– Czyste szaleństwo! – burknąłem pod nosem. – Przeczuwałem, Dawusie, że nie powinniśmy zjeżdżać z drogi. To mi dopiero skrót!
– Ale, teściu, słyszałeś, co mówił ten gość w tawernie. Droga do Massilii jest niebezpieczna. Massylczycy tkwią zamknięci w mieście, a wojska Cezara są zbyt zajęte obleganiem, by zawracać sobie głowę patrolowaniem dróg. Galijscy bandyci zupełnie się rozzuchwalili i napadają na każdego podróżnego.
– Przydałby się nam teraz jakiś galijski bandyta. Przynajmniej wskazałby nam kierunek.
Topografia okolicy rzeczywiście mogła przyprawić o ból głowy. Stopniowo zapuszczaliśmy się w długą i wąską dolinę, której urwiste zbocza niedostrzegalnie rosły po obu stronach jak z wolna unoszące głowy kamienne olbrzymy, a teraz znaleźliśmy się otoczeni zewsząd niemal pionowymi ścianami bladych wapiennych skał. Środkiem doliny wił się strumyk, teraz, pod koniec długiego i suchego lata, niemal doszczętnie wyschnięty. Jego kamieniste brzegi porastały niskie drzewa. Nasze konie stąpały ostrożnie między ostrymi kamieniami i poskręcanymi dziwacznie korzeniami grubości męskiego ramienia. Posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli.
Tego ranka wcześnie wyruszyliśmy z tawerny i za radą gospodarza szybko porzuciliśmy płaską, szeroką, precyzyjnie ułożoną rzymską drogę. Powiedział nam, że dopóki będziemy się trzymać kierunku południowego i jechać po prostu w dół, ku morzu, nie możemy nie trafić do Massilii. Zwłaszcza że tylu wokół niej żołnierzy Cezara. Teraz jednak, kiedy słońce zaczynało się chować za zachodnią ścianę doliny, powoli nabierałem podejrzenia, że facet zrobił nam brzydki kawał. Cienie między głazami robiły się coraz głębsze, a korzenie drzew, dziko rozrzucone po skalistym podłożu, zdawały się żyć własnym życiem. Coraz częściej miałem wrażenie, że kątem oka widzę splątane gromady węży wijących się wśród skał. Konie najwyraźniej miały to samo złudzenie, gdyż raz po raz parskały, wierzgały, a nawet usiłowały atakować korzenie kopytami.
Nie wiedząc, jakim sposobem znaleźliśmy się w tej dolinie, tym bardziej nie potrafiłem powiedzieć, jak z niej wyjechać. Próbowałem się zorientować w terenie (i w ten sposób dodać sobie ducha) – słońce zniknęło za urwiskiem po naszej prawej ręce, dolina więc prowadzi nas na południe. Jedziemy w dół strumyka, a zatem, prawdopodobnie, ku morzu. Na południe i w stronę morza, czyli dokładnie według wskazówek karczmarza. Ale gdzie, na Hades, jesteśmy? Gdzie jest Massilia i obozująca pod nią armia Cezara? I jak mamy się wydostać z tego kamiennego jaru? Najwyższe partie wschodniej ściany wąwozu oświetlało teraz zachodzące słońce, barwiąc ich kredową biel krwistą czerwienią. Odbity blask aż mnie oślepiał. Kiedy przymknąłem oczy, cienie wokół nas wydały mi się jeszcze głębsze, a szemrząca po kamieniach woda przybrała czarny kolor. Przez dolinę niosło się tchnienie ciepłego wiatru. Obraz i dźwięki stały się niepewne i nierzeczywiste; w szumie liści słyszałem ludzkie sapanie lub syk węży. Wśród skał zaczęły majaczyć dziwne zjawy: wykrzywione twarze, poskręcane ciała, dziwaczne postacie, które równie szybko się rozpływały. Pomimo ciepłego powiewu poczułem dreszcz. Jadący obok mnie Dawus pogwizdywał melodię, którą poprzedniego wieczoru śpiewał w tawernie wędrowny galijski pieśniarz. Po raz kolejny w ciągu dwudziestu jeden dni naszej podróży z Rzymu zacząłem się zastanawiać, czy mój niewzruszony zięć rzeczywiście nie czuje ani trochę strachu, czy po prostu brak mu wyobraźni.
Nagle aż się wzdrygnąłem. Musiałem też ściągnąć wodze i wydać jakiś okrzyk, ponieważ mój koń stanął jak wryty, a Dawus błyskawicznie dobył miecza.
– Co się stało, teściu?
– Nic… – Zamrugałem, z lekka oszołomiony.
– Ale przecież…
– Nic się nie stało. Tylko… – Patrzyłem w mrok zalegający między głazami i nisko zwisającymi gałęziami. Tam, wśród ulotnych zjaw i cieni, chyba ujrzałem prawdziwą ludzką twarz i wpatrzone we mnie oczy. Oczy, które rozpoznałem…
– Co tam widziałeś, teściu?
– Wydawało mi się, że widzę człowieka.
Dawus wytężył wzrok, usiłując przebić ciemność.
– Bandytę? – spytał.
– Nie. Kogoś, kogo kiedyś znałem. Ale to byłoby… niemożliwe.
– Kto to był?
– Nazywał się Katylina.
– Ten buntownik? Ale przecież go zabito tak dawno temu! Byłem wtedy jeszcze chłopcem.
– Nie tak znowu dawno, raptem trzynaście lat. – Westchnąłem. – Ale masz rację. Katylina zginął w bitwie. Sam widziałem jego głowę… zatkniętą na tyce przed namiotem wodza, który go pokonał.
– No, to nie mogłeś go widzieć tu dzisiaj, prawda? – W głosie Dawusa zabrzmiała nutka niepewności.
– Oczywiście, że nie. Wieczorne światło, cienie liści na kamieniach, wyobraźnia starego człowieka… – Odchrząknąłem. – Wiele o nim myślałem przez ostatnie dni, kiedy zaczęliśmy się zbliżać do celu. Widzisz, kiedy Katylina zdecydował się uciec przed swymi wrogami z Rzymu, właśnie tu miał się udać… to znaczy, do Massilii. To jest koniec świata… w każdym razie dla rzymskich uchodźców… bezpieczna przystań dla wszelkiej maści zgorzkniałych przegranych i intrygantów… nieudaczników, których nadzieje obróciły się w Rzymie wniwecz. W Massilii są witani z otwartymi rękami, jeśli mają dość złota, by się wkupić. Ale to nie dla Katyliny. W końcu postanowił nie uciekać. Stawił czoło przeciwnikom i stracił życie. – Zadrżałem znowu. – Przeklęte miejsce! Same skały i skarlałe drzewka!
– A mi się tu nawet podoba. – Dawus wzruszył ramionami.
Ścisnąłem konia nogami i ruszyliśmy. Magia godziny sprawiła, że otaczający nas mrok nie gęstniał, lecz jakby zastygł, ani jaśniejszy, ani ciemniejszy z upływem minut. Wjechaliśmy na pogranicze dnia i nocy, gdzie zjawy szepczą i przemykają między drzewami. Beztroskie pogwizdywanie Dawusa za moimi plecami w tej scenerii chyba najbardziej mnie wyprowadzało z równowagi. Byliśmy jak dwaj śpiący, którym śnią się zupełnie inne sny.
– Teściu, popatrz przed siebie! To chyba jakaś świątynia.
Dawus miał rację. Nagle wyjechaliśmy spomiędzy stłoczonych głazów na szeroko otwartą półkolistą przestrzeń, niczym wielki kamienny amfiteatr. Strumień skręcił gdzieś w prawo, a z zakończonej nawisem ściany sączył się niewielki wodospad. Zresztą na całej płaszczyźnie skały, porośniętej mchem i paprociami, widać było liczne mikroskopijne źródełka. Teren był tu płaski; kiedyś, dawno temu, ziemię wyrównano i zasadzono winorośl. Przekrzywione tyczki tworzyły równe rzędy w sporych odstępach, ale nie pielęgnowana winorośl rozrosła się w dziki gąszcz. Winnica otoczona była dziwnie wyglądającym płotem. Kiedy podjechaliśmy bliżej, przekonałem się, że jest on zrobiony z ludzkich kości zbitych ze sobą gwoździami i wkopanych w ziemię. Niektóre ściemniały i skruszały, inne bielały upiornie, nie naruszone przez czas. Bramę wyznaczały dwa kamienne obeliski, zdobne w płaskorzeźby przedstawiające sceny bitewne. Zwycięscy żołnierze nosili zbroje i grzebieniaste hełmy greckich żeglarzy, pokonani Galowie mieli na sobie skórzane spodnie i hełmy ze skrzydełkami. Dróżka prowadząca w głąb winnicy wyłożona była kamiennymi płytami, popękanymi teraz i przerośniętymi chwastami, i kończyła się u stóp niewielkiej okrągłej świątyni nakrytej kopułą.
Niesamowitość otoczenia podziałała na mnie niemal paraliżująco. Wszechobecny półmrok zdawał się tu rozrzedzać, a świątynka jaśniała czerwonawym odblaskiem, jak gdyby blady marmur się nagle zarumienił.
– Teściu, ja znam to miejsce! – Dawus z wrażenia aż sapnął.
– Skąd możesz je znać? Ze snu?
– Nie, z tawerny. To musi być miejsce, o którym on śpiewał.
– Kto?
– Ten wędrowny pieśniarz. Ty poszedłeś spać, ale ja zostałem, by go posłuchać. Śpiewał o tej winnicy.
– Jak brzmiały słowa?
– Dawno temu jacyś Grecy przypłynęli w te strony, omijając Italię i Sycylię. Założyli miasto i nazwali je Massilią. Galowie z początku powitali ich przyjaźnie, ale potem zaczęły się niesnaski, potyczki, a wreszcie wojna. Jedna z bitew rozegrała się w wąskiej dolince, gdzie Massylczycy złapali Galów w pułapkę i wyrżnęli ich tysiącami. Krew, która wsiąkła w ziemię, uczyniła ją tak żyzną, że w jedną noc wykiełkowała tu winorośl. Z kości poległych zbudowano płot, a Galowie po dziś dzień śpiewają pieśni o tej masakrze. Przez cały dzień gwizdałem tę właśnie melodię, a teraz się tu znaleźliśmy!
– A ta świątynia?
– O niej nic nie było. Pewnie Massylczycy zbudowali ją później.
– Zajrzymy do niej? Może ofiara dla miejscowego bóstwa pomoże nam znaleźć wyjście z tego przeklętego miejsca…
Zsiedliśmy z koni i uwiązaliśmy je do osadzonych w obeliskach żelaznych pierścieni, po czym ruszyliśmy dróżką ku budowli. Wokół nas winne krzewy poruszały się na wietrze. Niebo nad nami miało kolor morskiej głębi, przełamany różowymi i żółtymi pasmami. Dotarliśmy do schodów i spojrzeliśmy w górę. Attykę pokrywały płaskorzeźby, ale farba na nich tak wyblakła, że trudno było w tym świetle rozróżnić szczegóły. Drzwi z brązu zastygły uchylone na zaśniedziałych zawiasach, pozostawiając wąską szczelinę; musiałem prześliznąć się przez nią bokiem, aby wejść do środka. Dawus z racji swoich rozmiarów miał z tym nieco więcej kłopotu, ale i jemu się udało.
Mimo że w kopule wycięte były niewielkie okna, w świątyni panowała ciemność, w której ginęły jej ściany. Miałem wrażenie, że znalazłem się w mrocznej czeluści bez granic. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do tych warunków, moją uwagę przykuł stojący pośrodku cokół, na którym coś ustawiono… jakiś niewyraźny, nieznany kształt. Wytężyłem wzrok i postąpiłem o krok bliżej.
Czyjaś ręka schwyciła mnie za ramię. Usłyszałem świst wyciąganego z pochwy sztyletu. Wzdrygnąłem się zaskoczony, ale natychmiast poczułem na uchu ciepły oddech. To był tylko Dawus.
– Co jest na tym cokole? – szepnął. – Człowiek czy…
Nie dziwiłem się jego niepewności. Bezkształtna postać w niczym nie przypominała wyprostowanej figury boga. Mógł to być człowiek na czworakach, obserwujący każdy nasz ruch. Mogła to być sama Gorgona. Wyobraźnia zaczęła podsuwać mi różne niesamowite obrazy.
W świątyni dał się nagle słyszeć jakiś dźwięk… parsknięcie? Syk? Nerwowy chichot? Dobiegał od strony wejścia. Odwróciłem się błyskawicznie, ale ujrzałem tylko niewyraźną sylwetkę. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzę dwugłowego potwora o patykowatych odnóżach. W końcu dotarło do mnie, co to za dźwięk: był to z trudem wstrzymywany śmiech, a głowy należały do dwóch mężczyzn. Sądząc po połyskujących hełmach i kolczugach, a zwłaszcza mieczach, musieli to być żołnierze. Stali ściśnięci w przejściu i chichotali.
Dawus wysunął się przede mnie, ściskając miecz w ręku, ale pociągnąłem go z powrotem w tył. Jeden z obcych przemówił:
– Ładna, co?
– Kto… – Zająknąłem się. – Co…
– Posłuchaj tylko, Marku, ten stary mówi po łacinie! – Żołnierz był wyraźnie zdziwiony. – Nie jesteście więc Galami albo Massylczykami, którym udało się wyśliznąć z saka?
Wziąłem głęboki oddech i wyprostowałem się, zanim odrzekłem:
– Jestem rzymskim obywatelem. Nazywam się Gordianus.
Żołnierze przestali chichotać i odsunęli się od siebie.
– A ten duży to kto? Twój niewolnik?
– To mój zięć. A kim wy jesteście?
Jeden z żołnierzy naparł barkiem na drzwi i odchylił je jeszcze trochę. Od zgrzytu zawiasów aż mi zęby zadzwoniły. Jego towarzysz, który prowadził z nami ten dialog, założył ręce na piersi i rzekł z wyższością:
– Jesteśmy żołnierzami Cezara. To my tu jesteśmy od zadawania pytań. Czy to ci nie wystarczy, obywatelu Gordianusie?
– To zależy. Znajomość waszych nazwisk mogłaby mi się przydać, kiedy następnym razem będę rozmawiał z Gajuszem Juliuszem.
Ich twarze były prawie niewidoczne, ale po ciszy, która nastąpiła po moich słowach, domyśliłem się, że ich zaskoczyłem. Wiedziałem, nad czym się zastanawiają: czy naprawdę znam ich imperatora wystarczająco dobrze, by zwracać się do niego po imieniu? W końcu mogłem blefować… albo i nie. Kiedy świat wywrócony jest do góry nogami przez wojnę domową, niełatwo właściwie ocenić nieznajomego spotkanego w dziwnym miejscu… a z pewnością nie ma zbyt wiele miejsc dziwniejszych niż ta winnica i świątynia. W końcu żołnierz odchrząknął i rzekł:
– Obywatelu Gordianusie, zacznijmy od tego, że ten twój zięć odłoży broń.
Skinąłem głową Dawusowi, który z ociąganiem wsunął miecz z powrotem do pochwy.
– On go nie wyciągnął na was – zapewniłem, oglądając się przez ramię na ustawione na cokole dziwadło. Teraz, kiedy przez drzwi wpadało więcej światła, zarysy figury były wyraźniejsze, choć wciąż zagadkowe.
– Ach, przestraszył się jej? – Żołnierz prychnął wzgardliwie. – Nie ma się co bać, to tylko Artemida.
Zmarszczyłem brwi i baczniej przyjrzałem się posągowi.
– Artemida jest boginią łowów i dzikich ostępów – zauważyłem. – Zawsze ma z sobą łuk i biegnie z jeleniem. Jest też piękna.
– W takim razie Massylczycy mają dziwne pojęcie o pięknie, bo to naprawdę jest świątynia Artemidy, a to… coś na cokole, czymkolwiek to jest, przedstawia samą boginię. Uwierzyłbyś, że oni przytaszczyli to aż z Jonii, kiedy wyruszali stamtąd przed pięciuset laty? Było to, zanim jeszcze Romulus i Remus ssali wilczycę, w każdym razie według tutejszych.
– Chcesz mi wmówić, że wyrzeźbił to Grek? Nie mogę w to uwierzyć.
– Wyrzeźbił? Czy ja coś mówiłem o rzeźbieniu? Nikt tego nie zrobił, spadło to wprost z nieba, ciągnąc za sobą smugę ognia i dymu, jak twierdzą Massylczycy. Kapłani oświadczyli, że to właśnie Artemida. No, jeśli spojrzeć na to pod pewnym kątem… – Pokręcił głową. – Tak czy owak Massylczycy czczą Artemidę ponad inne bóstwa, a ta tutaj należy wyłącznie do nich. Rzeźbią w drzewie miniaturowe kopie tego czegoś i trzymają w domach, tak jak u Rzymian stoją posągi Hermesa czy Apolla.
Spoglądając na tę figurę z ukosa, dopatrzyłem się w końcu formy, jaką można by od biedy uznać za kobiecą. Były tam pełne, zwisające piersi… i to bynajmniej nie tylko dwie… oraz wydęty brzuch. Ktokolwiek ją stworzył, nie wykazał się nawet cieniem wyrafinowania, a choćby znajomości rzemiosła. Wyobrażenie bogini było grubo ciosane, prymitywne.
– Skąd to wszystko wiesz? – spytałem.
Żołnierz dumnie wypiął pierś.
– A wiem, ja i mój towarzysz Marek, bo zostaliśmy tu postawieni na posterunku. Na czas oblężenia mamy pilnować tej winnicy i świątyni przed rabusiami i bandytami… chociaż nie wyobrażam sobie, co można by stąd ukraść, a sam widzisz, jak Massylczycy zapuścili to miejsce. Ale Cezar nie życzy sobie, aby po zakończeniu oblężenia Pompejusz czy ktokolwiek inny mógł mu zarzucić, że nie okazał szacunku miejscowym świątyniom. Cezar szanuje wszystkich bogów… nawet kamienie, co spadły z nieba.
– Bezbożnik z ciebie, co? – spytałem.
Wyszczerzył zęby w zawadiackim uśmiechu.
– Modlę się, kiedy trzeba. Przed bitwą do Marsa, przed grą w kości do Wenus. Poza tym wątpię, aby bogowie poświęcali mi wiele uwagi.
Ośmieliłem się dotknąć dziwacznego posągu. Zrobiony był z ciemnego, nakrapianego kamienia, lśniącego i gładkiego, gdzieniegdzie tylko szorstkiego i porowatego. Podczas jazdy przez dolinę zwidywały mi się przeróżne fantomy, twory światła i cienia, ale żaden nie był równie dziwny.
– Ten kamień z nieba ma swoją nazwę – podsunął żołnierz. – Trzeba jednak być Grekiem, żeby ją wymówić. Dla Rzymianina to…
– Xoanon.
Głos dobiegł gdzieś z wnętrza świątyni. Dziwne słowo… jeśli to w ogóle było słowo, a nie kichnięcie czy kaszlnięcie… rozległo się w zamkniętej przestrzeni donośnym echem. Żołnierze byli tym równie zaskoczeni jak ja.
Z cienia wysunęła się zakapturzona postać. Ten człowiek musiał już tu być, kiedy weszliśmy z Dawusem, ale go nie dostrzegliśmy w mroku. Przemówił chrapliwym szeptem:
– Kamień z nieba nazywa się xoanon i tak też Massylczycy mówią o rzeźbionych w drewnie podobiznach Artemidy.
Żołnierze odetchnęli z wyraźną ulgą.
– Ach, to tylko ty! – burknął ten rozmowniejszy. – Już myślałem, że… nie wiem co. Nastraszyłeś nas!
– Kim jesteś? – spytałem nieznajomego, nie widząc pod kapturem jego twarzy. – Może kapłanem tej świątyni?
– Kapłanem? – Żołnierz się roześmiał. – Widziałeś kiedyś kapłana w takich łachmanach?
Tajemniczy osobnik nie odezwał się; ominął żołnierza i wyszedł na zewnątrz. Legionista postukał się palcem w czoło, dając mi do zrozumienia, że mamy do czynienia z szaleńcem. Zniżył głos i wyjaśnił:
– Przezwaliśmy go Rabidusem*. Nie, żeby był niebezpieczny, po prostu ma źle w głowie.
– On tu mieszka?
– Kto to wie? Pokazał się w obozie wkrótce po rozpoczęciu oblężenia. Dostaliśmy polecenie z wysokiego szczebla, żeby zostawić go w spokoju. Porusza się swobodnie wszędzie, gdzie chce. Co jakiś czas znika, a potem znowu się pojawia. Nazywają go wróżbitą, choć milczek z niego niesłychany. Dziwak jakich mało, ale nieszkodliwy, jak się zdaje.
– Jest Massylczykiem?
– Niewykluczone. Może też być Galem, a kto wie, czy nie Rzymianinem. Mówi po łacinie, a z pewnością wie niejedno o tutejszych sprawach, jak się przed chwilą przekonaliście. Jak on nazwał ten głaz na cokole? – Żołnierz spróbował powtórzyć to słowo, ale bezskutecznie. – A w ogóle to może stąd wyjdziemy? Robi się tak ciemno, że niedługo będziesz mógł dotknąć swego nosa, a nie zobaczysz dłoni.
Wyszliśmy za żołnierzami ze świątyni. Wróżbita stał za bramą, gdzie teraz uwiązanych było pięć koni.
– A więc, Gordianusie z Rzymu, jaki przywiódł cię tu interes?
– Mój główny interes to w tej chwili opuścić tę dolinę.
– No, z tym nie będzie kłopotu! – Żołnierz się roześmiał. – Razem z Markiem będziemy was eskortować do wyjścia, a nawet dalej: aż do namiotu mojego dowódcy. Skoro jesteś po imieniu z „Gajuszem Juliuszem”, to może będzie ci łatwiej tłumaczyć się przed oficerem. – Rzucił mi spojrzenie spod oka. – Kimkolwiek jesteś, nie będę zaprzeczał, że cieszę się z waszego przybycia. Nudno tutaj, z dala od akcji. Na pewno nie jesteście dwoma rabusiami? Albo szpiegami? Żartuję, żartuję!
Odwiązaliśmy konie, sprawdziliśmy siodła i popręgi. Wróżbita porozmawiał chwilę z żołnierzami, po czym kolega Marka zawołał do mnie przez ramię:
– Rabidus mówi, że chciałby pojechać kawałek z nami. Nie macie chyba nic przeciwko temu?
Popatrzyłem na zakapturzoną postać i wzruszyłem ramionami. Żołnierze poprowadzili nas ku wąskiej szczelinie w skalnej ścianie, która była widoczna tylko z bliska i na wprost. Byłem pewien, że ani ja, ani Dawus nigdy byśmy jej sami nie znaleźli, nawet w biały dzień. Kamienista ścieżka wiodła między pionowymi skałami odległymi od siebie zaledwie na wyciągnięcie ramion. Panował tu niemal tak gęsty mrok jak wewnątrz świątyni. Mój koń zaczął wierzgać, protestując przeciw zmuszaniu go do poruszania się po nierównym terenie w takiej ciemności. W końcu pojawiła się przed nami pionowa kreska bladego światła, a jednocześnie ścieżka zaczęła raptownie opadać. Wynurzyliśmy się ze szczeliny na otwartą przestrzeń, pozostawiając za plecami wyniosłe urwisko wapiennej skały. Przed nami majaczył jednak gęsty las, równie ponury i mroczny jak dolina, z której wyjechaliśmy.
– Jak mamy jechać po nocy przez tę dzicz? – szepnął do mnie Dawus. – Ten las musi się ciągnąć całymi milami!
Zaskoczony usłyszałem tuż obok siebie głos wróżbity. Myślałem, że jest w przedzie z żołnierzami.
– Nic w tej okolicy nie jest tym, czym się wydaje – szepnął chrapliwie. – Nic!
Zanim zdążyłem się odezwać, dwaj legioniści zawrócili konie, ustawiając się po naszych obu stronach i odsuwając wróżbitę na bok. Czyżby naprawdę sądzili, że możemy próbować ucieczki w ten głęboki, ciemny las?
Okazało się jednak, że las nie jest ani taki głęboki, ani ciemny. Przedzieraliśmy się przez mroczny gąszcz zaledwie chwilę, a potem nagle wyjechaliśmy na rozległą przesiekę. Resztki dziennego światła ukazały naszym oczom nie kończące się pole ściętych pni. Las został po prostu wycięty. Żołnierz spostrzegł moje zaskoczenie i zaśmiał się.
– To robota Cezara! – wyjaśnił. – Kiedy Massylczycy odmówili mu otwarcia bram, rzucił tylko okiem na mury miejskie i uznał, że trzeba atakować od strony morza. Tylko że nie mieliśmy okrętów! Cezar zdecydował więc zbudować flotę z dnia na dzień. Do tego jednak potrzeba dużych drzew: cyprysów, jesionów, dębów. Na tej skalistej ziemi nie ma ich za wiele i właśnie dlatego Massylczycy uznali ten las za święty i przez setki lat nigdy go nie tknęli. Mówili, że żyją w nim bogowie, którzy byli tam na długo przed ich przybyciem, tak starzy i skryci w mroku, że nawet Galowie nie znają ich imion. To było dzikie, wilgotne miejsce; ziemia pod stopami miękka jak pył od próchniejącego przez wieki drewna, a w gałęziach drzew wisiały pajęczyny wielkości domów. Massylczycy budowali ołtarze, na których składali nieznanym leśnym bóstwom ofiary z owiec i kóz, drzew zaś nie śmieli tknąć z obawy przed jakąś straszliwą boską zemstą. To jednak nie powstrzymało Cezara. O, nie! „Ściąć te drzewa”, rozkazał, „i zbudować moje okręty!” Niestety, ludzie wyznaczeni do rąbania ulegli czarom. Znieruchomieli, nie mogąc uderzyć toporami. Stali, patrząc po sobie, i drżeli jak uczniaki! Ludzie, którzy palili miasta, rżnęli Galów całymi tysiącami, wypłoszyli z Italii samego Pompejusza, bali się zaatakować las. Cezar był wściekły! Wyrwał topór jednemu z żołnierzy, odepchnął go z drogi i jak nie zacznie walić w największy dąb w okolicy! Wióry tylko śmigały w powietrzu. Stary dąb trzeszczał i jęczał, a Cezar nie spoczął, póki drzewo nie runęło na ziemię. Wtedy wszyscy na wyścigi zaczęli rąbać. Bali się, że Cezar może się rzucić z toporem na nich! – zakończył ze śmiechem.
Skinąłem głową. Mój wierzchowiec był wyraźnie zadowolony, że znalazł się daleko od wąskich kamienistych dolin, i bez trudu wybierał drogę między pniami.
– Ale jeżeli ten las był święty… – zacząłem z powątpiewaniem. – Zdawało mi się, że mówiłeś coś o postanowieniu Cezara, by uszanować święte miejsca Massylczyków.
– Kiedy mu to pasuje! – Żołnierz parsknął z pogardą.
– Czyżby nie bał się świętokradztwa?
– A czy było świętokradztwem wycięcie starego lasu pełnego pająków i próchna? Nie wiem. Może wróżbita nam powie. Co ty na to, Rabidusie?
Wróżbita trzymał się własnego towarzystwa, jadąc w pewnej odległości od nas. Odwrócił zakapturzoną głowę w stronę żołnierza i rzekł wytężonym, ochrypłym szeptem:
– Wiem, po co ten Rzymianin tu przyjechał.
– Co takiego? – spytał odruchowo zaskoczony żołnierz, ale wnet odzyskał kontenans. – No, to mi powiedz! Oszczędzisz nam trudu przy jego torturowaniu. Żartuję, żartuję! No, wróżbito, gadaj, co wiesz.
– On przybył szukać syna.
Ten dziwny głos, wydobywający się gdzieś spod kaptura, zmroził mi krew w żyłach. Poczułem się, jakby w piersiach załopotały mi skrzydełka. Mimowolnie wyszeptałem imię mojego syna: „Meto!”
Wróżbita ściągnął wodze i zawrócił w miejscu.
– Powiedz Rzymianinowi, żeby wracał do domu. Nie ma tu żadnego interesu. W żaden sposób nie może pomóc swemu synowi.
To powiedziawszy, ruszył stępa tam, skąd przyjechaliśmy, ku ocalałej resztce lasu. Żołnierz się skrzywił i otrząsnął jak zmokły pies.
– Ależ to dziwak! – powiedział. – Całe szczęście, że sobie poszedł.
Dawus pociągnął mnie za rękaw.
– Teściu, ten facet naprawdę musi być wróżbitą. Skąd by inaczej wiedział, że…
Uciszyłem go gniewnym syknięciem. Przez moment chciałem zawrócić konia i gonić zakapturzoną postać, by się przekonać, co jeszcze wie. Zdawałem sobie jednak sprawę, że dwaj żołnierze mimo swego niewątpliwego poczucia humoru nigdy by mi na to nie pozwolili. Byliśmy, przynajmniej tymczasowo, ich więźniami.
Po chwili znaleźliśmy się na szczycie niewielkiego wzgórza. Żołnierz zatrzymał się i wskazał ręką prosto przed siebie, na odległy grzbiet jaśniejący niezliczonymi ogniskami.
– Widzicie? To nasz obóz. Dalej leży Massilia, przyciśnięta do morza. Prędzej czy później otworzy przed nami bramy, bo tak powiedział Cezar!
Obejrzałem się przez ramię. Za nami morze ściętych pni bielało w promieniach wschodzącego księżyca. Wróżbita rozpłynął się w mroku nocy.