ROZDZIAŁ DRUGI

Gabinet nowego administratora i naczelnego psychologa szpitala przypominał średniowieczną izbę tortur. Prilicla oczywiście nie znał historii Ziemi, choć noszony przez niego hipnozapis podpowiadał takie właśnie pokrewieństwo. Nie było ono dokładne — po części za sprawą pieczołowicie dobranych obrazów wiszących na ścianach i przedstawiających krajobrazy różnych planet, ale przede wszystkim ze względu na stojące wkoło konstrukcje. Ziemscy kaci nijak nie wiedzieliby, co z nimi zrobić. Były to meble o osobliwych kształtach, na których przedstawiciele różnych ras mogli usiąść, kucnąć, położyć się albo zawisnąć podczas rozmowy z przełożonym. Zakładając oczywiście, że nie musieli stać na baczność, słuchając cierpkich słów na swój temat.

Tym razem Prilicla miał czyste sumienie i wyczuwał, że to samo dotyczy stojącego obok kapitana Fletchera, w nienagannie wyglądającym mundurze. Natomiast administrator szpitala, Ziemianin Braithwaite, emanował mieszanką niepokoju podszytego pośpiechem. W tej sytuacji nie należało oczekiwać, że zaproponuje im skorzystanie ze zgromadzonego w gabinecie umeblowania. Nie odezwał się też od razu, gdy do niego weszli.

— Sir — powiedział kapitan, spoglądając kątem oka na Priliclę, który unosił się w powietrzu na wysokości jego ramienia, burząc mu lekko podmuchem fryzurę. — Otrzymałem wiadomość, że chce mnie pan pilnie widzieć. W drodze tutaj spotkałem starszego lekarza Priliclę, który otrzymał takie samo wezwanie. Do tej pory pracowaliśmy razem tylko podczas misji ratunkowych, domyślam się więc, że ma pan kolejne zadanie dla Rhabwara?

Braithwaite przechylił w milczeniu głowę. Przed awansem na administratora był takim samym oficerem Korpusu Kontroli jak Fletcher i pierwszym zastępcą ówczesnego naczelnego psychologa O’Mary. Był uosobieniem spokoju i mistrzem w stosowaniu przepisów ubiorczych. Nawet teraz, gdy w związku ze zmianą przydziału musiał zrezygnować z munduru, nosił się niczym gotowy w każdej chwili na surową inspekcję żołnierz.

— Możliwe — powiedział w końcu.

Prilicla wyczuwał narastające zdumienie kapitana.

— Nasz administrator ciągle jeszcze nie podjął decyzji, przyjacielu Fletcher — powiedział skrzydlaty empata. — Jak wiesz, wyczuwam tylko jego emocje. Nie myśli jednak, jestem tego pewien, że przyjaciel Braithwaite byłby szczęśliwy, gdybyśmy zgłosili się do tej misji na ochotnika.

— Rozumiem — odparł Fletcher, nie odrywając wzroku od przełożonego. — Doceniamy uprzejmość, sir, ale zanim cokolwiek zadeklaruję, muszę dokładnie wiedzieć, jaki będzie zakres odpowiedzialności. Szybciej pójdzie, jeśli powie nam pan, o co chodzi. Jak pan wie, Rhabwar jest stale utrzymywany w stanie gotowości, ale zarówno jego załoga, jak i przydzielony do niego personel medyczny niemal od sześciu miesięcy nie mieli okazji do wspólnych ćwiczeń. Jeśli zatem sprawa jest pilna… Cóż, nie przyspieszymy przelotu w nadprzestrzeni, ale możemy zaoszczędzić nieco czasu w trakcie przejścia z pańskiego biura do doku i przygotowań jednostki do skoku. — Zawahał się i zerknął na Priliclę. Mimo braku pewności decyzja była oczywista. — Zgłaszamy się na ochotnika.

Prilicla, istota nad wyraz krucha, należał do gatunku nienawykłego do podejmowania jakiegokolwiek ryzyka. Brak odwagi był uznawany wśród jego pobratymców za naturalny wyraz ostrożności. Posiadając silnie rozwinięty zmysł empatyczny, na wszelki wypadek zgadzał się z każdym, aby nie narażać się na konieczność odebrania nieprzyjemnej emanacji emocjonalnej.

— Przyjacielu Braithwaite — zaczął ostrożnie. — Do czego właśnie się zgłosiliśmy?

— Dziękuję wam obu — powiedział administrator i było widać, że mu ulżyło. Zanim podjął temat, wcisnął jakiś klawisz na stojącej na biurku konsoli. — Wszystkie dostępne informacje przesłałem do waszego komputera pokładowego. Potem się z nimi zapoznacie.

Nie ma tego wiele i pewni jesteśmy jedynie tego, że w ciągu jednego standardowego dnia wybuchły aż trzy boje alarmowe, przy czym wszystkie sygnały pochodzą z osiemnastego sektora. Jest to obszar niezbadany i — jak można się spodziewać — pierwsze dwa impulsy noszą całkiem nieznane nam sygnatury. Dodatkowo różnią się między sobą zarówno siłą, jak i czasem trwania. Trzeci sygnał jest typowy i został wysłany zapewne przez jednostkę zwiadowczą Korpusu, krążownik Terragar, który odbywa w tym sektorze misję badawczą.

Sądzimy, że zareagował w ten sposób na wcześniejsze sygnały. Łącznościowcy nie umieją jednak ich zinterpretować. Nie potrafią nawet orzec, czy faktycznie jest to wołanie o pomoc.

To dlatego wahałem się z wysłaniem Rhabwara.

Zaskoczony Prilicla postanowił na razie się nie odzywać, ale wiedział, że kapitan Fletcher zada kilka pytań, które również empacie chodziły po głowie.

— Sir, zajmuje się pan psychologią obcych, może pan zatem nie znać się na kwestiach technicznych — zaczął z szacunkiem w głosie — ale jeśli uzna pan ten krótki wykład za zbędny, proszę mi po prostu przerwać. Z tego, co na razie wiemy, istnieje tylko jeden sposób na podróżowanie w nadprzestrzeni i jedna metoda wysłania sygnału alarmowego, gdy statek dozna poważnej awarii i utknie w zwykłej przestrzeni międzygwiezdnej. Proste radio nadprzestrzenne nie nadaje się do tego, ponieważ generowana przez nie wąska wiązka ulega zakłóceniom stwarzanym przez gwiazdy i potrzebuje silnego źródła energii, którym uszkodzona jednostka zazwyczaj nie dysponuje. Ale w tej sytuacji złożony i modulowany sygnał nie jest konieczny. Boja to proste urządzenie jednorazowego użytku, zasilane energią atomową i wysyłające impuls pozwalający na lokalizację rozbitków — nadprzestrzenne wołanie o pomoc, które trwa kilka minut albo godzin. Rhabwar został zbudowany właśnie po to, abyśmy mogli sprawnie reagować na podobne sygnały, zwłaszcza wysyłane przez nieznane nam rasy podróżujące w kosmosie — podsumował Fletcher. — Nie rozumiem zatem przyczyn pańskiego wahania, sir.

— Dziękuję, kapitanie — powiedział Braithwaite, pokazując przy tym zęby w grymasie, który u Ziemian był znakiem rozbawienia. — Wyjaśnił pan rzecz przystępnie, ale rzeczywiście niepotrzebnie. Moje wahanie wynika z tego, że te trzy wezwania — przy czym dwa sugerują niski poziom rozwoju techniki kosmicznej pochodzą z tego samego obszaru. Być może naprawdę przebywają tam trzy jednostki, z czego dwie należą do nieznanej nam rasy, i wszystkie znalazły się w sytuacji zagrożenia, ale łącznościowcy zasugerowali mi, że być może dwa pierwsze sygnały nie zostały w ogóle wygenerowane przez nasze boje alarmowe.

Nie wykluczają oni, że mogły być skutkiem ubocznym użycia jakiejś broni. Krótko mówiąc, być może nikt nie wzywa tam pomocy, tylko wręcz odwrotnie. Może się zdarzyć, że będzie trzeba ratować tam ofiary zastosowania przemocy i istoty zaangażowane w międzygwiezdny konflikt. Uważajcie zatem zarówno na siebie, jak i na nasz statek szpitalny. Oczywiście pod warunkiem, że Prilicla weźmie udział w wyprawie.

Braithwaite spojrzał na małego empatę, a jego uczucia sugerowały, że coś jeszcze ukrywa.

— Ma pan tutaj sporo ważnych obowiązków, starszy lekarzu Prilicla. Wiele się zmieniło, odkąd został pan szefem zespołu medycznego Rhabwara, i pana obecne kwalifikacje wykraczają poza związane z tym stanowiskiem wymagania. Byłoby więc zupełnie zrozumiałe, gdybym mianował teraz kogoś na pańskie miejsce — podsunął Prilicli całkiem zgrabną wymówkę, która pozwoliłaby mu wycofać się z misji bez utraty twarzy, ale zażądał tym samym natychmiastowej odpowiedzi.

— Patolog Murchison, moja zastępczyni, ma wystarczające doświadczenie w wyprawach ratunkowych, aby zastąpić mnie na stanowisku szefa zespołu — odparł Prilicla. — Jeśli jednak wybaczy mi pan napomknienie o pańskich emocjach, to czuję, że przykłada pan szczególne znaczenie do powodzenia tej misji. Dlatego raczej nie złożę rezygnacji i widzę, że… panu ulżyło, przyjacielu Braithwaite.

Administrator wypuścił powoli powietrze i ponownie pokazał zęby. Potem musnął palcami sensor komunikatora.

— Dziękuję. Członkowie załogi Rhabwara zostali już powiadomieni i znajdują się w drodze na pokład. Nie zatrzymuję was dłużej. Powodzenia, panowie.

Prilicla nie był pewien, czy podobało mu się nazwanie go panem, nie należał bowiem do rasy zamieszkującej Ziemię, ale rozumiał, że w tym wypadku chodziło raczej o zwrot grzecznościowy. Zresztą wypowiadając go, Braithwaite emanował szczerą życzliwością.

Empata zawrócił więc w miejscu i szybko podążył do wyjścia. Wiedział z doświadczenia, że nawet gdyby pędził niczym błyskawica, drzwi i tak otworzą się odpowiednio szybko.

Nie wątpił też, że kapitan nie będzie miał mu za złe, iż dzięki skrzydłom szybciej od niego pokona sześć poziomów i plątaninę korytarzy dzielących ich od śluzy doku z Rhabwarem. Zresztą cała załoga statku szpitalnego odbywała w tej chwili podobny wyścig z czasem. Fletcher jako człowiek musiał pokonać tę drogę na nogach, chwilami posługując się też łokciami i tubalnym głosem, aby utorować sobie drogę na zatłoczonych korytarzach.

Prilicla zaś leciał albo dzięki sześciu przyssawkom pajęczych nóg po prostu biegł po suficie, ponad kłębiącą się masą czasem przerażających, a czasem pięknych istot, nierzadko silnych i wyposażonych w naturalną broń, z której jednak rzadko korzystały, będąc cywilizowanymi członkami medycznego bractwa obsługującego szpital.

Prilicla po raz kolejny zastanowił się, dlaczego on, kruchy i wrażliwy cinrussański empata, postanowił związać swe życie zawodowe ze Szpitalem Sektora Dwunastego, jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc pracy w galaktyce, zwłaszcza dla kogoś należącego do owadopodobnego typu GLNO. I niezależnie od tego, jak długo by nad tym myślał, odpowiedź zawsze była taka sama.

Chociaż cały czas, wyjąwszy godziny przeznaczone na sen, musiał stawiać czoło zagrożeniom, jakie większość jego pobratymców wpędziłyby w szaleństwo, dawno już odkrył, że ta praca odpowiada mu najbardziej, i nie zamieniłby tego szpitala na żadne inne miejsce. Każdy uzdrawiacz umysłu dopatrzyłby się u niego na pewno głęboko ukrytego pragnienia śmierci, objawów zawodowego masochizmu i patologicznego zamiłowania do ryzyka, a także niezrównoważenia i silnych zaburzeń emocjonalnych, ale to samo można by powiedzieć o większości istot starających się o stanowisko w tej medycznej menażerii, jaką był Szpital Sektora Dwunastego.


Na statek rzeczywiście dotarł pierwszy. Szybko zameldował się i podążył do swojej niewielkiej grubo wyściełanej kabiny, do złudzenia przypominającej pomieszczenie mieszkalne z jego ojczystego świata. Ciążenie też było w niej ustawione na naturalnym dla niego poziomie jednej czwartej ziemskiego. Skrywszy się tu niczym w kokonie, sprawdził jeszcze oba zapasowe moduły antygrawitacyjne i rozprostował skrzydła oraz nogi, przybierając jak najwygodniejszą pozycję do spania. Delikatni, ale nad wyraz aktywni Cinrusskanie potrzebowali wiele snu, a Prilicla wiedział świetnie, że przez pierwszych kilka godzin lotu i tak nie będzie się działo na pokładzie nic istotnego.

Kilka minut później usłyszał kapitana, który skierował się z rękawa prosto do centrali.

Chwilę po nim nadciągnęli pozostali trzej kontrolerzy stanowiący załogę Rhabwara oraz narzekający głośno na nagłe oderwanie od codziennych obowiązków personel medyczny.

Prilicla wyczuwał w nich jednak więcej zainteresowania nowym zadaniem niż rzeczywistego niezadowolenia.

Przez chwilę chłonął emocje napływające z pokładu medycznego i centrali. A oni, świadomi, że mały empata nie może się od nich odizolować, starali się panować nad sobą, aby nie narażać go na żadne, przypadkowe nawet nieprzyjemne doznania. Zwłaszcza teraz, gdy ich szef próbował zasnąć.

Загрузка...