Rozdział VI

Musiałem stracić przytomność, ale tylko na chwilę. Powoli się ocknąłem, wynurzając się z nieświadomości w kakofonię głosów mówiących po grecku. Były to głosy starych ludzi, przekrzykujących się wzajemnie. Z wolna z tego chaosu wyłowiłem kłótnię dwóch mężczyzn.

– Ale skąd, na Hades, wzięli się ci dwaj?

– Mówię ci, że musieli zrobić podkop. Widziałem, jak to się stało: wielkie bąble w fosie, potem dziwaczny ssący odgłos, a potem wir. Zobacz, jak bardzo woda opadła!

– Niemożliwe! Gdyby przekopali tunel i zbiornik go zalał, jak mogliby przepłynąć pod taki prąd? To nie ma sensu. Niesamowite, jak oni tak nagle wypadli z wody!

– A ty byś wszędzie szukał wytłumaczenia religijnego. Za chwilę powiesz, że to Artemida ich wypluła. Mówię ci, że zrobili podkop pod murem!

– Nie wyglądają mi na saperów, na żołnierzy zresztą też.

– Och, nie wyglądają? Są w hełmach, prawda? Mówię wam, powinniśmy ich zabić!

– Zamknij się, ty stary durniu! Przekażemy ich żołnierzom, kiedy się tu zjawią.

– Po co czekać? Myślisz że oni by się zawahali przed wymordowaniem grupki starych Massylczyków plotkujących na rynku?

– Wyglądają na nieszkodliwych.

– Nieszkodliwych? Mają miecze u boku, idioto! Hej, pomóżcie mi zabrać im broń. Zdejmijcie im też hełmy.

Poczułem, że ktoś mnie potrąca, i usłyszałem dochodzący z bliska chlupot wody.

– O, ten starszy się budzi. Otwiera oczy!

Zamrugałem i podniosłem wzrok. Zobaczyłem nad sobą krąg wpatrzonych we mnie starców. Niektórzy cofnęli się, zaniepokojeni. Ich wyraźna konsternacja rozśmieszyła mnie. Poczucie, że żyję, działało na mnie jak wino.

– Kłóćcie się na zdrowie – powiedziałem, szukając w pamięci greckich zwrotów. – Byle tylko nie przyszło wam do głowy wrzucić mnie tam z powrotem!

Moja greka zapewne nieco zardzewiała, a mój akcent musiał brzmieć nieokrzesanie, ale to chyba nie usprawiedliwiało ataku, jaki nastąpił po moich słowach. Najbardziej bojowo usposobiony starzec, ten, który upierał się przy zabiciu nas na miejscu, zaczął mnie okładać laską. Był chudy i kościsty, ale miał zadziwiająco wiele siły. Zasłoniłem głowę rękami, a on zaczął celowo mierzyć w moje łokcie.

– Stójcie! Przestań natychmiast! – krzyknął jakiś mężczyzna, którego do tej pory nie słyszałem. – Niewolnicy, powstrzymać tego okropnego starucha!

Napastnik cofnął się, wymachując laską, by odpędzić dwóch półnagich olbrzymów, którzy nagle wyrośli nade mną. Starzec był wyraźnie rozeźlony.

– Bądź przeklęty, Ofiarowany! Jeśli twoi niewolnicy tkną mnie choćby palcem, doniosę na ciebie do Rady!

– Och, tak? Zapominasz, starcze, że jestem nietykalny! – Głos przybyłego był wysoki, ostry i nieprzyjemny.

– Na razie! Ale co będzie później? Co, Ofiarowany? Kiedy przyjdzie czas skończyć z tobą, przysięgam, że osobiście kopnę cię w tyłek i strącę ze Skały Ofiarnej!

Wśród starców rozległy się stłumione okrzyki przestrachu.

– Kalamitosie, posunąłeś się za daleko! – oburzył się jego adwersarz. – Bogini…

– Artemida opuściła Massilię, jeżeli tego dotąd nie zauważyłeś. I dobrze zrobiła, skoro to nieszczęsne miasto stało się takie bezbożne! Cezar ścisnął nas w swej pięści, a jakie rozwiązanie widzi Rada? Wyznaczyła ofiarę, która ma wziąć na siebie grzechy Massilii! I teraz my, głodujący obywatele, możemy sobie uschnąć, podczas gdy ten strach na wróble tyje z każdym dniem! – Starzec nazwany Kalamitosem cisnął swą laskę na ziemię z taką siłą, że pękła na pół, po czym oddalił się, kipiąc z gniewu.

– O, błogosławiona Artemido! Stary dureń nic nie może poradzić, że jest paskudny i ma fatalne maniery, ale po co zaraz bluźnić?

Wykręciłem szyję, by zobaczyć mego wybawcę, i przekonałem się, że jego głos dochodzi ze stojącej opodal lektyki trzymanej przez tragarzy.

– Niewolnicy! – padła nowa komenda. – Podnieść tych dwóch ludzi i wsadzić ich do lektyki obok mnie!

Niewolnicy zerknęli na mnie z powątpiewaniem. Jeden z nich wzruszył ramionami i rzekł:

– Panie, nie wiem, czy tragarze dadzą radę nieść was trzech. Ten duży wygląda na okropnie ciężkiego. Nie wiem nawet, czy jeszcze żyje.

Przewróciłem się zaniepokojony na bok w stronę Dawusa. Leżał na plecach bez ruchu, blady, z zamkniętymi oczami. Ku mej nieopisanej uldze po chwili otworzył je jednak i zakaszlał.

– Jeśli to dla was za duży ciężar, to będziesz musiał pobiec do domu i sprowadzić więcej niewolników – powiedział mój nieznany protektor głosem jeszcze bardziej chropawym z irytacji.

– Zaczekaj, Ofiarowany!

Spokojniejszy z dwóch starców, którzy się o mnie kłócili, postąpił w naszą stronę.

– Nie możesz tak odejść z tymi ludźmi, jak gdyby nigdy nic. Przybyli tu spoza miasta. Ten tutaj mówił po grecku z rzymskim akcentem. Pomimo bluźnierstwa Kalamitos miał rację co do jednego: oni mogą być niebezpieczni. Kto wie, czy nie są nasłanymi zabójcami albo szpiegami. Musimy przekazać ich żołnierzom.

– Nonsens! Czyż nie jestem Ofiarowanym, wybranym przez kapłanów Artemidy i zatwierdzonym przez Wielką Radę? Przez cały czas trwania kryzysu wszystkie dary bogów należą do mnie i mogę nimi dysponować według własnego uznania. To obejmuje także ryby wyrzucone na brzeg… niniejszym więc zabieram te dwa rybska. Nie mam wątpliwości, że wyrzuciła je na ten uformowany ludzką ręką brzeg sama Artemida. Ten duży wygląda wręcz na wieloryba!

– On zwariował! – mruknął jeden ze starców.

– Ale według prawa może mieć rację – zareplikował inny. – Dary bogów istotnie należą do Ofiarowanego…

Podczas gdy starzy Massylczycy spierali się między sobą, silne ręce niewolników uniosły mnie z ziemi. Nie byłem w stanie ani im się przeciwstawić, ani pomóc. Ponieśli mnie jak martwego. Zerkając raz po raz, starałem się zorientować w okolicy. Znajdowaliśmy się w narożniku miasta. Wysoko nad nami piętrzyły się mury obronne, jakże inaczej wyglądające tu niż od zewnątrz: ciągnęły się wzdłuż nich platformy dla obrońców połączone licznymi schodami, u ich podnóża zaś zobaczyłem na pół opróżniony rezerwuar, z którego się wynurzyliśmy. Niedaleko od nas dostrzegłem odlaną z brązu bramę otoczoną dwiema wieżami – główny wjazd do miasta. Zaraz za nią mur skręcał pod ostrym kątem; po drugiej stronie musiał znajdować się port, nad murem zobaczyłem bowiem szczyty masztów okrętowych.

Niewolnicy nieśli mnie w stronę lektyki, która stała na pustym, dużym placu sąsiadującym z bramą. Okalające go budynki wyglądały na opuszczone, miały pozamykane okiennice, sklepy na parterach też zamknięte były na głucho. Oprócz tragarzy nie było widać żywej duszy. Rozsunęły się przede mną zielone zasłony, a po chwili spocząłem na miękkich, zielonych poduszkach. Naprzeciwko mnie rozparty wygodnie siedział mój wybawca. Ubrany był w zielony chiton w takim samym odcieniu jak poduszki i zasłony lektyki. Stanowczo za wiele tej zieleni, pomyślałem skonsternowany. Chude nogi nieznajomego wydawały się za długie; musiał zgiąć mocno kolana, żeby zrobić mi miejsce. Był tęgi w pasie, ale twarz miał wychudłą. Okalały ją jasne, nieco przerzedzone włosy. Wąska, zbita w pasemka broda podkreślała ostrość podbródka.

W chwilę potem następna dwójka niewolników przydźwigała Dawusa. Posunąłem się trochę, robiąc dla niego miejsce. Bez sprzeciwu pozwolił się ułożyć obok mnie i rozglądał się dookoła przekrwionymi oczami. Nieznajomego zdawał się bawić nasz widok. Jego cienkie wargi wykrzywiły się w uśmiechu, a i w oczach pojawiły się wesołe ogniki.

– Witajcie w Massilii, kimkolwiek jesteście!

Klasnął w ręce i lektyka się uniosła. Poczułem, że robi mi się słabo. Nieznajomy zauważył to i rzekł:

– Nie przejmuj się i zwymiotuj, jeśli musisz. Postaraj się zrobić to na zewnątrz, ale jak ci się nie uda, nie ma problemu. Jeśli zabrudzisz parę poduszek, po prostu je wyrzucę.

Z trudem przełknąłem ślinę.

– Przejdzie mi – mruknąłem.

– Och, nie powstrzymuj się! – doradził. – Człowiek nigdy nie powinien hamować naturalnych odruchów swego ciała. Tego się przynajmniej nauczyłem przez ostatnie parę miesięcy.

Dawus z wolna wrócił do siebie. Usiadł wyprostowany i zapytał:

– Teściu, gdzie my jesteśmy?

Odpowiedział za mnie nasz gospodarz.

– Jesteście w najpodlejszym mieście na świecie, młody człowieku, a przybyliście tu w najgorszym czasie w jego historii. Wiem coś o tym; tu się urodziłem i tu umrę. Zaznałem i dostatku, i biedy, radości i goryczy. Szczerze mówiąc, najwięcej było biedy i goryczy. Teraz jednak, w swej ostatniej godzinie, moje miasto mi wybacza, a ja wybaczam jemu. Wymieniamy się jedynymi rzeczami, jakie mamy do dania. Jego ostatnie bogactwa za moje ostatnie dni.

– Jesteś filozofem? – spytał Dawus, marszcząc czoło.

Mężczyzna się roześmiał, choć w moich uszach zabrzmiało to bardziej jak odgłos kosy tnącej gęstą trawę.

– Nazywam się Hieronimus – rzekł, jakby chciał zmienić temat. – A wy?

– Gordianus – przedstawiłem się krótko.

– Ach, więc Rzymianin, jak podejrzewał ten staruch.

– A to jest Dawus.

– Imię jak dla niewolnika.

– Jest wyzwoleńcem i moim zięciem. Dokąd nas zabierasz?

– Do mego grobu.

– Do grobu? – Otworzyłem szeroko oczy, pewien, że zawodzi mnie moja greka.

– Tak powiedziałem? Miałem na myśli mój dom oczywiście. Połóżcie się teraz spokojnie i odpoczywajcie. Ze mną jesteście bezpieczni.


Od czasu do czasu udawało mi się coś dojrzeć przez szparę między zasłonami. Z początku jechaliśmy szeroką główną ulicą. Nie widziałem ani jednego otwartego sklepu, ulica też była pusta jak wymiótł, dzięki czemu posuwaliśmy się w dobrym tempie. Potem skręciliśmy w labirynt mniejszych ulic, coraz węższych i stopniowo pnących się pod górę. Tragarze wprawnie utrzymywali lektykę w poziomym położeniu, ale trudno było nie odczuć ostrych zakrętów drogi wspinającej się zakosami po zboczu. Wreszcie lektyka zakołysała się lekko i stanęła.

– Jesteśmy w domu! – obwieścił Hieronimus.

Złożył swe odnóża i wysunął się z kabiny z leniwą gracją przekarmionego patyczaka.

– Potrzebujecie pomocy przy wysiadaniu? – rzucił do mnie przez ramię.

– Nie… – odparłem, stając na ziemi na drżących nogach.

Dawus wysiadł zaraz za mną i położył mi rękę na ramieniu, aby podtrzymać… mnie czy siebie?

– Nie mam pojęcia, w jaki sposób znaleźliście się w mieście, ale najwyraźniej było to dla was ciężkie przeżycie. – Hieronimus obrzucił nas badawczym spojrzeniem. – Co by wam pomogło? Jedzenie? Wino? Ach, po waszych minach widzę, że to drugie. Chodźcie więc, napijemy się razem. I to nie żadnego miejscowego cienkusza! Będziemy pili to samo, co pija się w Rzymie. Chyba zostało mi jeszcze trochę dobrego falerna.

Dom był zbudowany w stylu rzymskim. Miał niewielki westybul i atrium otwierające się na pozostałą część budynku. Jego właściciel musiał być zamożnym człowiekiem; ściany pokryte były dobrej jakości farbą, a sadzawkę w atrium wyłożono efektowną mozaiką z Neptunem (a raczej, skoro byliśmy w greckim mieście, Posejdonem). Za elegancką jadalnią położoną w samym sercu domu zobaczyłem ogród otoczony perystylem z czerwonymi i niebieskimi kolumnami.

– Usiądziemy w ogrodzie? Nie, raczej na dachu – zasugerował Hieronimus. – Uwielbiam chwalić się widokiem.

Poszliśmy za nim po schodach na taras dachowy. Wysokie drzewa rosnące z trzech stron domu dawały cień i poczucie prywatności, ale od strony morza rozpościerał się niczym nie zakłócony i rzeczywiście wspaniały widok. Stwierdziłem, że posiadłość mieści się na grzbiecie łańcucha wzgórz biegnącego przez miasto. Tuż pod nami teren obniżał się raptownie, ukazując gęstą mozaikę dachów niżej położonych domostw, tworzących gigantyczne stopnie opadające ku miejskim murom. Za murami rozciągała się błękitna przestrzeń morza, odcięta na horyzoncie od lazuru nieba wałem białych, kłębiastych chmur. Po lewej widać było fragment portu i nierówną linię skalistego brzegu. Naprzeciwko wylotu zatoki portowej sterczały z wody wyspy, za którymi stały na kotwicach okręty Cezara. Osłoniwszy oczy dłonią przed jaskrawym słońcem, dostrzegłem dziób jednego z nich wyglądający zza najdalszej z wysp. Okręt widziany z tej odległości był zaledwie miniaturką, ale w przejrzystym powietrzu wyraźnie było widać rzucające długie cienie sylwetki marynarzy.

– Tak, flota Cezara jest na posterunku. – Hieronimus podążył wzrokiem za moim spojrzeniem. – Myślą, że się schowali za wyspami, ale my ich widzimy, a kuku! – Zatrzepotał palcami w kokieteryjnym pozdrowieniu i roześmiał się z własnego żartu, jakby zdawał sobie sprawę, że taka dziecinada nie pasuje do wyrytych cierpieniem zmarszczek, jakimi pokryta była jego twarz. – Mieliście okazję przyglądać się tej morskiej bitewce, którą tu stoczono jakiś czas temu? Nie? Warto było to widzieć, powiadam wam. Ludzie obsiedli mury całym tłumem, żeby ją obserwować, ale ja tu miałem najlepszy punkt widokowy. Katapulty strzelające pociskami, ogień trawiący pokłady, krew w wodzie! Dziewięć naszych okrętów straconych. Dziewięć z siedemnastu… katastrofa! Jedne zatopione, inne zdobyte przez Cezara. Cóż to było za upokorzenie dla Massilii! Nie umiem wam opisać, jak dobrze się bawiłem. – Patrzył przez chwilę ponuro na spokojny teraz szmat wody, na którym rozegrała się bitwa, po czym odwrócił się do mnie. – Ale obiecałem wam wino! Siadajcie tutaj. Te krzesła są zrobione z importowanego terebintu. Podobno nie powinno się ich zostawiać na dworze, ale co mi tam!

Rozsiedliśmy się na nasłonecznionym tarasie i niewolnik przyniósł wino. Pochwaliłem gatunek, bez wątpienia dobry falern. Hieronimus nalegał, bym pił więcej, a ja wbrew zdrowemu rozsądkowi przystałem na to. Po drugim kubku Dawus zasnął na siedząco.

– Biedaczysko musiał być wyczerpany – zauważył gospodarz.

– Omal dzisiaj nie zginęliśmy.

– Dobrze, że się tak nie stało, bo inaczej musiałbym pić sam.

Spojrzałem na niego bystro… w każdym razie na tyle, na ile potrafiłem po trzech kubkach nie rozcieńczonego falerna. Jak dotąd nie zadał ani jednego pytania o nas, nie zainteresował się, kim jesteśmy, jak się dostaliśmy do miasta i po co tu przybywamy. Jego brak ciekawości był dla mnie zagadką. Być może, pomyślałem, gość jest po prostu cierpliwy i zwleka, pozwalając mi dojść do siebie.

– Dlaczego przyszedłeś nam z pomocą? – spytałem.

– Głównie dlatego, by zrobić na złość tym staruchom, którzy wysiadują na rynku. Tym, którzy cię kopali i dyskutowali o tobie jak o rybie, którą trzeba wypatroszyć.

– Znasz ich?

Uśmiechnął się smętnie.

– Tak, znałem ich przez całe życie. Kiedy byłem chłopcem, oni byli mężami w kwiecie wieku, bardzo pewnymi siebie, przekonanymi o własnej ważności. Teraz ja jestem mężczyzną, a oni starcami, którzy z braku lepszego zajęcia snują się po placu całymi dniami, sypiąc oszczerstwami i obgadując wszystkich innych. Teraz rynek jest zamknięty, w sklepach nie pozostało nic na sprzedaż, ale oni wciąż tu przyłażą, dzień po dniu. – Znów się uśmiechnął. – Lubię tu wpadać czasami tylko po to, aby ich drażnić.

– Dlaczego?

– Widzisz, oni źle mnie traktowali. Ja też spędzałem kiedyś całe dnie na rynku… kiedy nie miałem dachu nad głową. Ten stary cymbał Kalamitos był najgorszy. Odkąd zaczęły się braki w zaopatrzeniu, zrobił się jeszcze większym dziwakiem. Ale miałem uciechę, widząc go tak zdenerwowanego, że aż złamał swoją laskę! Jak pomyślę, ile razy nią oberwałem…

– Nie rozumiem. Kim ty jesteś? Słyszałem, jak nazywają cię ofiarowanym, a Kalamitos groził, że na ciebie doniesie Radzie. Kim oni są?

Hieronimus zapatrzył się ponuro w morze, a po długiej chwili klasnął w dłonie.

– Służba! Jeśli mam opowiadać historie, a mój nowy przyjaciel Gordianus ma ich słuchać, to będzie nam potrzeba dużo wina.

Загрузка...