– Co ty tutaj robisz? – spytałem, kiedy już ochłonąłem.
Hieronimus się uśmiechnął.
– Myślę, że mam większe prawo tu przebywać niż ty, Gordianusie.
– Ale jak…
– Łatwiejszą drogą, po skale od jej podnóża, tak samo jak ta kobieta i żołnierz. Widziałem was wcześniej, jak się bujacie nad przepaścią. Macie szczęście, że obaj nie spadliście i nie skręciliście sobie karków.
Usłyszałem stłumione okrzyki, wyrażające zaskoczenie i niepokój. Uniosłem trochę głowę, by spojrzeć nad krawędzią na zgromadzonych ludzi.
– Spostrzegli cię, Hieronimusie. Musieli cię rozpoznać po zielonej szacie. Gapią się tu, pokazują cię palcami, szepczą…
– I co z tego? Niech się gapią. Myślą pewnie, że wlazłem tu, by się rzucić w morze. O, to by się im podobało! Ofiara flocie na szczęście. Ale ja nie mam zamiaru skakać. Byłoby to przedwczesne. To kapłani Artemidy wybiorą odpowiednią chwilę. – Podszedł na skraj urwiska i spojrzał w dół. Obaj z Dawusem trzymaliśmy się nisko, ale odsunęliśmy się na boki, żeby zrobić mu więcej miejsca. – Dawno tu nie byłem. Przyznam, że to dziwne uczucie.
W tej chwili uderzył w nas niespodziewany, gwałtowny podmuch wiatru. Hieronimus się zachwiał; obaj z Dawusem jednocześnie wydaliśmy stłumione okrzyki i sięgnęliśmy, by go złapać za nogi. Szybko jednak sam odzyskał równowagę. Błysk strachu w jego oczach ustąpił wesołym iskierkom; Hieronimus zaśmiał się nerwowo.
– Ach, ten nasz słynny wiatr! Wcześnie dziś się zaczyna. Ciekawe, jak wpłynie na przebieg bitwy?
– Siadaj, Hieronimusie! Niebezpiecznie teraz stać.
– Tak, chyba usiądę. Ale nie położę się jak wy. Nie mam powodu się kryć. Wy zresztą też nie macie. Jesteście teraz ze mną, z Ofiarowanym, a jeśli Ofiarowany ma ochotę posiedzieć sobie z przyjaciółmi na swojej skale i patrzeć na morze, czekając na wieści o starciu, to kto może mu tego zabronić?
– Jeżeli mnie pamięć nie myli, zabrania tego pierwszy timouchos, i to niedwuznacznie.
– Apollonides! – Ofiarowany parsknął i machnął ręką, jakby rozkazy najważniejszego człowieka w Massilii znaczyły nie więcej od brzęczenia muchy.
Obecność Hieronimusa na Skale Ofiarnej nie przestawała budzić zainteresowania gapiów na murach, ale wkrótce zaczęło ono słabnąć, a w końcu ludziom znudziło się szeptanie i pokazywanie palcami. Wiedzieli, że Skała Ofiarna to święte miejsce i że nie wolno się do niej zbliżać, ale podejrzewałem, iż niuanse tego religijnego prawa pozostawiają odpowiednim władzom. Jeżeli Ofiarowany nagle pojawił się na skale, to zapewne tak właśnie miało być. Przyjęli jego obecność jako część dzisiejszego widowiska, kolejny rytuał związany z mającą się odbyć bitwą, niczym dobiegające ze wszystkich świątyń śpiewy, i zwrócili uwagę na powrót ku morzu.
A na morzu nie było nic do zobaczenia. Ostatni massylski okręt zniknął za horyzontem, żeglując wzdłuż brzegu na wschód, nie było też śladu po rzymskiej pogoni. Jeżeli dojdzie do bitwy, odbędzie się ona gdzie indziej, zapewne pod owym Taurois, gdzie czekała flota Pompejusza. Widzom pozostawała tylko obserwacja pustego morza, a mimo to nikt się nie kwapił do opuszczenia z trudem zdobytego miejsca na murach. Prędzej czy później musi się pojawić jakiś okręt. Czy będzie niósł rzymską, czy massylską banderę? Ludzie patrzyli i czekali, mrużąc oczy przed odbijanymi przez wodę oślepiającymi promieniami słońca. Z tyłu dobiegał nieustanny śpiew ze świątyń, raz głośniej, raz ciszej, w zależności od kaprysów wiatru; długo nie zwracałem na to uwagi, a potem nagle słyszałem go znowu i uzmysławiałem sobie, że nie milknie ani na chwilę. Pieśni ku czci Artemidy, Aresa i całej plejady innych bogów rywalizowały o dostęp do uszu na Olimpie, czasem zderzając się ze sobą w ostrym dysonansie, a czasem zlewając się w przypadkowej harmonii o nieziemskim pięknie. My zaś, jak chyba wszyscy na murach, rozpoczęliśmy dyskusję na temat bieżących i przyszłych wydarzeń.
– Na to właśnie czekali Apollonides i Wielka Rada, na przybycie tych okrętów Pompejusza – rzekł Hieronimus. – Jeżeli blokada nie zostanie przełamana, upadek miasta będzie tylko kwestią czasu. Nawet gdyby Treboniuszowi nie udało się przedrzeć przez mury, to głód wykona za niego całą robotę. A już się zaczął. Wyobraź sobie, że mówi się nawet o zmniejszeniu moich przydziałów. Moich, Ofiarowanego! To świadczy, jak drastyczna jest sytuacja. – Na murze niedaleko od nas słychać było nieustający płacz dziecka, być może właśnie z głodu. Hieronimus westchnął. – Widziałeś, jak obie floty wypływają, Gordianusie. Ile naliczyłeś massylskich galer?
– Osiemnaście, do tego kilka mniejszych jednostek.
– A rzymskich?
– Też osiemnaście.
– Wieść niesie, że flota Pompejusza liczy także osiemnaście okrętów. Nie wątpię, że kapłani doszukają się jakiegoś mistycznego znaczenia w tych liczbach! Ale w praktyce oznacza to, że połączone siły Pompejusza i nasze dwukrotnie przewyższają flotę Cezara. Czysta przewaga, jaką doceniłby każdy gracz. Tylko że już widzieliśmy, co się dzieje, kiedy massylskie galery walczą z galerami Cezara, chociaż te ostatnie zostały zbudowane w pośpiechu i obsadzone przez piechotę. Katastrofa dla Massilii! No, co prawda odsiecz od Pompejusza powinna zapewnić co najmniej wyrównanie sił… ale dlaczego jej dowódca zakotwiczył aż pod Taurois? Czemu nie przypłynął prosto do Massilii, skoro zamierza przełamać blokadę? Coś mi nie gra z tą tak zwaną odsieczą. Wiecie, co myślę? Oni chyba są w drodze do Hiszpanii, żeby dołączyć do tamtejszej floty Pompejusza, a ten przystanek nieopodal Massilii to tylko kurtuazyjna wizyta; chcą sprawdzić, z której strony wiatr wieje i jakie niesie zapachy. Och, oczywiście udzielą pomocy… dopóki nie będzie to zbyt duży wysiłek. Ale jak będą się bić, kiedy się przekonają, z jakimi wojownikami mają do czynienia, i gdy ich własna krew zacznie barwić morze? Hej, co to jest?
Hieronimus wyciągnął z sakwy kolejny nadziewany daktyl, przyjrzał mu się z niesmakiem i cisnął w morze. Usłyszałem cichy jęk Dawusa, a zaraz potem burczenie w jego brzuchu.
– Może masz rację, Hieronimusie – powiedziałem. – Ale możesz się też mylić. Wyobrażam sobie inny scenariusz. Będzie bitwa i okręty Cezara zostaną zniszczone. Dlaczego nie? Pompejusz ma równie sprytnych oficerów i bitne załogi. Blokada zostanie przerwana, Wielka Rada odzyska kontrolę nad morzem i wybrzeżem. Statki handlowe będą mogły swobodnie zawijać do Massilii. Miejskie spichrze zostaną uzupełnione, koniec z głodem. Dopóki mury wytrzymają, będzie można odpierać ataki Treboniusza bez końca. Albo jeszcze lepiej: jeśli te osiemnaście okrętów Pompejusza przywiozło żołnierzy, Domicjusz z Apollonidesem mogliby się pokusić o kontratak i zmusić Treboniusza do wycofania się, a nawet go rozbić. Jeśli Massilia zostanie bezpieczną twierdzą Pompejusza, Cezar będzie miał odciętą drogę powrotną do Italii. Może zostać w Hiszpanii jak w pułapce. Pompejusz tymczasem mógłby zebrać swoje siły z Grecji i Azji, popłynąć z powrotem do Italii i zaatakować Marka Antoniusza…
– Może… mógłby… a co, jeśli…? – Hieronimus pokręcił głową. – We wszechświecie rządzonym przez kapryśnych bogów wszystko jest możliwe. Ale zamknij oczy… Co słyszysz? Dziecko płacze, bo jest głodne. To Apollonides i Rada są za to odpowiedzialni. Kiedy Cezar zastukał do naszych, bram, dokonali wyboru… który okazał się zły. Wtedy trzeba było szukać boskiej mądrości! Teraz jest na to za późno…
Tak spędziliśmy ten długi dzień, rozprawiając o polityce i o wojnie. Kiedy te tematy straciły świeżość, podjęliśmy inne: nasze ulubione greckie tragedie i rzymskie komedie, względne zalety różnych filozofii, porównanie prozy Cezara i Cycerona. Hieronimus był zawołanym adwersarzem. Po jakiejkolwiek stronie bym się opowiedział, on wybierał przeciwną i najczęściej mnie pokonywał. Jego przewaga polegała na tym, że najwyraźniej miał każdy temat opanowany na świeżo, jak uczeń pochłonięty studiami. Jako Ofiarowany mógł zaspokajać każdą swoją potrzebę, a jedną z nich były książki, do których nie miał dostępu przez wszystkie żebracze lata. Massilia słynęła ze swych akademii i książek tu nie brakowało. Dostarczono mu ich cały wóz; Hieronimus pożerał zawartą w nich wiedzę równie łapczywie jak jedzenie.
Mijały godziny. Śpiew z okolicznych świątyń nie ustawał ani na chwilę. Dawus nie wnosił do konwersacji wiele, jeśli nie liczyć burczenia w brzuchu. I ja poczułem głód, a raczej lekkie pobudzenie apetytu u dobrze odżywionego człowieka, który nie jadł od kilku godzin. Jak to się miało do stanu zebranych na murach ludzi? W oblężonym mieście ci, którzy nie biorą czynnego udziału w walce, zawsze dostają mniejsze racje od swoich obrońców. Głód dopada najpierw kobiety, dzieci i starców, a oni właśnie najgorzej go znoszą. Ile ich jeszcze czeka wyrzeczeń? Jak długo zdolni będą je znosić? Ten, kto naprawdę głoduje, zjadłby wszystko, aby tylko napełnić żołądek: drewniane wióry, kawałki wyprawionej skóry, a nawet ziemię. Głód okrada swe ofiary z ostatnich resztek godności, zanim odbierze im życie. Tych zaś, którzy przeżyją, czeka nieuchronnie zaraza, potem poddanie się oblegającym, gwałt, grabież, niewolnictwo… Patrzyłem w morze równie niespokojnie jak Massylczycy.
– Czy znasz paradoks enkekalymmenas? – zapytał nagle Hieronimus.
Dawus zmarszczył czoło na dźwięk długiego greckiego słowa.
– Paradoks zawoalowanej – przetłumaczyłem na jego użytek.
– Zgadza się – potwierdził Hieronimus. – To idzie mniej więcej tak: Czy mógłbyś rozpoznać swoją matkę, pyta ktoś. No pewnie, pada odpowiedź. A czy poznajesz tę zawoalowaną kobietę? Nie. A przecież to twoja matka. Dlatego możesz rozpoznać swoją matkę… i nie rozpoznać jej.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – spytałem, marszcząc brwi.
– Nie wiem. Z czegoś, co ostatnio czytałem… Arystoteles? Czy też Platon?
– Nie widzę w tym sensu. – Dawus wyglądał na głęboko zamyślonego. – Możesz nałożyć woal na którąkolwiek z kobiet i sprawić, że dziecko jej nie pozna. Ale… niekoniecznie. – Uniósł brwi, a w jego oczach pojawił się błysk zadowolenia z własnej przemyślności. – Dziecko może rozpoznać na przykład zapach jej perfum!
– Podejrzewam, Dawusie, że ów woal jest metaforą.
– Paradoks jest epistemologiczną alegorią – wtrącił Hieronimus, ale i to było dla Dawusa greką.
Odchrząknąłem, gotów dyskutować o paradoksie z czystej nudy.
– Skąd wiemy to, co wiemy? – spytałem. – Jak możemy być pewni naszej wiedzy? I co w ogóle znaczy „wiedzieć” lub „znać”? Często mówimy, że „znamy” kogoś, podczas gdy w rzeczywistości oznacza to tylko, że wiemy, jak on wygląda. Naprawdę znać daną rzecz, znać jej istotę, to wiedza zupełnie innego rodzaju.
Hieronimus pokręcił głową.
– Nie o tym jednak mówi ten paradoks. Rzecz w tym, że możesz wiedzieć i zarazem nie wiedzieć. Możesz być jednocześnie w stanie wiedzy i niewiedzy na dany temat.
– Opisałeś tylko stan świadomości większości ludzi względem większości rzeczy przez większość czasu. – Wzruszyłem ramionami.
– Patrzcie tam! – krzyknął nagle Dawus.
Z kierunku Taurois, zza przylądka wypłynął okręt. Po błękitnym proporcu na maszcie od razu poznaliśmy, że to massylska galera. Widzowie wybuchnęli gromkimi wiwatami. Starzy mężczyźni tupali nogami, dzieciaki piszczały radośnie. Kobiety, stojące od tylu godzin na słońcu, mdlały. Chociaż statek był jeszcze za daleko, by dostrzec i docenić te gesty, wielu ludzi zaczęło znów wymachiwać nad głowami, czym kto mógł.
Wiwaty narastały, w miarę jak galera zbliżała się do portu. Nie płynął za nią jednak żaden inny okręt i ludzie stopniowo zaczęli milknąć. Oczywiście jego samotne pojawienie się nie musiało oznaczać nic złego; mógł to być statek wysłany przodem z wiadomością o zwycięstwie. A jednak było coś niepokojącego w sposobie, w jaki żeglował, nie stałym kursem, ale halsując nieregularnie to w lewo, to w prawo. Kiedy podpłynął bliżej, wyraźnie zobaczyliśmy, że poważnie ucierpiał w bitwie. Ostroga na dziobie była rozbita, wielu wioseł brakowało albo zwisały smętnie, złamane przy burcie, tak że ich długi rząd nad linią wodną miał tyle szczerb, ile uśmiech żebraka. Ocalałe wiosła poruszały się nieskładnie, jak gdyby zabrakło dobosza nadającego zgodny rytm. Pokład przedstawiał opłakany widok. Katapulty były przewrócone, część desek połamana, a wszędzie leżały nieruchome ciała. Żeglarze obsługujący żagiel nie machali rękami do gapiów na murze, ale pracowali ze spuszczonymi głowami, nie patrząc do góry. Zwróciłem uwagę na jedną z postaci, oficera w jasnoniebieskiej pelerynie. Stał samotnie na dziobie okrętu, ale zamiast patrzeć przed siebie, odwrócony był tyłem do miasta, jakby nie mógł znieść jego widoku.
Wiwaty ucichły zupełnie i nad portem zaległa ponura cisza. Wszystkie oczy zwróciły się na przylądek, czekając na pojawienie się następnego statku. Kiedy jednak zauważyliśmy go… a właściwie wiele statków, całą flotyllę płynącą w porządnej formacji… nie był to widok, jakiego ktokolwiek oczekiwał. Płynęły daleko od brzegu, za wyspami, ledwo widoczne z naszego miejsca, pełną prędkością oddalając się na zachód od miejsca bitwy i od Massilii.
– Dawusie, tak się lubisz przechwalać swoim sokolim wzrokiem. Co widzisz? – spytałem, choć znałem odpowiedź.
– To nie są massylskie okręty, bo nie widać błękitnych proporców. – Dawus wytężał wzrok, przysłaniając oczy dłonią przed słonecznym blaskiem. – Nie są to też te z grubsza ciosane galery Cezara. Ale nie mam wątpliwości, że to Rzymianie.
– Ile ich jest?
– Sporo. – Wzruszył ramionami.
– Policz je dokładnie.
Patrzyłem, jak porusza ustami.
– Osiemnaście! – oznajmił w końcu. – Osiemnaście rzymskich galer.
– Tak zwana odsiecz Pompejusza! Wszystkie razem i nienaruszone. Odpływają do Hiszpanii. W ogóle nie wzięły udziału w bitwie! Musiały się czaić w oddali, obserwując i czekając. Gdyby flota massylska okazała się godnym przeciwnikiem dla okrętów Cezara, z pewnością przyłączyłyby się do niej. A to musi oznaczać…
Przerwał mi odgłos tak dziwny, tak przepełniony rozpaczą, że zmroził mi krew w żyłach. Okaleczony statek musiał dobić do nabrzeża i załoga przekazała ponure nowiny oczekującym z niecierpliwością ludziom. Jęk musiał właśnie tam mieć swoje źródło, wśród pierwszych, którzy dowiedzieli się o losach swej floty. Wydali z siebie żałosny skowyt, podchwycony przez następnych i przekazywany coraz dalej, jęk będący nieartykułowaną wieścią, a jednak bardziej druzgocącą, niż mogłyby to wyrazić jakiekolwiek słowa. Rozprzestrzeniał się na całe miasto niczym ogień w lesie, przybierając coraz bardziej na sile. Dotarł do pobożnych w świątyniach i ich rytmiczny śpiew przeszedł raptownie w krzyki i płacz. Dobiegł do oblepiających mury gapiów i szedł ku nam falą rozpaczy tak szybko i namacalnie, że aż się skuliłem, gdy wreszcie załamał się nad nami jak grzywacz na rafie.
Całe miasto złączyło się w tym zbiorowym lamencie. Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś podobnego. Jeśli bogowie mają uszy, to i oni z pewnością musieli to słyszeć, ale z niebios nie nadeszła żadna odpowiedź. Nawet człowiek o twardym sercu może poczuć litość, słysząc beczenie jagnięcia czy skomlenie psa. Czy bogowie aż tak się różnią od śmiertelników, że mogą słuchać krzyku rozpaczy ludnego miasta i nic nie czuć?
Ludzi na murze opanowało jakieś szaleństwo. Kobiety padały na kolana i rwały sobie włosy z głów. Jakiś starzec wspiął się na blanki i rzucił w morze. Coraz więcej głów zaczynało się odwracać w stronę Skały Ofiarnej, wskazywać na Ofiarowanego i wykrzykiwać przekleństwa zbyt szybką i wulgarną greką, abym mógł wszystko zrozumieć.
– Na mnie już pora – mruknął Hieronimus.
Głos miał spokojny, ale zauważyłem, że pobladł. Wcześniej zdjął sandały, by wygodniej usiąść ze skrzyżowanymi nogami; teraz wstał i zaczął je znów nakładać. Nagle syknął z bólu i sięgnął pod stopy. Musiał na coś nadepnąć.
– Ładna rzecz! – powiedział tylko, podniósłszy ów przedmiot, błyszczący w słońcu, na wysokość oczu.
Był to srebrny pierścień z pojedynczym ciemnym, lśniącym kamieniem. Sądząc po małym rozmiarze, należał pewnie do kobiety. Wsunął go do mieszka z nadziewanymi daktylami. Chciałem przyjrzeć się znalezisku bliżej, ale Hieronimusowi wyraźnie się spieszyło. Z dołu dobiegało coraz więcej przekleństw pod jego adresem. Tłum po obu stronach stopniowo zbliżał się do skały.
Okazało się, że droga w dół po skalnej ścianie jest łatwa w porównaniu z tą, którą my się wdrapaliśmy na szczyt. Zejście było zbyt szybkie na moje możliwości, ale ani razu nie czułem takiego niebezpieczeństwa jak wtedy, gdy balansowałem nad przepaścią, ściskając dłoń Dawusa. Zewsząd dochodził nas nieustanny ludzki jęk. W miarę jak się zsuwaliśmy ku ziemi, dobiegał coraz silniejszy i jakby nie z tego świata.
Skała u podnóża stawała się bardziej stroma i musieliśmy dalej schodzić tyłem, pomagając sobie rękami. Kiedy byliśmy już blisko ziemi, obejrzałem się i z ulgą stwierdziłem, że okolica jest wyludniona. Obawiałem się, że rozwścieczony tłum może tu czekać na Ofiarowanego. Ale gdzie jest jego zielona lektyka, którą tu przyjechał? Wyglądało na to, że tragarze uciekli w panice.
I wtedy spostrzegłem kogoś stojącego w cieniu pobliskiego budynku, niemal tracąc na ten widok równowagę. Ścisnąłem Dawusa za ramię.
– Spójrz tam! – szepnąłem. – Widzisz go?
– Gdzie? Kogo?
Była to ta sama zakapturzona postać, którą najpierw spotkaliśmy za miastem, a później w drodze powrotnej z domu Werresa.
– Enkekalymmenas… – szepnąłem. – Zawoalowany.
Postać wysunęła się niepewnie z cienia i ruszyła ku podstawie skały, jakby nam na spotkanie. Uniosła ręce. Przez mgnienie oka zdawało mi się, że zamierza odrzucić kaptur i pokazać twarz. Nagle zesztywniała i obejrzała się przez ramię, po czym rzuciła się biegiem w przeciwną stronę i zniknęła nam z oczu. W chwilę później ujrzałem przyczynę tej ucieczki. Z cienia wyszedł oddziałek żołnierzy, maszerujący wprost ku Skale Ofiarnej. Ich dowódca dał znak, by się zatrzymali, po czym założył ręce na piersi i wbił w nas złe spojrzenie.
– Ofiarowany! Pierwszy timouchos otrzymał meldunki, że widziano cię na Skale Ofiarnej. Bezprawnie wszedłeś w obręb świętego miejsca. Z rozkazu pierwszego timouchosa masz natychmiast je opuścić! To samo dotyczy twoich dwóch towarzyszy.
– Coś podobnego! – odparł Hieronimus, nieco zdyszany i nadąsany.
Skała u podnóża nie była już taka stroma, mógł więc odwrócić się przodem i zejść na ziemię z godnością. Dawus zszedł za nim, zwalniając nieco, by się upewnić, że i ja bezpiecznie znalazłem się na dole.
– No, to zeszliśmy. Skoro więc wykonałeś swoje zadanie, możesz sobie iść – warknął Hieronimus do oficera. – Chyba że przyszedłeś odprowadzić mnie bezpiecznie do domu. Moja lektyka gdzieś zniknęła, a tłum na murach wpada w nieprzyjemny nastrój…
– Przyszedłem cię odprowadzić, ale nie do twojego domu – przerwał mu oficer ze wzgardliwym uśmiechem.
Ironia Hieronimusa nagle się ulotniła. Stojąc za nim, ujrzałem, że drżą mu palce. Zacisnął je w pięści, by to opanować, i zachwiał się lekko, jakby oszołomiony.
Jeśli żołnierze nie mają go eskortować do domu, to dokąd? Massilia utraciła swą flotę, została zdradzona przez Pompejusza. Jej ludność już cierpiała z głodu i chorób, a teraz czekała ją kapitulacja. Miasto jest starsze od Rzymu, swego odwiecznego sprzymierzeńca; starsze nawet od ich wspólnego wroga, Kartaginy. Ale Kartagina została zniszczona, zrównana z ziemią tak dokładnie, że nie pozostał nawet ślad po tym niegdyś wielkim mieście i jego dumnych mieszkańcach. Massilia może podzielić jej los. Do tej pory nadzieja spychała na dalszy plan tę okrutną prawdę, ale teraz już nie było żadnej nadziei. Czyżby nadeszła dla Ofiarowanego chwila, w której wypełni się jego los? Czy kapłani Artemidy uznali, że właśnie teraz, w najczarniejszej godzinie, ma on wziąć na barki wszystkie grzechy nieszczęsnego miasta i unicestwić je wraz z sobą? Czy ci żołnierze mają rozkaz pognać go z powrotem na skałę i zmusić do skoku w przepaść, już nie jako świętokradcę, ale zgodnie z jego przeznaczeniem, podczas gdy cała Massilia będzie go obserwować i przeklinać jego imię?
Wstrzymałem oddech. W końcu oficer przemówił:
– Masz nie wracać do swego domu, Ofiarowany. Zabieram cię natychmiast do pierwszego timouchosa. Mam też rozkaz przyprowadzić tych dwóch. – Zmierzył mnie i Dawusa złowrogim spojrzeniem. – Ruszamy!
Potulnie poszliśmy, gdzie nam kazano. Żołnierze dobyli mieczy i sformowali wokół nas kordon. Ruszyliśmy szybkim tempem ku willi Apollonidesa.