Tej nocy przyśnił mi się dzień togi Metona, kiedy skończył szesnaście lat i po raz pierwszy włożył ten męski strój, by paradować w nim na Forum Romanum. Poprzedniej nocy wpadł w panikę i dał się sparaliżować zwątpieniu: jak chłopiec, który się urodził niewolnikiem, może kiedykolwiek stać się prawdziwym Rzymianinem? Uspokoiłem go jednak i w ten pamiętny poranek moje serce rozpierała duma, kiedy patrzyłem, jak Meto kroczy przez Forum, obywatel między obywatelami.
W dzisiejszym śnie wszystko było tak jak wtedy, tylko że ani razu nie ujrzałem twarzy Metona. W jakiś dziwny sposób w ogóle go nie widziałem; tam, gdzie powinien stać, była pusta przestrzeń, mgliste nic. Z kolei obraz Forum był nawet żywszy niż w rzeczywistości, nadzwyczaj realistyczny, kipiący życiem, kolorami, dźwiękami. Mijaliśmy wielkie świątynie, przemierzaliśmy rozległe place. Wspięliśmy się długimi schodami na szczyt Kapitolu, napotykając zmierzającą na dół grupę senatorów, a wśród nich nie kogo innego, jak samego Cezara. Urodzony polityk, zawsze chętnie zabiegający o przychylność potencjalnych zwolenników, Cezar pogratulował Metonowi wejścia w wiek męski, choć ledwo na niego spojrzał. Czy to wtedy Meto spotkał go oko w oko po raz pierwszy? Tak musiało być. Któż mógł sobie wtedy wyobrazić, jak zbliży ich przeznaczenie?
Postać Cezara w moim śnie była szczególnie wyrazista. Jego twarz przypominała niemal własną karykaturę; kości policzkowe i wysokie czoło były lekko przerysowane, oczy lśniły jak w gorączce, wąskie usta rozciągnęły się w charakterystycznym uśmiechu, jakby z sekretnego dowcipu, który Cezar dzieli tylko z bogami.
Senatorowie poszli w swoją drogę, a nasz orszak piął się w górę. Na szczycie Kapitolu mój stary przyjaciel Rufus wypatrywał auspicjów, szukając na niebie ptaków, z których lotu mógłby odczytać boską wolę. Czekaliśmy długo na pojawienie się skrzydlatej wróżby, aż w końcu lotem błyskawicy spadł z przestworzy orzeł i wylądował u naszych stóp. Wielki ptak wbił w nas spojrzenie, a my gapiliśmy się na niego jak zaczarowani. Nigdy nie widziałem orła z tak bliska. Mógłbym wyciągnąć rękę i dotknąć go, gdybym się odważył. Nagle zerwał się do lotu; rozległ się łopot mocarnych skrzydeł i po chwili już go nie było. Cóż to mogło znaczyć? Orzeł jest ulubieńcem Jowisza, najbardziej boskim wśród ptaków. Według Rufusa jego pojawienie się akurat w dniu togi Metona, zwłaszcza tak blisko nas, było najlepszym omenem, jaki sobie można wyobrazić. Już wtedy jednak czułem nieokreślony niepokój. Później, kiedy Meto po raz pierwszy ujrzał orli sztandar Katyliny, wydało mu się to kolejnym znakiem od bogów, objawieniem ich woli i jego przeznaczenia. Myślę, że to właśnie w tamtej chwili naprawdę stał się mężczyzną, to znaczy nieodwracalnie wyzwolił się spod mojej władzy i ruszył ku niebezpieczeństwom, przed którymi już nie mogłem go chronić.
Nagle zostałem przeniesiony, jak to bywa w snach, do zupełnie innego miejsca. Znalazłem się w komorze pod willą Gajusza Werresa, wśród gór błyszczących monet i wysadzanych klejnotami dzieł sztuki. Zdawało mi się, że i Meto tam jest, choć wciąż niewidzialny. Srebrny orzeł Katyliny patrzył na nas, niesamowicie prawdziwy… i nagle ożył! Wydał przenikliwy pisk i zatrzepotał skrzydłami, usiłując wzbić się do lotu w tej ciasnej izbie. Miotał się jak oszalały, jego dziób i szpony przecinały powietrze jak sztylety. Zasłoniłem oczy. Sen zmienił się w koszmar pełen krzyków, zamieszania i krwi.
I wtedy się obudziłem. Dawus potrząsał mnie łagodnie za ramię.
– Teściu, zbudź się! Dzieje się coś ważnego!
– Co? – Potrząsnąłem głową, zdezorientowany i niepewny, gdzie jestem.
– W nocy przypłynął statek…
– Statek?
– Przedarł się przez rzymską blokadę i przywiózł wieści. Przybywają posiłki, okręty pełne żołnierzy wysłane przez Pompejusza!
Senny koszmar nie chciał odejść, oblepiał mnie jak pajęczyna. Usiadłem na łóżku, po omacku sięgnąłem do dzbanka stojącego na stoliku i prysnąłem sobie wodą na twarz. W izbie było mroczno, ale nie zupełnie ciemno, wlewał się do niej nikły poblask przedświtu. Przez mgnienie oka wydawało mi się… ponad wszelką wątpliwość… że jest tu Meto. Rozejrzałem się i choć go nie zobaczyłem, czułem dziwną pewność, że musi tu być, choć niewidzialny. Dawus spostrzegł, że zapatrzyłem się w przestrzeń, i swoim zwyczajem zmarszczył brwi.
– Teściu, jesteś chory?
Długo milczałem, zanim odrzekłem:
– Nie, Dawusie. Nie jestem chory. Czuję tylko ból w sercu…
To najwyraźniej go uspokoiło.
– No, to lepiej wstawaj. Całe miasto nie śpi, choć daleko do brzasku. Ludzie wyszli na ulice, obsiedli dachy i okna, krzyczą do siebie. Nie rozumiem po grecku, ale Hieronimus mówi…
– Hieronimus mówi, oby im burty przegniły i Posejdon zabrał ich do siebie!
Nasz gospodarz stał na progu z kwaśną miną. Odkaszlnąłem i spytałem:
– Czy to prawda, co mówi Dawus? Jakiś statek zawinął w nocy do portu?
– Szybki statek łącznikowy. Najwyraźniej prześliznął się między rzymskimi galerami niezauważony. Zadziwiające, jak szybko wiadomość obiegła miasto. Jak pożar przerzucający się z wiatrem z dachu na dach!
– I jeszcze jakieś okręty są w drodze?
– Tak mówi plotka. Jeden z dowódców Pompejusza dotarł do massylskiego porciku, Taurois. To tylko kilka mil stąd. Mówią, że ma osiemnaście okrętów… Siła równa flocie Cezara. – Hieronimus westchnął ponuro. – Chodź, Gordianusie. Ubierz się, zjemy razem śniadanie.
Przetarłem oczy i zadałem sobie pytanie, który z dwóch światów jest mniej pewny: ten, który opuściłem wraz z przebudzeniem, czy ten, w którym się ocknąłem? Czy jeszcze kiedykolwiek wróci ten czas, kiedy rano wstawałem z łóżka i wiedziałem z cudowną aż do znudzenia pewnością, co przyniesie każda kolejna godzina rozpoczynającego się dnia?
Do śniadania zasiedliśmy na tarasie. W tym uprzywilejowanym miejscu, odosobnionym, dającym rozległy i daleki widok, można się było czuć odizolowanym od świata, ale wyczuwalne w mieście podekscytowanie docierało i tutaj. Z ulicy pod nami dolatywały urywki rozmów przechodniów spekulujących na temat wielkości i jakości spodziewanych posiłków, wróżących zagładę flocie Cezara i pławiących się w marzeniach o straszliwej zemście na oblegających. Ktoś zadął w róg, a herold ogłosił, że wszystkim niewolnikom nakazuje się pozostanie w domach, sprawni obywatele zaś z rozkazu Wielkiej Rady mają się niezwłocznie stawić w porcie. Z pobliskich świątyń płynęły pochwalne hymny ku czci dziwacznego xoanon Artemidy i jej brata Aresa. U stóp nadmorskiego odcinka murów obronnych płynęła ludzka rzeka; mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy sunęli do baszt, wspinali się krętymi schodami i wysypywali się na koronę muru.
– Czy tak to wyglądało w dniu, kiedy massylska flota wypłynęła z portu, by się zmierzyć z okrętami Cezara? – spytałem.
Hieronimus podążył wzrokiem za moim spojrzeniem i odrzekł:
– Tak samo. Wszyscy, którzy nie mieli przydzielonych funkcji bojowych, zebrali się na murze, by patrzeć na bitwę. Jedni stali jak posągi i wpatrywali się w morze, inni zbijali się w małe grupki albo nerwowo chodzili tam i z powrotem, a wszystkich łączyły nadzieja i okropny strach, że wszystko może pójść jak najgorzej… co się też stało. – Na usta wypełzł mu słaby ironiczny uśmieszek. – Widzisz? Niektórzy przytaszczyli koce, parasole, a nawet składane krzesła. Przyszli gotowi czekać na murze przez cały dzień. Ostatnim razem ci sami gapie przynieśli też koszyki z jedzeniem. Patrzenie, jak ludzie się nawzajem zabijają, to wyczerpujące zajęcie i można przy nim zgłodnieć… Dziś jednak nie widzę, aby ktokolwiek miał ze sobą żywność. Pewnie racje są za małe. Jeszcze trochę chleba, Gordianusie? Skosztuj tych nadziewanych daktyli.
Na ścianie Skały Ofiarnej lśniły pierwsze promienie wschodzącego słońca. Mimo iż jej szczyt zapewniłby najlepszy widok na port i przyległy akwen, gapie skrzętnie ją omijali.
– Wiesz co, Dawusie? Naszła mnie nagła ochota przyjrzeć się z bliska Skale Ofiarnej – oznajmiłem.
– Stąd mamy niezły widok.
– Nie najgorszy, to prawda. Ale to mi nie wystarcza.
– Apollonides powiedział, że nikt nie ma na nią wstępu – rzekł Dawus, nagle nachmurzony. – To święte miejsce, zakazane, przynajmniej dopóki Ofiarowany jeszcze… – Urwał i odwrócił wzrok od Hieronimusa.
– A my posłusznie trzymaliśmy się od niej z daleka. – Skinąłem głową. – Do dzisiaj. Każdego innego dnia natychmiast zwrócilibyśmy na siebie uwagę, gdybyśmy spróbowali myszkować w jej pobliżu. Kazano by nam się wynosić, a może i aresztowano by nas. Dzisiaj jednak, kiedy władze mają inne problemy na głowie, a na dodatek pełno wszędzie ludzi, niewykluczone, że uda nam się to wykorzystać. – Włożyłem do ust kolejnego daktyla, rozkoszując się jego smakiem. – Najedz się porządnie, Dawusie. Chyba nieprędko znów coś wrzucimy na ząb… byłoby nietaktem brać ze sobą jedzenie między głodnych.
Na ulicach nikt nie zwracał na mnie uwagi, Dawus jednak przyciągał zdziwione spojrzenia. Ponieważ niewolnikom zakazano wychodzić z domów, a wszyscy obywatele zdolni do noszenia broni zostali wezwani na nabrzeża portu, poza paroma żołnierzami rozstawionymi tu i ówdzie dla pilnowania porządku w okolicy nie widzieliśmy wśród zmierzających na mury kobiet, dzieci i starców ani jednego młodego mężczyzny. Ze swymi szerokimi barami i niepoślednim wzrostem mój zięć wyróżniał się w tłumie. Nikt jednak nam nie przeszkodził we wmieszaniu się między ludzi wchodzących do najbliższej baszty, aby schodami dostać się na górę. Była to właśnie ta baszta, w której po upadku kobiety ze Skały Ofiarnej zniknął ów żołnierz w jasnoniebieskiej pelerynie. Tymi schodami uciekał z miejsca zbrodni, jeśli rzeczywiście była to zbrodnia. Dziś szliśmy jego śladami w przeciwnym kierunku i każdy stopień przybliżał nas do skały.
W połowie drogi przystanąłem dla złapania oddechu, pozwalając innym nas omijać.
– Nie widać gdzieś naszych wczorajszych „cieni”? – spytałem, spoglądając w dół, w czeluść baszty.
– Nic nie zauważyłem – stwierdził Dawus. – Ci dwaj wyróżnialiby się w tym tłumie prawie tak samo jak ja.
Ruszyliśmy dalej i wkrótce wynurzyliśmy się z baszty na galerię biegnącą wzdłuż korony muru. Po prawej, w kierunku morza, ludzie tłoczyli się w kilku szeregach, starając się zająć miejsca z jak najlepszym widokiem. Odwróciłem się w przeciwną stronę, ku łańcuchowi wzgórz gęsto nakrapianych dachami domów. Bezskutecznie wypatrywałem willi Ofiarowanego, dopóki Dawus mi jej nie wskazał. Dopiero wtedy wyraźnie zobaczyłem zieloną sylwetkę Hieronimusa, siedzącego wciąż na okolonym drzewami tarasie. Jeżeli i on nas zobaczył, nie dał tego po sobie poznać. W dali, za konturem linii zabudowy miejskiej, widoczny był szczyt góry, na której Treboniusz rozbił obóz i bez wątpienia w tej chwili bacznie obserwował miasto i morze.
Patrząc znów w stronę wody, widziałem jedynie przebłyski błękitu pomiędzy sylwetkami gapiów. Dawus, który przewyższał wzrostem większość zgromadzonych, powiedział mi, że widzi cały akwen od wejścia do portu aż po sterczące z morza wyspy i jeszcze dalej. Na tylnej stronie galerii było dość miejsca, abyśmy mogli swobodnie iść ku ogromniejącej nad nami z każdym krokiem Skale Ofiarnej. Biel jej urwistych ścian była złamana szarymi plamami i czarnymi smugami spływającymi wzdłuż wyrzeźbionych przez wiatr i deszcze zmarszczek. Skała wyrastała ponad mur i była też dalej wysunięta w morze, tworząc wystający nawis niczym stewa ogromnego statku. Im bardziej się do niej zbliżaliśmy, tym rzadszy stawał się tłum gapiów; odcinek muru przylegający do samej skały był zaś zupełnie pusty. Nie wątpiłem, że Massylczycy stronią od niej z przesądnego strachu i szacunku dla jej świętości, ale była też bardziej prozaiczna przyczyna: od pewnego miejsca jej wystający masyw przesłaniał widok na wyspy, a zwłaszcza na wejście do portu.
Tam, gdzie mur stykał się ze skałą, budowniczowie fachowo przycięli kamienne bloki tak, by nie pozostawić najmniejszej szczeliny. Wapienna maczuga górowała nad galerią, na której staliśmy, tworząc przy tym nad nią rodzaj płytkiej groty. Tamtego dnia widzieliśmy, jak człowiek w niebieskiej pelerynie skoczył ze skały; odnalazłem teraz miejsce, gdzie musiał wylądować, i spojrzałem w górę. Wysokość na pewno nie była mniejsza niż trzy metry, a może i więcej. Przypomniałem sobie, że mężczyzna potknął się przy lądowaniu i potem utykał na lewą nogę, biegnąc ku baszcie.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że trafiliśmy w ślepy zaułek. Nie było innej drogi na skałę oraz na dalszy odcinek muru, jak tylko wspinaczka przez nawis. Okazało się jednak, że nie jest to do końca prawdą. Po lewej, od strony miasta, nawis raptownie się cofał; ktoś wykuł tam prymitywne, płytkie stopnie, niektóre zaledwie dające oparcie dla palców stóp. Żeby dosięgnąć pierwszego z nich, trzeba by dać długi krok ponad przepaścią, następne zaś były wykute bezładnie wzdłuż wyraźnie okrężnej linii, raczej tam, gdzie się dało, a nie tam, gdzie by należało, biorąc pod uwagę zasięg kroku przeciętnego człowieka. Wspinaczka na szczyt skały po tych stopniach wymagałaby sporo zwinności i siły, nie mówiąc już o zimnej krwi i cierpliwości; zapewne właśnie dlatego mężczyzna w niebieskiej pelerynie wolał je ominąć i zaryzykować bezpośredni skok na mur. Dawus spojrzał na mnie i uniósł brwi.
– Mam iść pierwszy, teściu? Łatwiej mi będzie dosięgnąć tego pierwszego stopnia, a potem mogę ci podać rękę, gdybyś potrzebował pomocy.
– Gdybym potrzebował? Jesteś wielce taktowny, mój zięciu. Nawet w twoim wieku zawahałbym się przed tym pierwszym krokiem. Pospiesz się, póki nikt na nas nie patrzy.
Zerknąłem przez ramię w stronę gapiów, a potem z zapartym tchem obserwowałem, jak Dawus sięga obiema rękami przed siebie, chwyta się skalnych występów, stawia lewą stopę na pierwszym stopniu, po czym podciąga się i przez moment zawisa ponad przepaścią w rogu między murem i ścianą skały. Zatrzymał się, sprawdzając równowagę i obliczając w myślach następny ruch; przesunął się dalej, wciąż wisząc nad otchłanią, i wystawił naprzód prawą stopę, sięgając do następnego stopnia. Ten manewr na powrót umieścił jego środek ciężkości nad litą skałą; usłyszałem, jak oddycha z ulgą, zanim i ja zrobiłem to samo.
– Teraz ty – powiedział.
Wyciągnął do mnie rękę. Gdyby była choć trochę krótsza, nie miałbym szans jej dosięgnąć. Jego uścisk był mocny. Wolną ręką uczepiłem się krawędzi skalnego zagłębienia nad moją głową i wystawiłem lewą stopę tak daleko jak mogłem. Stopień był tuż poza moim zasięgiem. Dopiero gdy Dawus pociągnął mnie mocno ku sobie, udało mi się oprzeć dobrze palce. Naśladując go, podciągnąłem się w górę i wysunąłem nad przepaść. Poczułem się nagle słabo i miałem wrażenie, że nie panuję nad swoim ciałem.
– Spokojnie! – szepnął Dawus. – Patrz na skałę, a nie w dół. Widzisz następny stopień?
– Widzę.
– Wcale nie jest tak daleko, jak to wygląda.
– Nie bardzo mnie to pociesza…
Dawus nie rozluźnił uścisku ani na chwilę. Podniosłem prawą stopę, szukając niezdarnie następnego oparcia, znalazłem je i znów posunąłem się naprzód. Przez mgnienie oka miałem absolutną, przyprawiającą o mdłości pewność, że gdyby Dawus nie trzymał mnie za rękę, straciłbym równowagę i spadł ze skały. Zerknąłem w dół. Ściana opadała pionowo niemal do samej wody, ale w końcu musiałbym uderzyć albo o nią, albo o mur… i dalej już odbijać się jak piłka aż do końca. Zamknąłem oczy i przełknąłem ślinę.
W chwilę później stałem już pewnie na skale. Jeszcze jeden, stosunkowo łatwy krok i znalazłem się na nawisie, gdzie podłoże było znacznie mniej strome. Dopiero wtedy Dawus puścił moją dłoń i ruszył przed siebie na czworakach, a ja poczłapałem za nim, z trudem uspokajając oddech.
Ze Skały Ofiarnej roztaczał się niczym nie przesłonięty widok we wszystkich kierunkach, ale sam szczyt był nieco wklęsły, jak język zwinięty w trąbkę. Jeśli zachowamy skuloną pozycję, nikt ze zgromadzonych na murach po obu stronach skały gapiów nie będzie mógł nas spostrzec. Pozostawaliśmy widoczni tylko dla tych, którzy mogli patrzeć w tę stronę z domów na stokach massylskich wzgórz. Kiedy się odwróciłem, by popatrzeć na willę Ofiarowanego, ujrzałem, że Hieronimus stoi oparty rękami o balustradę tarasu, wpatrując się w nas z napięciem.
Wysunąłem głowę ponad przeciwległą krawędź skały, spoglądając na mur po drugiej stronie. Tłum był tam jeszcze gęstszy niż w miejscu, skąd przyszliśmy, ale choć skała nie zasłaniała widoku, ludzie trzymali się od niej z daleka. Rozejrzałem się za jakąś drogą zejścia na tamtą stronę, ale była ona jeszcze mniej dostępna. Nie widać było nawet tak lichych punktów oparcia, z jakich my skorzystaliśmy. Nie podnosząc się, odwróciłem się ku morzu i podpełzłem do krawędzi, by spojrzeć w dół. Skała tworzyła tu półkę wystającą poza linię murów i zakończoną pionowym urwiskiem. Daleko w dole ujrzałem poszarpane skalne zęby, omywane przez spienione fale, połyskujące złotem i morskim zielonkawym błękitem w łagodnym świetle poranka. Dawus przyczołgał się do mnie i też wyjrzał poza krawędź.
– I co myślisz, Dawusie? Czy ktokolwiek mógłby przeżyć upadek z tej skały?
– Niemożliwe! Oczywiście, gdyby nie te kamienie…
Spojrzałem ponad jego plecami na miejsce, skąd podobno skoczył Meto. Mur opadał tam pionowo do wody; u jego podnóża nie było żadnych wystających skał. Gdyby nie te kamienie… to co? Człowiek mógłby uderzyć o powierzchnię wody i przeżyć? Nie było sensu snuć podobnych rozważań, a jednak złapałem się na tym, że wpatruję się w zieloną toń, jak gdyby strzegła tajemnicy, którą można odkryć, jeśli odpowiednio długo i intensywnie będzie się patrzeć. Dawus nagle szturchnął mnie w bok.
– Teściu, patrz!
Z portowego kanału wychynęła na otwarte wody massylska galera. Na jej pokładzie tłoczyli się łucznicy i obsługa katapult. Za nią zobaczyłem następny okręt, i jeszcze jeden. Wiosła migotały w słońcu, a na szczycie każdego masztu łopotały na wietrze błękitne proporce. Każdy kolejny okręt witany był głośnymi wiwatami zebranych na murach ludzi. Gapie wymachiwali rękami, powiewali czym kto miał, nawet kocami. Widziane z pokładów galer mury Massilii musiały przedstawiać ożywiony spektakl ruchu i kolorów.
– Myślałem, że flota massylska została zniszczona – zdziwił się Dawus.
– Nie zniszczona, tylko okaleczona – sprostowałem. – Zbyt osłabiona, by stawić czoło okrętom Cezara. Nie wątpię, że szkutnicy ciężko harowali, by doprowadzić do ładu te galery, które przetrwały bitwę, a także przy remoncie starych statków. Popatrz, tamten stateczek jest niewiele większy od łodzi rybackiej, ale wyposażyli go w osłony dla wioślarzy i zamontowali na nim katapultę.
Na morze wypływało coraz więcej jednostek z błękitnymi proporcami. Pierwsza z nich już złożyła wiosła i postawiła żagiel, robiąc przy tym zwrot w lewo, by złapać wiatr wiejący wzdłuż kanału między stałym lądem i leżącymi dalej wyspami. Inne okręty robiły to samo, zwinnie sterując przy brzegu, i znikały nam z oczu za niskimi wzgórzami po przeciwnej stronie portu.
– Dokąd oni płyną? – spytał Dawus.
– Hieronimus mówił, że flota z odsieczą od Pompejusza zakotwiczyła o kilka mil stąd, w miejscowości Taurois. Massylczycy pewnie chcą się z nią połączyć, aby wspólnie uderzyć na okręty Cezara.
– O wilku mowa… – Dawus wskazał dłonią na wyspy.
Z ukrytego za nimi kotwicowiska wypływała galera za galerą. Flota Cezara stawiała żagle, ruszając w pościg za Massylczykami. Dlaczego tak długo z tym zwlekali? Według Hieronimusa statek z wiadomością od Pompejusza przybył do portu, nie zwracając na siebie uwagi. Nagłe pojawienie się odremontowanej massylskiej flotylli chyba zaskoczyło Rzymian i teraz pospiesznie starali się nadrobić stracony czas.
Ostatni massylski okręt opuścił wody portowe i położył się na kurs wzdłuż wybrzeża, zanim pierwsza jednostka Cezara zdążyła się wychylić zza wysp i rozpocząć pościg. Nie miałem wątpliwości, że galery massylskie są szybsze i obsadzone przez sprawniejsze załogi.
– Gdyby to były tylko regaty, Massylczycy wygraliby bez wysiłku – zauważył Dawus.
– Mogą mieć lepsze okręty i lepszych żeglarzy – przyznałem. – Co się jednak stanie, kiedy zawrócą i podejmą walkę?
Zza naszych pleców dobiegł czyjś głos:
– Gdybyśmy tylko my, Massylczycy, mieli swoją Kasandrę jak Trojanie, żeby odpowiadała na takie pytania!
Obaj aż podskoczyliśmy. Nad nami, z rękami na biodrach i rysujący się ciemno na tle rozświetlonego nieba stał Hieronimus.