Apollonides myślał, że błysnął sprytem, każąc wykopać tę wewnętrzną fosę i napełnić ją wodą. Spodziewał się, że Treboniusz spróbuje zrobić tunel pod murem w okolicy bramy, i fosa miała być na to radą. Miał rację, jak obaj wiemy aż za dobrze. Kiedy saperzy się przebili na wylot, woda zalała tunel i oddział wysłany w celu opanowania bramy utonął.
Znaleźliśmy sobie miejsce poza tłumem gapiów, którzy wypełniali główny rynek Massilii. Staliśmy zaledwie o kilka kroków od punktu, w którym wygramoliliśmy się na brzeg po tym potopie, zostaliśmy zelżeni przez starego Kalamitosa i uratowani z obierzy przez Hieronimusa. Wydawało mi się to takie odległe w czasie… Dzień miał się ku końcowi. Słońce zniżało się nad horyzontem, rzucając długie cienie. Niektórzy z gapiów zawodzili żałośnie i rwali sobie włosy. Inni zwiesili głowy i szlochali albo stali w kamiennym milczeniu, patrząc z szeroko otwartymi oczami i ustami na tę najnowszą i najstraszniejszą z serii katastrof, jakie ostatnio nawiedzały ich miasto. Kordon żołnierzy utrzymywał tłum z dala od gorączkowo pracujących budowniczych, zapewniając wolny dostęp do muru nadchodzącym oddziałkom łuczników i brygadom robotników. Ci zaś przybywali tu całymi setkami. Robotnicy odbierali rozkazy od inżynierów, łuczników kierowano do najbliższych bastionów, gdzie mknęli schodami w górę, by jak najszybciej zająć wyznaczone stanowiska na już zatłoczonych koronach murów.
Z wielkiej fosy nie pozostało nic poza trzęsawiskiem z błota i mułu, w którym brodzili ludzie usiłujący naprawić uszkodzenie. W powietrzu krzyżowały się rzucane krzykiem rozkazy, robotnicy tworzyli linie, by podawać w stronę ziejącego w murze wyłomu połamane belki i kawałki gruzu.
Wyrwa była najwęższa u szczytu i najszersza przy podstawie. Tam, gdzie zarwała się drewniana galeria na koronie, człowiek o długich nogach mógłby przy odrobinie szczęścia przeskoczyć z jednego końca pomostu na drugi. Tuż poniżej tego miejsca wyrwa się gwałtownie rozszerzała aż do fundamentów. Stos gruzu utworzony przez spadające wapienne bloki był duży, ale jednak za mały, by zawierał wszystko, co spadło. Nie trzeba być Witruwiuszem, aby się domyślić istoty katastrofy. Z biegiem czasu w zalanym tunelu pod murem wytworzył się lej krasowy, który teraz w jednej chwili się załamał i pociągnął za sobą fundament muru. Pozbawiony podparcia spory odcinek ściany runął, a większość gruzu wpadła do rozwartej w ziemi czeluści, tak że na wierzchu pozostała jedynie górka kamiennych bloków niewiele przewyższająca przeciętnego mężczyznę.
Wyłom w murach obronnych oblężonego miasta, choćby najmniejszy, jest równoznaczny z katastrofą. Kiedy raz powstanie, zawsze może zostać poszerzony. Gdy już jest dostatecznie szeroki, nie można go już bronić. Jeżeli siły oblegających są odpowiednio liczne – a te, którymi dysponuje Treboniusz, wydawały mi się aż nadto wystarczające – miasto musi w końcu skapitulować.
Największą ironią było to, że wyłom nie powstał wskutek działań nieprzyjaciela. Owszem, Treboniusz wykopał tunel, ale był on za mały, by spowodować zniszczenie muru; nie to zresztą było zamierzeniem Rzymian. Mur runął przez pomysł Apollonidesa, żeby ten tunel zatopić. Gdyby już po zalaniu Massylczycy osuszyli fosę i wypełnili wejście do tunelu ziemią czy gruzem, być może zapobiegłoby to erozji skały wapiennej i powstaniu leja. Ale pierwszy timouchos nie tylko pozostawił fosę napełnioną; kazał na dodatek codziennie dolewać wody, ponieważ jej poziom stale opadał. Nieświadomie przyczynił się w ten sposób do zawalenia się tego odcinka muru.
Reakcją Apollonidesa na katastrofę było polecenie jak najszybszego zasypania wyłomu. Podczas gdy inżynierowie i robotnicy znosili porozrzucany gruz, łucznicy na murze czuwali nad ich bezpieczeństwem na wypadek ataku Rzymian. Jak dotąd Treboniusz nie podjął żadnych działań zaczepnych, być może dlatego, że Apollonides wywiesił na murze w pobliżu wyłomu białą flagę jako znak gotowości do pertraktacji.
W pewnej chwili Dawus pociągnął mnie za rękaw, wskazując na dwie sylwetki, które wynurzyły się spomiędzy stłoczonych wokół wyłomu żołnierzy i zmierzały w naszym kierunku. Był to sam pierwszy timouchos, za którym podążał jego zięć Zeno. Obaj mieli na sobie pełne zbroje, do pasa utytłani byli w błocie, a powyżej pokryci białym, kredowym pyłem. Apollonides zapewne chciał obejrzeć wyłom z większej odległości; podszedł aż do pilnującego porządku kordonu, zaledwie o parę metrów od nas, po czym odwrócił się ku murowi. Zeno nie odstępował go na krok, narzekając w głos:
– Nigdy nie uda się nam dostatecznie wypełnić tej wyrwy. W każdym razie nie takim materiałem, który by wytrzymał ciosy taranu. Nie damy rady. Jeśli Treboniusz zacznie porządny szturm…
– Nie zacznie! – warknął Apollonides. – Nic nie zrobi, dopóki trzymamy białą flagę. Do tej pory się powstrzymał.
– A dlaczego miałby się spieszyć? Może ruszyć do szturmu jutro, może i pojutrze. Ten wyłom mu nie ucieknie.
– Zgoda, mamy wyłom, ale na tyle wąski, aby dało się go obronić. – Apollonides mówił przez zaciśnięte zęby, koncentrując wzrok na pracach budowniczych i nie patrząc na zięcia. – Nawet gdyby Treboniusz posłał do ataku całą swoją armię, nie udałoby mu się przerzucić za mur dość ludzi, by opanowali bramę. Nasi łucznicy wybiliby ich po kolei, aż rzymskie trupy wypełniłyby cały wyłom. A ci, którzy przedarliby się do środka po zwałach gruzu, utknęliby w tym błocku jak muchy w miodzie, stając się jeszcze łatwiejszym celem dla naszych strzał.
– A jeśli wyrwa się poszerzy?
– Do tego nie dojdzie!
– A niby dlaczego? Niektóre z tych wystających bloków po obu stronach wyglądają, jakby lada moment miały spaść.
– Inżynierowie podeprą je stemplami. Znają się na swojej robocie.
– Tak samo jak znali się na niej, napełniając tę fosę?
Apollonides w odpowiedzi zgrzytnął tylko zębami. Zeno jednak nie dawał za wygraną.
– A co będzie, kiedy Treboniusz zdecyduje się użyć tarana? Spękane krawędzie wyłomu skruszą się jak kreda.
– Nie użyje tarana, bo ja mu na to nie pozwolę!
Zeno zaśmiał się wzgardliwie.
– A jakim to sposobem zamierzasz mu w tym przeszkodzić?
Apollonides zwrócił w końcu oczy na zięcia.
– Przekonasz się, Zenonie.
– Co masz na myśli?
Apollonides się uśmiechnął; uniósł w górę pośliniony palec, a po chwili rzekł:
– Zrywa się silny wiatr… i to ze wschodu, dzięki ci, Artemido! Wykorzystamy to do własnych celów.
– Jak?
– Wiatr przenosi ogień. Ogień trawi drewno. A z czego Rzymianie zrobili swoje szańce, machiny, wieże oblężnicze czy tarany, jak nie z drewna?
Zeno głośno wciągnął powietrze.
– Co ty planujesz?
– Dlaczego miałbym ci to zdradzić, zięciu? Gdyby to od ciebie zależało, już dawno byśmy skapitulowali i otworzyli bramy. Nie wiem, czy nie zacznę cię podejrzewać o szpiegostwo na rzecz Cezara, gdy będziesz tak ciągle doradzał poddanie miasta.
– Jak śmiesz tak o mnie mówić! Walczyłem z Rzymianami równie dzielnie jak każdy Massylczyk. Na murach, na morzu…
– I wróciłeś wczoraj żywy, podczas gdy tak wielu to się nie udało.
Zeno spurpurowiał z gniewu. Pomyślałem, że gotów jest uderzyć swego teścia, ale panował nad sobą i trzymał zaciśnięte pięści przy bokach.
– Wywiesiliśmy białą flagę, sygnał rozejmu. Treboniusz to respektuje, nie zaatakował wyłomu. Dopóki ta flaga wisi na murze, nie możesz posłać ludzi, aby spalili rzymskie konstrukcje oblężnicze. Cezar nigdy by nie wybaczył tak zdradzieckiego posunięcia.
Dawus prychnął cicho i szepnął mi do ucha:
– Ma tupet, nie ma co! On mówi o zdradzie!
– Jak myślisz, po co posłałem wszystkich łuczników na mury? – mówił Apollonides. – Żeby chronili ludzi naprawiających wyłom przed rzymskim atakiem. Ale zapewnią też oni osłonę naszym żołnierzom, kiedy rozpoczniemy wypad w celu zniszczenia ich machin i umocnień.
– To szaleństwo, teściu! Mur runął, oblężenie jest praktycznie zakończone. Sam Cezar zjawi się tu lada dzień.
Nadstawiłem uszu. To była dla mnie nowość.
– Nie wiemy tego na pewno – sprzeciwił się Apollonides. – To zwykła pogłoska.
– Powiedział mi o tym Lucjusz Nazydiusz, kiedy spotkałem się z nim na jego okręcie. Dowódca floty Pompejusza…
– Floty, która odpłynęła, nie ponosząc najmniejszych strat! Floty tchórzy, dowodzonej przez arcytchórza!
– Niemniej Nazydiusz powiedział mi, że Cezar już podobno wyjechał z Hiszpanii. Usłyszał tę wieść od naszych własnych żołnierzy z garnizonu w Taurois, gdzie flota stanęła na noc na kotwicach. Cezar rozbił hiszpańskie legiony Pompejusza, a niedobitków wcielił do swej armii. Kieruje się całą prędkością do Massilii na czele ogromnych sił. Może tu przybyć nawet jutro! Nie oprzemy się mu, teściu. To koniec.
– Zamknij się! Chcesz, żeby ta hołota cię usłyszała i zaczęła szerzyć te szalone plotki?
Apollonides rozejrzał się wokoło i nagle mnie spostrzegł. Przez chwilę patrzył obojętnie, jakby mnie nie poznał, ale w następnej sekundzie wrzasnął do najbliżej stojących żołnierzy, wskazując nas palcem:
– Przyprowadzić mi tu tych dwóch!
Zanim zdążyliśmy cokolwiek zrobić, zostaliśmy brutalnie pochwyceni, wciągnięci za kordon i postawieni przed pierwszym timouchosem.
– Gordianus! Co ty tutaj robisz? Podsłuchujesz? Jednak jesteś szpiegiem! Razem z moim zdradzieckim zięciem, nie mam wątpliwości.
Zeno aż zadygotał z wściekłości.
– Może podsłuchuję, ale nie jestem szpiegiem, pierwszy timouchosie – odparłem, poprawiając przekrzywioną tunikę.
– Powinienem kazać was obu ściąć na miejscu, jak tych rabusiów w willi Ofiarowanego. Tak jest! A potem wystrzelić wasze głowy z katapulty do Treboniusza!
– Nie bądź głupcem, teściu! – Zeno nie przebierał w słowach. – Ten człowiek jest rzymskim obywatelem i znajomym samego Cezara, a łaskawość Cezara jest teraz naszą jedyną nadzieją. Nawet jeśli on jest szpiegiem, byłbyś głupi, gdybyś teraz go zabił i jeszcze pysznił się jego śmiercią. Obraziłbyś tylko Cezara.
– Do Hadesu z Cezarem! Patrz, nadciąga oddział wypadowy.
Na rynek wmaszerowała jednostka w sile mniej więcej kohorty, bez wysiłku roztrącając tłum na boki. Żołnierze mieli na sobie rynsztunek bojowy, w rękach miecze i piki, ale też pochodnie i wiązki nasmołowanego drewna. Płomienie pochodni wiły się i strzelały na wciąż rosnącym wietrze. Zeno pokręcił głową.
– Teściu, nie rób tego – prosił. – Nie teraz, kiedy na murze łopocze biała flaga. Zanim Treboniusz przyśle jakiegoś oficera do prowadzenia pertraktacji…
– Nie mamy o czym pertraktować! – krzyknął Apollonides.
Odsunął się od nas, żeby przemówić do żołnierzy z oddziału wypadowego, którzy wypełnili teraz cały rynek równymi szeregami. Głos miał dźwięczny, a postawą przykuwał uwagę wszystkich zebranych, kiedy przechadzał się tam i z powrotem przed frontem oddziału w błękitnej pelerynie łopoczącej na wietrze. Patrząc na niego, zrozumiałem, dlaczego właśnie on wybił się na najważniejszego spośród ważnych w tym mieście.
– Dzielni obywatele Massilii! Przez długie miesiące znosiliśmy upokorzenia i trudy oblężenia naszego dumnego miasta przez rzymskiego parweniusza, przestępcę i renegata. We własnym kraju udało mu się to, czego nie mógł dokonać Hannibal: zdobył Rzym i zmusił senat do udania się na wygnanie. Na tym jednak nie poprzestał w swych występkach. Ośmielił się zastąpić tę prastarą instytucję wybranymi przez siebie uzurpatorami, aby ten nowy, fałszywy senat mógł podtrzymywać liche pozory demokracji, debatując nad jego działaniami i ogłaszając, że są zgodne z prawem. Dopóki on jest górą, dopóty wszelka wolność w Rzymie będzie martwa! A gdyby mógł, odebrałby ją i nam, Massylczykom! Ale to mu się nie uda. Przeciwko niemu stanął prawowity senat Rzymu i wszystkie wschodnie prowincje, na dłuższą metę nie może więc liczyć na wygraną. Nam los wyznaczył nieszczęsną rolę jego pierwszych ofiar, przeszkody na drodze jego szalonej ambicji. Żołnierze, widzicie przed sobą wyłom w murze… W murze, który nigdy jeszcze nie był naruszony, który chronił Massilię od setek lat. Niektórzy widzą w tym katastrofę. Ja uważam, że to dla nas szansa! Teraz bowiem mamy wreszcie możliwość zadania ciosu. Wyłom nie jest wejściem dla wroga, ale wyjściem dla nas! Rzucimy się na nich i zaskoczymy ich zupełnie. Zniszczymy i spalimy ich konstrukcje saperskie, zamienimy ich tarany w popiół, ich szańce w morze ognia, ich wieże w gigantyczne pochodnie, ostrzegające ich przywódcę-renegata: „Trzymaj się z dala od Massilii!” Łucznicy na murach będą was osłaniać. Ale to nie będzie wasza jedyna osłona. Prawdziwą tarczą będzie wam słuszność naszej sprawy. To, co dziś zrobicie, będzie za Massilię, za waszych przodków, którzy założyli to dumne miasto przed ponad pięciuset laty, za tych, którzy, pokolenie za pokoleniem, utrzymywali je wolnym, silnym i niezawisłym na przekór Galom, Kartaginie i samemu Rzymowi. Za Artemidę xoanon, która zstąpiła z niebios i przebyła morze wraz z naszymi praojcami, a potem czuwała nad wszystkim, co się tutaj działo. Artemida patrzy teraz na was, żołnierze! Jej łuk jest napięty w waszej obronie, jej brat Ares będzie was strzegł w boju. Tych, którzy polegną, podejmie z ziemi w swe kochające ramiona. Tych, którzy pozostaną żywi i z podniesionym czołem, bogini okryje niezmierną chwałą. A teraz idźcie! Idźcie i nie wracajcie, dopóki ostatnia szczapa drewna za tymi murami nie zostanie pochłonięta przez płomienie!
Żołnierze odpowiedzieli jak jeden mąż gromkim triumfalnym okrzykiem. Nawet w posępnym dotąd tłumie gapiów serca wezbrały otuchą. Jeden tylko Zeno zwiesił głowę na piersi, zrezygnowany. Inżynierowie i robotnicy odsunęli się od wyłomu. Na grząskim gruncie ułożono deski, aby ułatwić oddziałowi przejście. Jeden po drugim żołnierze znikali za murem, wznosząc bojowe okrzyki i wymachując pochodniami.
Zapadała noc, ale nad Massilią niebo jaśniało, zamiast ciemnieć. Płonące drewniane konstrukcje Rzymian rzucały na nie jaskrawą łunę. Stojący gęsto na koronie muru łucznicy strzelali bez przerwy, jak w transie zakładając kolejne strzały, napinając cięciwy i zwalniając je płynną sekwencją dobrze wytrenowanych ruchów. Wyraźnie słyszalny świst setek strzał mieszał się z dobiegającym z przedpola bitewnym hałasem, punktowanym co jakiś czas ogłuszającym trzaskiem walących się pomostów czy wież oblężniczych. Apollonides sam wspiął się na mur, żeby śledzić tok potyczki. Przechadzał się tam i z powrotem, od czasu do czasu kiwał głową z aprobatą, wskazywał coś w dole albo wydawał polecenia podwładnym.
Zeno został na dole. On również przechadzał się nerwowo, z rękami splecionymi na plecach, spoglądając na przemian w stronę wyłomu, w górę, ku galerii muru, i na kłębiący się niespokojnie tłum na rynku. Obydwaj zdawali się nie pamiętać o mnie i o Dawusie, pozwolono nam bowiem pozostać wewnątrz kordonu. Wreszcie Apollonides wrócił na dół i ruszył w naszym kierunku, dumnie wyprostowany. Tymczasem zdążył już wzejść księżyc, a niebo nad morzem rozbłysło słabymi jeszcze ognikami gwiazd. Przeciwna strona horyzontu wciąż jaśniała pomarańczową łuną; najwyraźniej wypad Massylczyków zakończył się wielkim sukcesem. Któż mógłby powiedzieć, co zajdzie w ciągu najbliższych godzin? Pierwszy timouchos wydawał się zdolny do wszystkiego, także do skrócenia o głowę dwóch nieszczęsnych Rzymian, mimo śmiałego wstawiennictwa Zenona. Dlaczego on to zrobił? Czy naprawdę jest szpiegiem Cezara, jak to drwiąco sugerował jego teść, czy też zwykłym pragmatykiem, pogodzonym już z nieuchronnością zwycięstwa rzymskiego wodza? Rozmawiałem z Zenonem zaledwie raz – poprzedniego wieczoru – i wówczas nie miał pojęcia, kim jestem… albo udawał, że nie ma. W obliczu takiej niepewności uznałem, że druga szansa konfrontacji z nim może mi się już nie trafić. Wyciągnąłem pierścionek i postąpiłem ku niemu. Zeno w tej chwili się odwrócił i spostrzegł, co trzymam w dłoni. Przez chwilę był zdezorientowany, a potem zadrżał, zupełnie jak wczoraj. Zobaczył nadchodzącego teścia.
– Schowaj to! – warknął.
– Więc jednak znasz ten pierścień?
– Na Artemidę, schowaj go, zanim zobaczy go Apollonides!
– A cóż by to miało za znaczenie? – spytałem… i w tej samej chwili, patrząc w szeroko otwarte oczy Zenona, zrozumiałem, jak mi się zdawało, wszystko.
Było już jednak za późno. Apollonides już zobaczył, że pokazałem Zenonowi coś, co wzbudziło jego żywą reakcję. Znalazłszy się bliżej, spojrzał na pierścień, potem na zięcia. Jego mina wyrażała najpierw lekkie zdziwienie, potem zdumienie, a wreszcie zupełny brak zrozumienia.
– Co to ma znaczyć, Gordianusie? – spytał. – Skąd masz pierścionek mojej córki?
Porywisty wiatr od morza przenikał przez moją cienką tunikę. Poczułem zimny dreszcz. Teraz wszystko jasne, pomyślałem. Tak mi się w każdym razie zdawało.
Rozdział XXI
– Pytam raz jeszcze, Poszukiwaczu. Skąd masz pierścień mojej córki?
– Twojej córki?
– Przecież mówię wyraźnie! Zeno dał go jej w dniu ślubu. Od tej pory nigdy go nie zdejmowała.
Nie odezwałem się. Apollonides zwrócił się więc do Zenona, który unikał jego wzroku.
– Wytłumacz mi to, Zenonie. To ty mu go dałeś? Dlaczego? Jako zapłatę dla szpiega czy łapówkę? Przecież Cydimacha nigdy by nie pozwoliła…
– Twój zięć mi go nie dał, pierwszy timouchosie. Znalazłem go.
– Znalazłeś? Jak to znalazłeś?
W głosie Apollonidesa rozbrzmiała nuta histerii. Pomyślałem, że i on, dzięki jakiemuś przypływowi intuicji, zaczynał pojmować prawdę. Podczas naszego pierwszego spotkania na tarasie Ofiarowanego, kiedy opowiedziałem mu o incydencie na Skale Ofiarnej, nie wziął moich słów poważnie i oskarżył mnie o kłamstwo. Kobieta, która spadła ze skały, nic go nie obchodziła. Skąd mógł wówczas wiedzieć, jaka jest prawda?
– Pierwszy timouchosie, chyba mogę to wyjaśnić – powiedziałem. – Ale nie tutaj. W twoim domu i… w obecności pewnych osób.
Spodziewałem się wybuchu gniewu, ale Apollonides zupełnie spuścił z tonu.
– Pewnych osób? Jakich? – zapytał.
Jego twarz stała się niemal kredowobiała. W migotliwej poświacie od szalejących za murem płomieni wyglądał jak martwa lalka z wosku. Szczęka mu opadła, a brwi uniosły się. Przypominał mi teraz głowy zatknięte na tykach wśród ruin domu Hieronimusa.
Idąc do willi Apollonidesa, nie potrzebowaliśmy pochodni. Niebo wciąż jaśniało odblaskiem pożarów, zalewając otwarte place Massilii czerwonawym światłem i pogrążając w nieprzeniknionym cieniu wąskie alejki i zaułki. Kilku żołnierzy zostało wcześniej wysłanych z zadaniem sprowadzenia ludzi, których wymieniłem. Apollonides wydał jeszcze rozkaz otoczenia nas szczelnym kordonem i potem już nie powiedział ani słowa. Zeno również szedł w milczeniu, a i ja, mimo że Dawus parokrotnie próbował szeptem o coś mnie spytać, odmawiałem mu przeczącym ruchem głowy i nie odzywałem się. Kluczyliśmy tak ponuro massylskimi uliczkami, aż wreszcie stanęliśmy przed domem pierwszego timouchosa. Wewnątrz zastaliśmy już ów pierwszy oddziałek, trzymający straż przed drzwiami do pokoju Cydimachy i Zenona. Nieopodal stali Arausio i jego żona Rindel, wystraszeni i niepewni.
– Pierwszy timouchosie! – odezwał się drżącym głosem Gal na nasz widok. – O co tu chodzi? Twoi żołnierze wyciągnęli nas z domu i przyprowadzili tutaj bez słowa wyjaśnienia. Czy jesteśmy aresztowani? Widzę, że jest z tobą Poszukiwacz. Czyżby oskarżył mnie o zniesławienie ciebie i twojego zięcia? To nieprawda, pierwszy timouchosie! Nie dawaj posłuchu kłamliwej rzymskiej gadaninie! Miej litość choć nad moją żoną…
– Milcz, kupcze! – przerwał mu Apollonides i zwrócił się do Zenona, nie patrząc na niego. – Zięciu, otwórz te drzwi.
– Sam je otwórz – odparł tępo Zeno.
– Nie zrobię tego! To jest pokój, w którym dorastała moja córka. Odkąd po raz pierwszy ujrzała swe odbicie w zwierciadle, prosiła, abym nigdy nie wchodził nie zapowiedziany. Nie chciała, abym kiedykolwiek widział ją bez ubrania i bez woalu, nie chciała pokazywać się nawet swoim niewolnicom, a ja skrupulatnie szanowałem jej prywatność. Kiedy się z nią ożeniłeś, zaczęła dzielić ten pokój z tobą… i tylko z tobą. Od czasów jej dzieciństwa tylko ze dwa razy tam wszedłem, a absolutnie nigdy nie zrobiłem tego wbrew jej woli. Nawet nie dotknąłem tych drzwi. Nie zrobię tego i dzisiaj. Ty je otworzysz.
Zeno stał nieruchomo, wpatrzony w drzwi. Zerknął ukradkiem na Arausia i jego żonę, zagryzł wargę, po czym gorzko się zaśmiał. Oczy mu błyszczały jak w gorączce. Pokręcił głową i wbił we mnie wzgardliwe spojrzenie, w którym była też jednak litość.
– Pamiętaj, Poszukiwaczu, to przez ciebie. To ty, nikt inny, do tego doprowadziłeś!
Powiedziawszy to, pchnął drzwi do swego małżeńskiego pokoju. Jeden po drugim weszliśmy do środka: najpierw Zeno, potem Apollonides, ja z Dawusem i na końcu rodzice nieszczęsnej Rindel. Ich miny wyrażały kompletną dezorientację. Po cóż, na Artemidę, zostali wezwani do sypialni człowieka, który zdradził ich córkę, i potwora, dla którego to uczynił?
Tak, jak się spodziewałem, pokój był urządzony z przepychem. Wszystkie ściany były obwieszone wspaniałymi tkaninami, nawet z lamp zwisały bogate ozdoby. Feeria barw, deseni i faktur wręcz biła w oczy. Można by pomyśleć, że tak jak jego mieszkanka, całe pomieszczenie skryte było pod niezliczonymi warstwami woali.
W przeciwległym rogu stała dobrze nam znana postać, omotana w nieprzeniknioną tkaninę. Odwróciła się zaskoczona, kiedy weszliśmy. Nic dziwnego, pomyślałem, że Zeno nie chciał, aby zobaczyła pierścień Cydimachy, kiedy zaatakowałem go w małym ogrodzie. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał ani nie poruszał.
– Pierwszy timouchosie – powiedziałem cicho. – Czy chcesz…
– Nie! Ty to zrobisz, Poszukiwaczu. Odkryj ją.
Jego głos był ochrypły i ledwie słyszalny. Poczułem nagły przypływ współczucia dla tego nieszczęśnika. Domyślił się prawdy jak i ja. Wie, co musiało zajść owego dnia na Skale Ofiarnej. Który jednak ojciec może przyjąć, że jego dziecko nie żyje, nie mając niezbitych na to dowodów, choćby i bolesnych? Tak było i ze mną; nie umiałem do końca pogodzić się z myślą o śmierci Metona. Kiedy nie ma dowodu, zawsze istnieje jakaś iskierka nadziei. Apollonides mógł się jej trzymać jeszcze przez chwilę. Kiedy woal zostanie ściągnięty, nie będzie już nawet cienia wątpliwości. Widziałem, jak zbiera się w sobie na ten moment. Na twarzy miał wypisane krańcowe nieszczęście.
Powoli przeszedłem przez pokój. Zgarbiona postać w woalu zakołysała się w przód i w tył, jakby sprężając się do ucieczki, ale ucieczka była niemożliwa. Zbliżałem się nieubłaganie, aż usłyszałem jej ciężki oddech. Uniosłem rękę…
Postać zareagowała szybkim ruchem; schwyciła mnie za nadgarstek, aby nie dopuścić do odsłonięcia woalu. Patrzyłem zaskoczony na ściskającą mnie dłoń. Coś tu się nie zgadzało. To nie była… nie mogła być dłoń kobiety, którą spodziewałem się znaleźć pod okryciem. Powinna być delikatna, gładka, o jasnej skórze bez skazy, piękniejsza jeszcze od matki, która stała drżąca u boku swego męża. Ta ręka była śniada, muskularna i pokryta czarnym owłosieniem. Przecież to nie może być Rindel, córka Arausia, kochanka Zenona! Serce waliło mi jak szalone. Com ja uczynił? Skąd wziąłem ten wniosek, tak daleki od prawdy, i pociągnąłem za sobą tych wszystkich ludzi?
– Odkryj ją! – zawołał Apollonides płaczliwie, nie mogąc znieść napięcia.
Nie miałem wyboru. Przygotowałem się na szok, na wstyd i wstręt, jakie musi wzbudzić odsłonięta Cydimacha. W tej jednak chwili Zeno musiał także dostrzec trzymającą mnie dłoń. Wydał z siebie dziwny, podobny do szczeknięcia śmiech, nabrzmiały rozpaczą, po czym krzyknął:
– Kochana! To już nic nie da. Pokaż się nam!
Co on chciał przez to powiedzieć? Wyczułem jakimś szóstym zmysłem, że Zeno nie zwraca się do postaci w woalu, ale do kogoś innego. Po chwili jeden z kilimów na ścianie zafalował i wyszła zza niego smukła dziewczyna, wstrząsana szlochem. Przebiegła przez pokój i wpadła w ramiona zdumionych Arausia i Rindel starszej. Krzyknęli coś oboje radośnie i zaczęli tulić do siebie i całować odzyskaną córkę. Dziewczyna była jeszcze piękniejsza, niż oczekiwałem.
Apollonides, równie zdezorientowany jak ja, patrzył to na młodą Rindel, to na postać w woalu, po czym rozkazał ponownie:
– Odkryj ją, Gordianusie!
Chciałem sięgnąć do brzegu woalu, ale trzymająca mnie ręka była silna. Nie spodziewałem się tego i nie dawałem sobie z nią rady. Nagle ów ktoś mnie puścił i cofnął się, prostując jednocześnie plecy, jakby zrzucił garb. Muskularna ręka złapała za woal i odrzuciła go jednym szarpnięciem.
Patrzyłem w oczy, których już nigdy nie miałem ujrzeć. Twarz stojącego przede mną mężczyzny zafalowała i rozmyła się we łzach, jakie cisnęły mi się pod powieki. Zamrugałem kilkakrotnie, przetarłem oczy i patrzyłem dalej.
– Meto! – szepnąłem. Dalej nie mogłem mówić.
Na piętrze willi, w skrzydle zwróconym frontem do głównej bramy miejskiej, było pięć sąsiadujących ze sobą niewielkich pokoików, do których wchodziło się z tego samego korytarza. W jednym z nich siedziałem sam na sam z Apollonidesem. W pokoju panował półmrok, rozpraszany jedynie wpadającym przez pojedyncze okno blaskiem przygasającego już pożaru. Widać stąd było odległy, czarny masyw muru obronnego, odcinający się wyraźną kreską na tle czerwonawych płomieni. W wielu miejscach ogień już zgasł, dokonawszy dzieła zniszczenia. Na murze czerniały drobne sylwetki niestrudzenie czuwających łuczników. Wyraźnie też rysował się wyłom, jak migotliwa, czerwona plama na czarnym pasie ściany.
Apollonides siedział wpatrzony w ten widok za oknem. Z jego twarzy nie mogłem w tym słabym świetle nic odczytać. Po długim milczeniu przemówił:
– Spędziłeś pod dachem Hieronimusa dość czasu, aby zdążył ci ze szczegółami opowiedzieć historię swojej rodziny.
Po wstrząsie, jaki obaj przeżyliśmy, nie spodziewałem się, że od takich słów zacznie się nasza rozmowa. Skinąłem w odpowiedzi głową, mówiąc:
– Tak, słyszałem ją. Ale jego ojciec stracił fortunę…
– Nie stracił. Odebrano mu ją. Nie dosłownie, ale jednak odebrano, za pomocą różnych chytrych sztuczek. Jego konkurenci sprzymierzyli się, żeby go zrujnować, i dopięli swego. Hieronimus nigdy się nie dowiedział dokładnie, jak do tego doszło i kto za tym stał. Był wtedy za młody, żeby to zrozumieć. Ja zresztą też.
– Co ty próbujesz mi powiedzieć, pierwszy timouchosie?
– Nie ponaglaj mnie, Poszukiwaczu! Pozwól, że sam wszystko opowiem tak, jak chcę.
Westchnąłem. Po stwierdzeniu, że pod woalem Cydimachy krył się Meto, Apollonides przejął inicjatywę. Jego żołnierze wyprowadzili wszystkich z sypialni i odstawili do owych pięciu pokoików na piętrze. Rozmieszczono nas – mnie, Zenona, Metona i Dawusa – pojedynczo niczym więźniów w celach; porównanie tym trafniejsze, że pod każdymi drzwiami stanął wartownik. Tylko Rindel i jej rodziców umieszczono razem w jednym pomieszczeniu.
– To mój ojciec wszystkim sterował. On zniszczył ojca Hieronimusa i przejął jego majątek. Wszystko, co nastąpiło potem… samobójstwo jego rodziców, nędza sieroty… było efektem działań mojego ojca. Nigdy tego nie żałował, a kiedy dorosłem na tyle, by studiować rodzinne księgi, i w końcu wykryłem prawdę, powiedział mi, że i ja nie powinienem czuć się winny. Interes to interes, mówił. Sukces świadczy o łasce bogów, porażka jest oznaką ich niełaski. To, że zamysł powiódł mu się tak wspaniale, oznaczało dla niego, że ani on, ani ja nie mamy powodu do skruchy. Mój ojciec dożył sędziwego wieku i zmarł we własnym łożu z czystym sumieniem. Kiedy jednak urodziła się Cydimacha… – Apollonides westchnął. – W chwili, gdy ją po raz pierwszy zobaczyłem, moją pierwszą myślą było: oto kara bogów za to, co zrobił mój ojciec. Z jakiej innej przyczyny to niewinne dziecię miałoby przyjść na świat tak okropnie zdeformowane? Powinienem wtedy pozbyć się jej, zanimby zdążyła wziąć kolejny oddech. Każdy ojciec zrobiłby to po prostu z miłosierdzia. Ale ja miałem własne, samolubne powody, żeby pozwolić jej żyć. W następnych latach często chorowała, ale przeżyła. Rosła… i z każdym rokiem stawała się coraz szkaradniejsza. Była dla mnie nieustającym przypomnieniem o grzechu mego ojca. Nie mogłem jednak jej nienawidzić. Filozofowie mówią nam, że kochać piękno i nie cierpieć brzydoty jest czymś naturalnym i właściwym. Mimo to, wbrew własnym oczekiwaniom pokochałem ją. Znienawidziłem za to Hieronimusa. Pozwoliłem sobie obciążyć go winą za wszystko: nie tylko za własne nieszczęście, lecz i za kalectwo mojej córki. Potrafisz to zrozumieć, Poszukiwaczu?
Nie odezwałem się, skinąłem tylko głową.
– Kiedy kapłani Artemidy zażądali od Wielkiej Rady wyznaczenia Ofiarowanego, to ja sprawiłem, że wybór padł na Hieronimusa. Sądziłem, że poczynam sobie bardzo sprytnie, pozbywając się znienawidzonego wroga, nie kalając jego krwią własnych rąk, a przy tym w sposób, który nie tylko nie obrazi bogów, ale wręcz będzie im miły! Wydawało mi się słuszne, żeby Hieronimus poszedł w ślady swego ojca, zmuszony rzucić się w przepaść i zniknąć raz na zawsze z moich przepełnionych poczuciem winy snów. Tymczasem to Cydimacha spadła ze Skały Ofiarnej! Czyż bogowie mogliby dobitniej wyrazić swą wolę, niż karząc mnie jej śmiercią poniesioną w tym samym miejscu, gdzie skończył życie ojciec Hieronimusa? Mój zawsze powtarzał, że bogowie nas kochają. Oni jednak przez cały ten czas nami gardzili!
Jakież to wszystko dziwne, pomyślałem, ale i jak typowe dla bogów z ich szczególnym poczuciem humoru. Przybyłem do Massilii w poszukiwaniu utraconego syna, którego wcale nie utraciłem, Apollonides zaś stracił córkę i wcale o tym nie wiedział; na domiar złego obaj przekonaliśmy się o tym w tej samej chwili i w tym samym miejscu.
– Kiedy na tarasie u Ofiarowanego powiedziałeś mi, Poszukiwaczu, że widziałeś mężczyznę i kobietę na Skale Ofiarnej i że kobieta z niej spadła… jakże byłem wyniosły, nieczuły, nieświadomy… że chodzi o moją Cydimachę! – Urwał, dławiony szlochem. Minęła chwila, zanim mógł mówić dalej. – Hieronimus powiedział, że skoczyła. Twój zięć twierdzi, że została zepchnięta. Jak więc było, Poszukiwaczu?
– Nie wiem.
– Ale Zeno wie.
Poruszyłem się niespokojnie i spytałem:
– Zamierzasz wydać go na tortury?
– Po co? Mam przecież ciebie. Ty odkryjesz mi prawdę.
– Ja, pierwszy timouchosie?
– Chyba nie bez powodu nazywają cię Poszukiwaczem? Domicjusz wszystko mi o tobie powiedział. Podobno masz nad ludźmi jakąś dziwną moc, która każe im mówić ci prawdę. To dar, jaki dostałeś od bogów.
– Dar czy klątwa?
– Nie obchodzi mnie to, chcę tylko, abyś wydobył od Zenona, co naprawdę zaszło na Skale Ofiarnej. Zrób to dla mnie… a wtedy pozwolę ci rozmawiać z synem.