ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Wielogatunkowa medycyna opierała się poniekąd na zasadzie, że żaden patogen wykształcony w jednym środowisku nie może zagrozić istocie pochodzącej z całkiem innego świata, zatem Murchison mogła być pewna, że nie musi się obawiać tutejszych mikroorganizmów. Nie powstrzymało to jednak Danalty od ostrzeżenia jej przed potencjalnie większymi nieco i potencjalnie niebezpiecznymi formami życia.

Zmiennokształtny zbadał już pod tym kątem plażę, przybrzeżne płycizny oraz drzewa i zarośla wyspy w promieniu pięciuset metrów. W wodzie trafił na kilka gatunków skrzelodysznych i dwudysznych, na lądzie zaobserwował drobne zwierzęta i owady buszujące u korzeni i w gałęziach drzew, ale nic z tego nie było dość wyrośnięte, aby stanowić fizyczne zagrożenie. Nie oznaczało to jednak, że można było całe to towarzystwo całkowicie zignorować. Patogeny nie były zdolne przeskoczyć bariery odmienności ewolucyjnej, toksyny jednak jak najbardziej. Niektóre owady posiadały żądła, przypominające kraby wodne stworzenia mogły uszczypnąć, większość zaś gatunków, wyczuwszy zagrożenie, potrafiła po prostu ugryźć.

Dlatego właśnie wędrująca złotą plażą Murchison nie mogła cieszyć się ciepłym piaskiem pod bosymi stopami, a większość padających na nią promieni słońca odbijał biały kombinezon ochronny. Odsłonięte miała jedynie dłonie i twarz. W tej sytuacji wolałaby nosić znacznie mniej albo prawie nic, co nie zrobiłoby zresztą na pozostałych członkach zespołu medycznego żadnego wrażenia, gdyż Ziemianie byli w Federacji jedynym gatunkiem hołdującym tabu nagości. Pozostałe rasy nosiły ubrania jedynie wówczas, gdy wymagało tego nieprzyjazne środowisko i głównie w trakcie pracy. Poza tym mimo upływających lat Peter niezmiennie powtarzał jej, nie bawiąc się w poetyckie porównania, że nadal jest szalenie atrakcyjna. Oczywiście tylko wówczas, gdy jego umysł nie był zajęty przez zbyt wielu obcych, których obecność sprawiała z reguły, że zapominał o swoim ssaczym pochodzeniu i niezbyt wiedział, po co miałby dzielić łóżko z ziemską kobietą.

Żałowała, że nie ma go tu teraz z nią, pod tym prawdziwym niebem, które było jednak błękitniejsze niż projekcja z pokładu rekreacyjnego. Tutaj mógłby odsunąć swoje sprawy zawodowe i zająć się wyłącznie nią. Niestety, rola żony sławnego Conwaya, szefa diagnostyki i oddziału wielogatunkowej chirurgii, miała swoje minusy, z których Murchison od początku zdawała sobie sprawę. Nie mógł zażądać urlopu tylko dlatego, że bardzo pragnęła jego towarzystwa, nawet jeśli sam też miałby na to wielką ochotę. Murchison westchnęła i ruszyła dalej.

Obok niej toczył się cicho po piasku Danalta. Ponieważ lubił się czasem popisywać talentami zmiennokształtnego, przybrał pasującą do otoczenia postać dużej piłki plażowej, całej w czerwone, żółte i niebieskie trójkąty. Oko, ucho i usta schował tak dokładnie, że złudzenie było niemal kompletne, tyle że ślad, jaki zostawiał na piasku, był zbyt głęboki jak na wypełnioną powietrzem zabawkę. Danalta był dość ciężki i tego, niezależnie od przyjętego kształtu, nie mógł zmienić. Gdyby ktoś zapragnął poodbijać tę piękną piłkę, czekałoby go gorzkie rozczarowanie.

— Chcesz przejść się w głąb lądu? — spytał, zatrzymując się gwałtownie i wysuwając zieloną ludzką dłoń, aby wskazać w stronę przeciwną do oceanu. — Tamto wzgórze znajduje się tylko milę od brzegu i wygląda na najwyższy punkt wyspy. Może dojrzymy stamtąd jakieś ciekawe i warte późniejszego zbadania miejsca albo inne pobliskie wyspy?

Zmiennokształtny był niezmiennie zainteresowany wszystkim, co nowe, i im trudniejsze było to do odtworzenia, tym chętniej podejmował wezwanie.

— Dobrze — odparła Murchison. — Wolałabym jednak nie oddalać się za bardzo od pacjentów. Widziałam strumień przepływający obok szpitala. Proponuję wrócić i pójść w górę nurtu aż do źródła, które znajduje się zapewne gdzieś wyżej. Może być?

Było to pytanie retoryczne, bo chociaż Murchison nigdy nie wykorzystywała swojej wyższej pozycji, oboje świetnie zdawali sobie sprawę, kto tu decyduje.

Przez pierwsze sto metrów otoczenie nie różniło się od tego, co mogłaby znaleźć na dowolnej skąpanej w słońcu tropikalnej wyspie na rodzimej Ziemi. Strumień miał ledwo dwa metry szerokości, płynął jednak wartko, a dno usłane miał kolorowymi kamieniami. Dopiero drzewa okazały się znacząco inne. Chlorofilowa zieleń liści była praktycznie taka sama, ale ich kształty nie przypominały ziemskich, podobnie jak porastająca brzegi strumienia miękka trawa. Murchison wzdrygnęła się jak zawsze, gdy zdarzało się jej trafić na obcą planetę, która wydawała się pozornie tak znajoma. Gdy weszli między drzewa, pojawiły się wielkie, przypominające słoneczniki kwiaty, niektóre już bez części płatków, spod których wyglądały zielone zawiązki owoców. Sądząc po obfitości owadów, zapylenie krzyżowe nie stanowiło tutaj problemu.

Ale bez wątpienia stworzenia te nie przypominały już ziemskich. Były różnej wielkości — od prawie niewidocznych po patykowate stwory długie niemal na sześć cali. Kilka było z kolei okrągławych, o czarnych i lśniących pokrywach oraz ze skrzydłami poruszającymi się na tyle szybko, że ich widok rozmywał się w szarą mgiełkę. Większość jednak okazała się barwna, z koncentrycznymi kręgami żółci i czerwieni oraz lekkimi, wielkimi i wolniej bijącymi skrzydłami, które rzucały tęczowe poblaski. Murchison uznała je za prawdziwe arcydzieła natury, jakim Prilicla mógłby nawet pozazdrościć urody.

Wiele z nich obsiadało Danaltę, ulegając najwidoczniej kuszącym barwom przybranym akurat przez zmiennokształtnego.

— Wydają się raczej zaciekawione niż głodne — powiedział metamorf. — Żaden nie próbuje nawet mnie ugryźć.

— To miło z ich strony — stwierdziła Murchison, gdy owady straciły zainteresowanie Danaltą i zaczęły z kolei okrążać patolog. — Może wyczuły, że jesteś niejadalny.

— Albo pachnę jakoś nie tak. Wysunąłem już stosowny narząd węchu. Tu jest cała masa dziwnych woni.

Murchison nie nazwałaby tych zapachów zwykłymi woniami. W jej odczuciu subtelne kombinacje roślinnych aromatów mogłyby śmiało konkurować z najlepszymi ziemskimi perfumami. Owady otaczały ją jednak coraz rojniej.

W pierwszym odruchu chciała je odpędzić, powstrzymała się jednak, aby nie rozdrażnić lataczy, które mogłyby uznać jej zachowanie za wrogie. Uniosła tylko rękę do hełmu, by w razie potrzeby błyskawicznie zatrzasnąć wizjer. Stała tak nieruchomo przez kilka minut, ale owady tylko podlatywały do jej twarzy, w ogóle nie dotykając skóry, aż w końcu straciły zainteresowanie przybyszami i wróciły do swoich spraw. Murchison z ulgą opuściła rękę.

— Chyba nie są wrogo nastawione — powiedziała. — Mnie też nie uznały za godną uwagi przekąskę.

A to oznaczało też, że w razie dłuższego pobytu na wyspie będą mogli wystawiać codziennie rozbitków z Terragara na kilkugodzinne leżakowanie na zewnątrz. Murchison zawsze uważała, że świeże powietrze ma zbawienny wpływ na rekonwalescentów. Niestety, w macierzystym szpitalu nie mogła stosować tej terapii.

— Żadna jednak forma życia, także i owadziego, nie przetrwa długo, jeśli będzie nazbyt przyjazna. Możliwe, że ich zachowanie to tylko potwierdzający regułę wyjątek. Chodźmy dalej.

Teren zaczął się łagodnie wznosić, a oni wyszli na sporą polanę, gdzie strumień rozlewał się w płytkie jeziorko z dnem pokrytym roślinami o szerokich liściach i jednym kwiatem, który wyrastał ponad powierzchnię wody. Tam też natknęli się na pierwszą większą formę miejscowego życia.


W wodzie brodziły trzy tłuste zwierzęta, które przypominały trochę prosiaki, miały jednak wąskie, spiczaste głowy, żółtobrunatną skórę i patykowate nogi. Podskubywały kwiaty albo wyciągały kawałki głębiej rosnących liści. Gdy cień Murchison pojawił się w ich pobliżu, zabeczały głośno i pobiegły z pluskiem ku brzegowi, aby zniknąć w bujnej roślinności, która nie przypominała splątanych traw. Gdzieś zza zasłony zieleni dobiegło silniejsze beczenie i po chwili wyjrzała zza niej większa wersja świnkowatych stworzeń, która spojrzała uważnie na obcych, ale nie uznała ich widać za ciekawych, bo szybko się wycofała.

— To musi być mama albo tata tych maleństw — stwierdziła Murchison. — Ale zauważyłeś, że nawet dorosły osobnik okazał się spokojny i wcale się nas nie przestraszył?

Nie wykazywał też agresywnych skłonności i nie dojrzałam u niego żadnej naturalnej broni.

Drapieżników też na razie nie spotkaliśmy. Prilicli bardzo się tu spodoba. Widziałeś może jakieś ptaki?

Murchison przyklękła i osłoniwszy oczy dłońmi, zaczęła wpatrywać się w wodę, aby dojrzeć dokładniej, co znajduje się pod powierzchnią. Po kilku minutach wstała.

— Żadnych — odparł Danalta. — Ale na obcej planecie wszystko jest możliwe. Idziemy dalej?

Znowu zrobiło się stromo, nawet bardziej niż przedtem. Kilka minut później trafili na źródło, które biło ze szczeliny w skalistym gruncie. Drzewa rosły tu gęsto i nie było zbyt dużo miejsca dla innych roślin, toteż kwiatów kwitło tu mniej, a i owadów — co za tym idzie — również było niewiele. Nadal jednak było tu pięknie, zwłaszcza z przenikającym przez konary lekkim i chłodzącym twarz podmuchem od morza. Murchison wciągnęła głęboko w płuca wonne powietrze i wypuściła je z westchnieniem, które zakończyła pełnym radości życia śmiechem.

Nieczuły na podobne uroki Danalta wskazał przed siebie.

— Zostało nam tylko pięćdziesiąt metrów do wierzchołka.

Na szczycie znaleźli okrągłą polanę z nielicznymi drzewami, które nie przesłaniały za bardzo widoku. Murchison dojrzała ocean, plażę i białe kontenery szpitala polowego. Nagle coś zaszeleściło na ziemi tuż obok niej, rozejrzała się więc za Danaltą.

Plażowa piłka była już prawie całkiem płaska i rozpościerała się niczym ozdobiony osobliwymi barwami naleśnik, który moment później zwinął się w coś przypominającego węża, wypuścił całe mnóstwo drobnych nóżek i owinąwszy spiralnie pień drzewa, zaczął się wspinać.

— Stamtąd będzie o wiele lepszy widok — powiedział.


Murchison zaśmiała się i ruszyła w ślad za nim. W duchu pokiwała nad sobą głową, wiedząc, ile zabawy mieliby wszyscy w szpitalu, usłyszawszy, że pani patolog spadła z gałęzi, ale teraz nie zamierzała się tym przejmować. Ten urokliwy świat sprawił, że znowu poczuła się jak dziecko i przypomniała sobie czasy, kiedy to żadne drzewo nie było dla niej za wysokie do wspinaczki.

— Ziemianie też tak potrafią — powiedziała. — Nasi przodkowie połowę życia spędzali na drzewach.

Kilka minut później dotarła na tyle blisko do wierzchołka, na ile było to bezpieczne.

Owinąwszy jedną rękę wokół pnia i ścisnąwszy kolanami gałąź, która wyglądała na dosyć mocną, aby utrzymać jej ciężar, rozejrzała się po okolicy. Danalta, który w obecnej postaci mógł lepiej rozłożyć swój ciężar, przykleił się do cieńszych gałązek kilka metrów wyżej.

We wszystkich kierunkach ciągnął się zielony dywan koron drzew. Urywał się nierówną linią dopiero w pobliżu plaży, gdzie widać było stojące w długich cieniach kontenery szpitala. Ocean był pusty, jeśli nie liczyć kilku błękitnych cieni na samym horyzoncie. Zapewne były to wierzchołki innych odległych wysp. Danalta wskazał w stronę jednego z nich.

— Zobacz, ptak — powiedział. — Widzisz go?

Murchison wysiliła wzrok, ale dojrzała tylko ciemny punkt, który równie dobrze mógł być złudzeniem.

— Nie jestem pewna… — zaczęła, ale zamilkła na widok czegoś cylindrycznego, co zaczęło wyrastać z głowy Danalty. — Co ty robisz?

— Udoskonalam mój narząd wzroku poprzez zwiększenie ogniskowej. Wprawdzie materia organiczna nie jest dość sztywna i wywołane wiatrem poruszenia mogą zaburzać ostrość, mam nadzieję uzyskać wystarczające powiększenie, aby…

— Chcesz powiedzieć, że pączkujesz lunetę? — przerwała mu Murchison. — Niezmiennie mnie zadziwiasz.

— To bez wątpienia jakiś ptak — powiedział po chwili Danalta, wyraźnie ucieszony z komplementu. — Ma małe ciało, wąskie skrzydła o dużej rozpiętości i trójkątny, nierówny po brzegach ogon. Z tej odległości trudno oszacować, jak jest duży. Wydaje się brunatny albo szary, o matowej okrywie. Ma krótką i grubą szyję, nie widzę jeszcze wyraźnie głowy, nie dostrzegam też żadnych wystających części ciała, nogi ma więc zapewne złożone w celu poprawy aerodynamiki. Nie porusza skrzydłami, zakładam więc, że szybuje na prądach powietrznych. Jest blisko horyzontu, ale nie zbliża się do niego. Na mojej rodzinnej planecie nie ma ptaków — dodał. — Studiowałem jednak zagadnienie, zwłaszcza pod kątem mimikry skrzydlatych. Ten tutaj zachowuje się podobnie jak padlinożerne ptaki z twojej planety, ale z tej odległości nie potrafię powiedzieć niczego na pewno.

— Wracajmy do obozu — powiedziała Murchison cicho. — Chciałabym znaleźć się tam przed zmrokiem.

Czuła rozczarowanie, chociaż przecież nie powinna się dziwić. Dostrzeżony przez Danaltę ptak wydawał się odpowiednikiem przerośniętego sępa. A to oznaczało skazę na obrazie czegoś, co do tej pory było doskonałe.

Загрузка...