik poprowadził nas w tamtą stronę i wskazał pustą sofę tuż obok niego.
Domicjusz zmierzył nas spojrzeniem przekrwionych oczu. Jeśli ktokolwiek mógł się czuć w tym dniu zdradzony, to właśnie on. Podczas kampanii w Italii zlekceważył radę Pompejusza i zamknął się w Korfinium, by stawić opór Cezarowi; zanim jednak rozpoczęło się oblężenie, jego ludzie wydali go wrogowi i poddali miasto. Teraz, znowu oblężony przez Cezara, rozpaczliwie wyglądał odsieczy od Pompejusza… tymczasem wysłane przezeń okręty ominęły Massilię i zniknęły za horyzontem.
– Ach, to ty, wichrzycielu! – Język Domicjusza plątał się już nieco pod wpływem wina. – Pewnie zdajesz sobie sprawę, że musiałem dobrze świecić dziś za ciebie oczyma! Rzymianin… za którego ja osobiście odpowiadam… popełnia świętokradztwo. Czegoś ty tam szukał, Poszukiwaczu?
– Chcieliśmy z Dawusem popatrzeć na wypływającą flotę – odrzekłem beznamiętnie. – Na murach był niesamowity ścisk, a ze Skały Ofiarnej widok był najlepszy.
– Wiedziałeś, że to zakazane.
– Czy można oczekiwać od przyjezdnego, żeby pamiętał o każdym miejscowym obyczaju?
Domicjusz przyjął ten wykręt tak, jak na to zasługiwał.
– Dla mnie możesz wdrapać się na tę skałę i nasiusiać w morze. – Parsknął z ironią. – A jeszcze lepiej, skoczyć w nie samemu. To pewnie jedyny sposób na wydostanie się z tego parszywego miasta. – Podniósł pusty puchar i jak spod ziemi wyrósł przy nim niewolnik z dzbanem. – Zdaje się, że tylko to udało im się zgromadzić w dostatecznej ilości… dobre italskie wino. I niewolników do nalewania. Cóż to za nędzna mieścina!
Domicjusz nie próbował nawet zniżyć głosu. Rozejrzałem się wokoło. Goście wciąż przybywali, ale nastrój był posępny, a rozmowy przyciszone. Po tym wybuchu złości sporo głów odwróciło się w naszą stronę.
– Jak nie będziesz ostrożniejszy – mruknąłem – to własny język przyniesie ci więcej problemów dyplomatycznych niż ja przez całe życie.
– Jestem Rzymianinem, Gordianusie! – Domicjusz roześmiał się gorzko. – Nie znam ani manier, ani strachu. W taki właśnie sposób udało nam się podbić świat. W każdym razie niektórym z nas. Ach, ale oto i kolejny wspaniały przegrany… Milonie! Tutaj!
Z tłumu cieni wychynął Tytus Anniusz Milo, równie ponury i zmęczony jak Domicjusz. Opadł na sofę naprzeciw nas i strzelił palcami; kiedy niewolnik przyniósł wino, odmówiłem. Nabierałem przekonania, że jest to jedna z tych nocy, kiedy warto mieć trzeźwą głowę.
Ogród w kształcie kwadratu otoczony był kolumnadą. Pośrodku stała sucha teraz fontanna z posągiem Artemidy, tym razem w bardziej tradycyjnej postaci. Sofy ustawiono w wielokrotnie powtórzoną podkowę, na zmianę skierowaną ku środkowi i na zewnątrz, przez co rzędy przypominały coś w rodzaju meandru, jaki widuje się na greckich chitonach. Dzięki temu goście byli zwróceni we wszystkich czterech kierunkach i nie było żadnego wyraźnego centrum. Ten układ umożliwiał też słuchanie rozmów toczących się w pobliżu. Nasza najbliższa okolica wydawała się opanowana przez Rzymian. Zewsząd dochodziły mnie urywki łacińskich zdań. Nieopodal siedział Gajusz Werres; patrzył na mnie, oglądając się przez ramię, a napotkawszy moje spojrzenie, miał czelność mrugnąć porozumiewawczo. Goście byli obojga płci, chociaż mężczyzn naliczyłem znacznie więcej. Rzuciło mi się w oczy, że zgodnie z tutejszym obyczajem kobiety – w jaskrawym przeciwieństwie do Rzymianek – powstrzymują się od picia wina.
Apollonides ze swym orszakiem przybył ostatni. Wszyscy obecni powstali (niektórzy, jak Milo i Domicjusz, dość chwiejnie), by wyrazić uszanowanie dla pierwszego timouchosa. Otaczali go mężczyźni o ponurych twarzach; domyśliłem się, że to jego osobiści doradcy. W orszaku było też dwoje młodych ludzi. Wiele o nich słyszałem, a teraz wreszcie nadarzyła się okazja zobaczyć ich razem: jedyną córkę Apollonidesa Cydimachę i jej męża Zenona.
Dziewczyna miała na sobie obszerną suknię z doskonałego materiału przetykanego złotymi i srebrnymi nićmi. Barwny woal, zakrywający szczelnie jej twarz, zrobiony był chyba z jedwabiu. U innej kobiety takie wyszukane i kosztowne odzienie świadczyłoby tylko o bogactwie i uprzywilejowaniu, lecz na niej wyglądało jak przebranie mające odwrócić uwagę patrzących od niekształtnej postaci, którą skrywało. Nawet jej dłonie były niewidoczne; nie mogąc uchwycić wzrokiem choćby skrawka ludzkiego ciała, odnosiło się wrażenie, że do ogrodu weszło jakieś dziwaczne zwierzę, schowane w piramidzie tkaniny.
Cydimacha szła wolno, wyraźnie kulejąc. Reszta towarzystwa pilnowała się, by nie pozostawić jej w tyle. Ten widok niewielkiego orszaku prowadzonego przez najpotężniejszego człowieka w Massilii i powstrzymywanego w marszu przez kalekie stworzenie na końcu dziwnie działał mi na nerwy. Scena wydawała mi się nie z tej ziemi; dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nigdy dotąd nie widziałem tak zniekształconego człowieka w takich okolicznościach: elegancko ubranego i zajmującego honorowe miejsce na uczcie wśród możnych i wpływowych osobistości. Takie kreatury widuje się tylko okutane w łachmany, śpiące w rynsztokach i żebrzące w co biedniejszych dzielnicach. Nikt nie wie, skąd się wzięły i jak im się udaje trwać przy życiu. Szacowne rzymskie rodziny nigdy nie pozwoliłyby przeżyć takiemu monstrum, a jeśli tak, to ukryłyby je i nigdy nie pokazały go publicznie. Jednak osiągnięcie godności timouchosa wymaga posiadania potomstwa, a Cydimacha jest jedynym dzieckiem Apollonidesa. Nie mógł się jej wyrzec. Kto zresztą wie, czy – jak twierdził Milo – on jej naprawdę nie kocha, jak każdy mężczyzna kochałby jedyną córkę. Pomyślałem o Dianie, tak pięknej i inteligentnej, i poczułem litość dla Apollonidesa.
A ten młody człowiek idący obok Cydimachy, troskliwie podtrzymujący jej ramię, choć w niczym się to nie przyczyniało do wyrównania jej niepewnego kroku? Mówiono mi, że Zeno jest przystojny; teraz się przekonałem, że to prawda. Miał tę nieco posępną urodę, jaka kojarzy się z młodymi, szalonymi poetami. Jego bujne czarne włosy były w nieładzie, a w oczach czaił się strach. Zdjął już zbroję, ale zachował jasnobłękitny płaszcz na ramionach. Coś w jego postawie poruszyło mą pamięć; nagle zdałem sobie sprawę, że on właśnie musiał być oficerem, którego widziałem na dziobie ocalałej z dzisiejszego pogromu galery, odwróconego tyłem do zebranych na murach gapiów.
Zauważyłem u niego jeszcze coś. Przy kalekim chodzie jego małżonki nie rzucało się to w oczy od razu, ale Zeno również lekko utykał… na lewą nogę.