ROZDZIAŁ SZÓSTY

Blask słońca wpadał do wnętrza kadłuba przez poszarpany otwór po osłonie centrali.

Odbarwione przez wysoką temperaturę tablice przyrządów, których woda nie zdołała wymyć, były martwe i niczego nie pokazywały. Szczątki czterech foteli były puste, a ściekająca powoli między ich wspornikami woda znikała w szczelinach pokładu. Statek jednak nie był martwy. Prilicla wyczuwał na nim oznaki życia, chociaż nie potrafił go jeszcze zlokalizować.

Emocje reszty zespołu były chwilowo zbyt silne.

— Naydrad, Danalta, uspokójcie się, proszę — powiedział naglącym tonem. — Zaburzacie odbiór.

Po chwili wskazał na grupę czterech wysokich szaf przymocowanych do przedniej grodzi. W jednej gorąco wypaczyło drzwi, które uchyliły się lekko, a pozostałe żar zapiekł chyba na dobre. Były to standardowe schowki na skafandry kosmiczne, które w tym wypadku posłużyły za schronienie załodze — miały bowiem dodatkową izolację termiczną.

Prilicla zastanowił się nad tym fenomenem. Z jednej strony obsługa Terragara gotowa była na śmierć, z drugiej — zrobiła wszystko, co mogła, aby pozostać przy życiu.

Naydrad rozcięła szybko palnikiem drzwi szafek. Jedna tylko była pusta, ale Prilicla pamiętał, że jeden z członków załogi już wcześniej udał się na dziób, aby ręcznie uruchomić napęd. We wraku panowało jednak teraz zbyt wielkie zamieszanie, aby ustalić położenie zaginionego. W dodatku empata odbierał jeszcze czyjąś emanację emocjonalną, tyle że tak słabą, iż trudno było orzec jednoznacznie, czy to rzeczywisty ślad, czy może tylko wywołana silną nadzieją na odnalezienie rozbitka autosugestia. Teraz jednak nie było czasu na dalsze poszukiwania, ponieważ odnaleziona właśnie trójka wymagała pilnej pomocy. Naydrad i Danalta wyłuskiwali już ich z szafek. Wizjery hełmów mieli tak zaparowane, że nie dało się przez nie nic dojrzeć, a metalowe części skafandrów nadal parzyły.

— Ułóżcie ich w noszach — powiedział Prilicla, przysuwając się bliżej i dotykając ich kolejno jedną z górnych kończyn. — Potem zdejmijcie z nich kombinezony i całe ubranie.

Przyjaciółko Murchison, czy odbierasz obraz poszkodowanych i czy jesteś gotowa na ich przyjęcie?

— Tak — odparła pani patolog. — Rhabwar przeniósł mnie już wraz ze szpitalem i ludzkim zestawem do leczenia oparzeń na wyspę. Znaleźliśmy miejsce tuż powyżej linii przypływu. Aż do teraz byłam zbyt zajęta, aby zauważyć, że ta planeta ma księżyc i że występują na niej pływy. Za piętnaście minut będę mogła się nimi zająć. Macie wstępne podsumowanie?

Prilicla przeleciał powoli nad trójką Ziemian. Skafandry już zniknęły, a po ubraniach zostały tylko niewielkie, starannie wycięte, płatki materii, które wtopiły się w skórę pod wpływem gorąca. Rozbitkowie byli głęboko nieprzytomni i nie doznawali żadnych emocji, ale sama świadomość, ile musieli wycierpieć, zachwiała skrzydlatym empatą. Nawet w szpitalnej kuchni głównego dietetyka Gurronsevasa zdarzało mu się widywać mniej wypieczone dania.

— Wszyscy trzej ucierpieli na skutek udaru cieplnego i zaawansowanego odwodnienia — powiedział chłodnym tonem klinicysty. — Bez wątpienia musiało dojść do awarii systemów chłodzących skafandrów, najpewniej na skutek przeciążenia, wszystko jednak zdaje się świadczyć o tym, że układy odmówiły posłuszeństwa dopiero pod koniec lotu. W przeciwnym razie żaden z nich nie miałby szansy przetrwać. Rozpoznaję miejscowe oparzenia powierzchniowe oraz głębokie, przenikające zapewne do dwóch centymetrów, zwłaszcza w miejscach, gdzie metalowe usztywnienia skafandra stykały się z odzieżą, oraz na głowach. Te ostatnie powstały zapewne w chwili, gdy po utracie przytomności rozbitkowie nie mogli utrzymać czół z dala od rozgrzanych powierzchni hełmów. Oparzenia trzeciego stopnia występują także na rękach, nogach i szyi oraz otaczają tułowia rannych w pasie.

Łączną powierzchnię wszystkich oparzeń oceniam, zależnie od przypadku, na dziesięć do piętnastu procent. Wstępne leczenie będzie polegało na umieszczeniu poszkodowanych w osobnych komorach noszy z zahermetyzowanymi osłonami i chłodzeniem nastawionym na odpowiednią dla nich temperaturę — przekazał Murchison, jednocześnie informując dwoje pracujących tuż obok podwładnych, co mają zrobić. — Z nawadnianiem pacjentów musimy poczekać, aż szpital będzie gotowy. Przyjaciółka Naydrad odprowadzi nosze na ląd i zostanie, aby pomagać, podczas gdy ja…

— Czy to znaczy, że czwarty rozbitek nie przeżył? — przerwała mu cicho Murchison.

— Nie jestem pewien — odparł Prilicla. — Odbieram bardzo słaby sygnał jego obecności, ale może to tylko złudzenie. Przyjaciel Danalta pozostanie ze mną i razem spróbujemy go znaleźć.

Nawet z odległości wielu metrów wyczuł nagły wzrost zaniepokojenia Murchison.

— Kapitan właśnie przekazał mi ostrzeżenie, że nagłe wyrwanie się statku z pola działania wiązki i późniejsze wejście w atmosferę osłabiło zapewne jego konstrukcję na tyle, że kadłub może w każdej chwili się rozpaść. Poza tym temperatura we wnętrzu części rufowej nadal przekracza bezpieczny poziom. Podejmujecie wielkie ryzyko i być może należałoby zastanowić się nad jakimś innym postępowaniem. Sugerowałabym wysłanie raczej Danalty z Naydrad…

— Rozumiem, że jestem tym samym mniej cenna? — rzuciła Kelgianka, falując futrem.

— To raczej pan powinien przyprowadzić nosze — powiedziała Murchison, nie reagując na tę uwagę. — Sądząc po opisie stanu poszkodowanych, pańskie umiejętności chirurga bardzo się tu przydadzą.

— Zgadam się, przyjaciółko Murchison, przynajmniej w ostatniej kwestii. Jeśli jednak Danalta i Naydrad natrafią na czwartego rozbitka, nie zdołają sprawdzić bez zdejmowania skafandra, czy w ogóle jeszcze żyje. To z kolei byłoby wysoce niepożądane, zważywszy na podwyższoną temperaturę panującą we wnętrzu wraku. Ja zaś, jak sama wiesz, potrafię na odległość odróżnić rannego wymagającego pilnej pomocy od martwego. — Podleciał do czwartych noszy, wsiadł do środka i zamknął osłonę, po czym skinął przednią kończyną, dając Danalcie znak, że mogą ruszać. — Proszę uprzejmie, abyś opanowała swoje macierzyńskie zapędy, przyjaciółko Murchison — dodał. — Obiecuję, że będę bardzo ostrożny.

Wnętrze wraku wyglądało gorzej, niż przypuszczał. Drogę tarasowały rumowiska blach, konstrukcji nośnej i wyposażenia. Działające na kadłub siły odkształciły pokrycie pokładu i wewnętrzne poszycie burt i wszędzie było widać poszarpane krawędzie porwanych metalowych płyt. Tu i ówdzie słońce przeświecało przez szczeliny, kładąc na szczątkach trójkątne plamy blasku. Nawet skryty w klimatyzowanej komorze noszy Prilicla czuł panujące tu ciepło. Ale to Danalta znowu pokazał, że jest najbardziej uniwersalnym ratownikiem znanego wszechświata.

Kończyny empaty drżały lekko, co jego polimorficzny przyjaciel zauważył, ale nie skomentował. Wiedział, że lęk pająkowatego brał się z wrodzonego braku odwagi cechującego wszystkich mieszkańców planety Cinruss.

Była to prawdziwa udręka, Prilicla bał się bowiem wszystkiego, w tym każdej napotkanej istoty, która mogłaby przypadkiem lub celowo wyrządzić mu krzywdę. Ewolucja podsunęła mu jednak sposób radzenia sobie z tym. Żadna forma życia nie mogła ukryć swoich zamiarów przed silnym empatą, co pozwalało na uniknięcie zagrożenia, a w wypadku istot inteligentnych mogło zaowocować próbą zmiany nastawienia drugiej strony i skłonienia jej do obojętności albo nawet zawarcia przyjaźni. W ten sposób — i dążąc przede wszystkim do zapewnienia sobie pozytywnej emocjonalnej atmosfery w najbliższym otoczeniu — Prilicla pozyskał wielu życzliwych i nastawionych opiekuńczo wobec niego przyjaciół. Nic jednak nie mógł poradzić na martwą materię, która czaiła się wkoło pod postacią ostrych fragmentów blach. Zostało mu jedynie cierpliwe ich omijanie.

Mając pilne zadanie do wykonania, mały empata próbował wygasić własne emocje i nastawić się raczej na odbiór. Cały czas musiał też uważnie manewrować noszami, starając się nie pozostać w tyle za zmiennokształtnym.

Danalta nigdy nie stwarzał problemów, jeśli chodziło o przykre doznania, sam bowiem rzadko napotykał sytuacje, które mogłyby mu zagrozić. Nie bał się niemal niczego, wyjąwszy silne eksplozje czy zderzenia z wielkimi i gotowymi zmiażdżyć każde życie masami. Obecnie torował sobie drogę przez rozgrzane wnętrze wraku, usuwając wypączkowanymi na poczekaniu kończynami przeszkody, niekiedy zaś przybierając kształt wiertła, aby w tej postaci przebić się przez większe rumowiska.

Fotawn, rodzima planeta Danalty, uchodziła za jedno z najmniej przyjaznych życiu środowisk w Federacji. Krążyła po wysoce ekscentrycznej orbicie, co skutkowało bardzo niestałym klimatem. Zwykłe istoty nie miały szans zaadaptować się do wymogów podobnego środowiska, dlatego zarówno flora, jak i fauna Fotawnu rozwinęły cechy polimorficzne.

Sam Danalta należał do typu TOBS, czyli istot tworzących cywilizację opartą nie tyle na technice i naukach fizycznych, ile na filozofii i doskonaleniu narzędzi adaptacyjnych. W dawnych czasach, gdy zdarzało im się spotykać naturalnych wrogów, najpierw sięgali po mimikrę, potem próbowali ucieczki, a gdy to nie pomagało, próbowali przybrać kształt mający wystraszyć agresora. Umiejętność szybkich przemian i łatwość, z jaką wybierali właściwą w danych okolicznościach postać, sugerowały, że byli również silnymi empatami receptywnymi, chociaż sami długo pozostawali nieświadomi tej umiejętności.

I chociaż mimo tych zdolności i wysokiej odporności na choroby oraz zranienia nie rozwinęli nigdy nauk medycznych, zwłaszcza chirurgii, Danalta złożył wniosek o staż w szpitalu i został przyjęty. Jak sam twierdził, nie kierowały nim żadne szlachetne pobudki, tylko swoisty egoizm. Chciał się znaleźć w miejscu, gdzie pracowali razem przedstawiciele ponad sześćdziesięciu ras i które stawiało w ten sposób nieustannie nowe wyzwania jego talentowi do mimikry. Co rusz musiał wykorzystywać zmiennokształtność, aby dodawać ducha istotom cierpiącym na skutek fizycznych albo psychicznych urazów i dodatkowo osamotnionym, w szpitalu bowiem rzadko byli inni przedstawiciele ich rasy. Czasem pomagał w nagłych przypadkach, dostosowując swą postać do obcego czy toksycznego środowiska, dzięki czemu jako jedyny nie musiał tracić czasu na wkładanie ubioru ochronnego. W innych jeszcze sytuacjach przydawał się podczas operacji chirurgicznych, gdyż zdolny był sięgnąć uformowaną wedle potrzeb kończyną w trudno dostępny dla innych zakątek ciała pacjenta. Doświadczał sytuacji, jakie nie były wcześniej dane nikomu z jego rasy. I chociaż czerpał z tej działalności wielką satysfakcję, nie był lekarzem i nigdy nie pozwalał się tak nazywać.

Władze szpitala twardo jednak uważały, że jeśli postanowi pozostać w szeregach personelu, aby kontynuować swoje obecne zadania, bez dwóch zdań lekarzem zostanie.

— Dotarliśmy do maszynowni — powiedział nagle Danalta, przywracając Priliclę do rzeczywistości. — Panuje tu temperatura, w której pozbawiony skafandra DBDG nie miałby szansy przetrwać, ale ten przedział statku ma wyjątkowo mocną konstrukcję i nie grozi raczej zawaleniem. Może pan bezpiecznie opuścić nosze. Postaram się jak najbardziej wygasić moją aktywność emocjonalną. Czy wyczuwa pan rozbitka?

— Nie — powiedział Prilicla, ale zaraz zaprzeczył sam sobie.

— Tak.

To, co odbierał, nie było zasadniczo przekazem emocjonalnym, ale znakiem obecności istoty, która znalazła się na krawędzi śmierci. Poszkodowany był albo bardzo słaby, albo odległy. Lub jedno i drugie. Prilicla chciał już dać znak, aby ruszać dalej, ale wcześniej rozejrzał się po pomieszczeniu. Tutaj też poszycie było popękane, w porównaniu jednak z innymi przedziałami maszynownia była mało zniszczona i panował w niej niemal porządek, jeśli nie liczyć dziesiątków narzędzi, które musiały chyba zostać wyrzucone w pośpiechu z niskiej metalowej szafy przymocowanej do przedniej grodzi. Całkiem jakby ktoś gorączkowo szukał w niej schronienia…

— Tutaj — powiedział Prilicla, wskazując na szafę.

Gdy Danalta zdołał ją w końcu otworzyć, z wnętrza buchnął tłusty i czarny pył powstały z resztek zwęglonej wyściółki. Pod nim znaleźli czwartego rozbitka, który leżał niemal złożony wpół. Skafander miał cały, nie nałykał się zatem trujących wyziewów. Nie tracili czasu na rozprostowanie go, tylko szybko przenieśli nieprzytomnego na nosze i ułożyli na boku. Twarz miał prawie niewidoczną i przez zaparowaną szybę hełmu zdołali dojrzeć tylko tyle, że skóra przybrała intensywnie czerwoną barwę. Słaba emanacja sugerowała, że pozostały mu nie tyle godziny, ile raczej minuty życia.

— Przyjacielu Danalta — powiedział Prilicla, oglądając się na drogę, którą przybyli. — Ten ranny jest naprawdę bliski śmierci, co oznacza, że nie możemy ryzykować wydobywania go ze skafandra w tak nieprzyjaznym miejscu. Musisz zabrać go stąd jak najszybciej, nawet gdyby trzeba było przeciskać się z noszami przez jakąś szczelinę w kadłubie…

— Doktorze — odezwał się nagle kapitan Fletcher. — Możemy utorować wam przejście.

Śledzę przebieg waszych poszukiwań i wiem dokładnie, gdzie jesteście.


— Odsuńcie się od strony kadłuba, która zwrócona jest ku wyspie, i przytrzymajcie się czegoś. Haslam — rzucił po chwili kapitan. — Jedna wąska wiązka na statek wedle podanych koordynatów z sekundowymi zmianami wektora.

Maszynownia zaczęła wibrować, a płyty poszycia rozjęczały się donośnie, na zmianę wybrzuszając się do środka i na zewnątrz. Istniejące szpary powiększyły się gwałtownie, aż w końcu blachy poddały się i odpadły niczym porwane wichurą. Do wnętrza wdarły się blask słońca i szum morza. Prilicla i Danalta dojrzeli całkiem bliską plażę i rozstawiony na niej szpital polowy.

— Dziękuję, kapitanie — powiedział empata. — Przyjaciółko Murchison, aby oszczędzić czas, wysyłam Danaltę samego z pacjentem. Osłona noszy będzie zamknięta, z systemem chłodzącym nastawionym na maksymalną wydajność, co powinno pomóc poszkodowanemu.

Nadal znajduje się w skafandrze, który trzeba będzie jak najszybciej usunąć. Sam też zaraz ruszę do brzegu, aby do was dołączyć.

— Może nie tak od razu, doktorze — powiedział Danalta. Jego głos dochodził z pakamery mieszczącej się bliżej dziobu.

Sekundę wcześniej Prilicla wyczuł zasadniczą zmianę emocji metamorfa — stanowiła teraz konglomerat doznań, pośród których dominowały zdumienie i ciekawość. Zanim empata zdążył zadać oczywiste w tej sytuacji pytanie, Danalta dodał:

— Nie wiem, kto to jest ani jaki typ fizjologiczny reprezentuje, ale moim zdaniem znaleźliśmy pasażera na gapę.

Загрузка...