ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

W szpitalu polowym dni płynęły spokojnie, bez dramatycznych zwrotów, ale rutynowe działania wydawały się szczególnie przyjemne za sprawą atrakcyjnego otoczenia, które nie pozwalało na nudę. Pacjenci byli w dobrym stanie, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, co zawdzięczali w znacznej mierze ordynowanym dwa razy dziennie kąpielom i wylegiwaniu się na plaży.

Tego dnia byli już w szpitalu, a do zachodu słońca została niecała godzina. Niskie światło odbijało się czerwonawym blaskiem na spienionych grzbietach fal, morze przybierało barwę ciemnego granatu. Była to idealna pora na kolejny spacer wokół wyspy. Jedyne, co irytowało Murchison, to nieuniknione towarzystwo zmiennokształtnego anioła stróża.

Nie było żadnego wyraźnego powodu, dla którego musiałaby wracać przed zmrokiem, może poza tym, że przyzwyczaiła wszystkich do niepozostawania na zewnątrz dłużej po zakończeniu dnia. Gdyby więc postąpiła inaczej, reszta grupy mogłaby się niepokoić. Aby uniknąć niepotrzebnego zamieszania, postanowiła przebyć drogę truchtem, z krótkim przystankiem w ulubionej zatoczce po drugiej stronie wyspy, która idealnie się nadawała do pływania.

Zbliżała się już do niej i szpital skrył się za cyplem, gdy słońce zaczęło zachodzić.

Wiedziała jednak z doświadczenia, że powinna zdążyć ze wszystkim przed zapadnięciem całkowitych ciemności. Danalta towarzyszył jej w wodzie pod postacią buszującej między falami i wyskakującej co jakiś czas z wody latającej ryby. Murchison biegła po twardym, wilgotnym piasku z oczami wbitymi w plażę, aby nie nadepnąć na rozrzucone tu i ówdzie białe kamienie, gdy zmiennokształtny wydał jakiś dziwny odgłos i wyskoczył z wody na brzeg. Szybko zmienił postać ze stworzenia morskiego na lądowe i wskazał grubiejącą w rękę płetwą przed siebie.

To coś nowego, pomyślała Murchison, przystając pod kępą drzew.

Był to gładki i lekko spłaszczony kształt pokryty zielonkawobrunatnymi łuskami czy wodorostami, który unosił się na wodzie z wąską przednią częścią leżącą na brzegu. Dość duży, aby wypełnić ćwierć zatoczki, przypominał wyrzuconego na brzeg przerośniętego wieloryba.


— To chyba jeden z obiektów, które widzieliśmy pierwszego dnia z góry — powiedziała Murchison. — Teraz jest blisko. Masz lepszy wzrok niż ja. Czy to jest żywe?

Danalta, który nie przybrał jeszcze wyrazistej postaci, powiększył oko.

— Przypomina wielkiego ssaka morskiego, chociaż jego otwory oddechowe muszą się znajdować akurat pod wodą albo są w jakiś sposób ukryte. Porusza się lekko, ale raczej pod wpływem fal, nie na skutek oddechu. Może być żywe i bliskie śmierci. Trudno jednak orzec, czy nie jest groźne. Mam zbadać je dokładniej?

— Razem to zrobimy — powiedziała Murchison z naciskiem na pierwsze słowo. — Potem o nim zameldujemy. Powiedziałabym, że ryzyko jest minimalne — dodała, wskazując na niebo.

— Sępy już się zbierają, a to zawsze wyraźna wskazówka co do stanu pacjenta.

Ptaki krążyły z rozpostartymi skrzydłami teraz nieco niżej, co pozwalało lepiej im się przyjrzeć. Skórzaste skrzydła były tego samego koloru co ciała i zdawały się mieć podobną fakturę jak wyrzucone na brzeg stworzenie. Nie wyglądały przyjaźnie. Murchison odruchowo cofnęła się pod osłonę gałęzi, aby nie zostać dostrzeżoną.

Danalta stał w bezruchu i wpatrywał się wielkim okiem w górę.

— To nie są ptaki — powiedział cicho, jeszcze bardziej wydłużając oko. — To maszyny.

Szybowce. W każdym jest pilot.

Murchison była zbyt zaskoczona, aby cokolwiek powiedzieć czy zrobić. To miał być niezamieszkany świat. Sensory Rhabwara nie wykryły żadnych śladów upraw, dróg, promieniowania elektromagnetycznego czy zanieczyszczeń przemysłowych. Nic nie wskazywało na obecność inteligentnych istot, zwłaszcza na tyle zaawansowanych, aby zdolne były budować latające maszyny. Murchison pomyślała nagle, że szybowce leciały tak nisko, aby skryć się za sylwetką góry i nie zostać dostrzeżonymi z obozowiska.

Pospiesznie sięgnęła do pasa po komunikator i przytykała go już do ust, gdy nagle spadło na nią coś miękkiego i wyposażonego w wiele kończyn. Jedna z nich złapała ją mocno za nogi, aż Murchison straciła równowagę i upadła, wypuszczając komunikator w chwili, gdy odruchowo starała się osłonić twarz przed uderzeniem.

Próbowała odzyskać urządzenie, gdy kolejna kończyna uchwyciła twardymi szczypcami jej nadgarstki i przyciągnęła je do tułowia. Została uniesiona na wysokość paru stóp i jej ciało zaczęło się obracać. Jednocześnie poczuła, jak coś krępuje mocną linką jej nogi, a później również ręce. Obróciła głowę i niemal natychmiast dojrzała porywaczy. To były pająki.

Dwa trzymały ją w powietrzu i obracały w równym tempie, podczas gdy trzeci wydobywał ze swego ciała białą nić, którą owijał wokół ofiary. Jeszcze trzy spuściły się właśnie z gałęzi na cienkich, niemal niewidocznych niciach. Były brunatnozielone i trudne do dostrzeżenia na tle roślinności. Każdy trzymał krótką, ale masywną kuszę gotową do użycia.

Murchison nigdy nie bała się ziemskich pająków ani innych, straszniejszych nawet stworzeń, z którymi dane jej było pracować w szpitalu, nie znaczyło to jednak, że uwielbiała każde indywiduum z ośmioma włochatymi nogami, zwłaszcza gdy zdawało się nastawać na jej życie.

Szamotanie się nie dało wiele, jako że nić okazała się bardzo mocna i miast pękać, zostawiała na skórze czerwone pręgi, a nawet płytkie rany. Murchison otworzyła usta i wykonała kilka specjalnie głośnych wdechów i wydechów, aby pokazać, że potrzebuje powietrza i że nie da rady go zaczerpnąć, jeśli zostanie zbyt mocno skrępowana.

Nie zdołała odgadnąć, czy została zrozumiana, czy też może pająki od początku brały to pod uwagę. Dość, że nić nie zacisnęła się mocno na jej klatce piersiowej. Pozwalała na swobodny, choć nie głęboki oddech. Głowa pozostała wolna i Murchison mogła też poruszać lekko ciałem w talii. Jeden z pająków zainteresował się jej translatorem i próbował go zerwać, ale urządzenie było wraz z torbą medyczną trwale przymocowane do pasa i stawiło opór. Gdy stworzenie nie ustępowało, Murchison wydała z siebie kilka pisków, sugerując, że odczuwa ból, i pająk ostatecznie dał spokój. Potem grupowo umieścili zdobycz w uplecionym z nici hamaku i cztery pająki poniosły ją plażą. Pozostałe dwa zostały jeszcze chwilę z tyłu, a ten, który interesował się translatorem, podniósł z piasku komunikator i zaczął oglądać go zaciekawiony.

Po Danalcie jakby wszelki ślad zaginął.

Murchison nie wiedziała, co zmiennokształtny mógłby w tej sytuacji zrobić, była jednak pewna, że kolega zdoła coś wymyślić. Ja też powinnam, pomyślała ze złością. Ale zaraz zastanowiła się, czy gniew nie pojawił się w niej tylko po to, aby utrzymać strach w ryzach.

Słońce już zaszło, nadal jednak było dość jasno i Murchison zdołała przyjrzeć się z bliska obiektowi, który wzięła wcześniej za wyrzucone na brzeg zwierzę. Gładka zewnętrzna pokrywa otwierała się, a jej fragmenty utworzyły coś na kształt trójkątnych żagli ziemskiej feluki, na razie jeszcze bez widocznych masztów i olinowania. Szybowce wylądowały na plaży i ich załoga na wpół niosła, na wpół ciągnęła swoje aparaty powietrzne w stronę statku.

Ale to grupa Murchison miała dotrzeć do niego pierwsza. Pająki musiały być mocno pobudzone, wydawały bowiem sporo przypominających kląskanie i popiskiwanie dźwięków.

Niektóre wołały coś nawet głośno do zbliżających się pilotów oraz członków załogi na pokładzie.


Nagle przerwały, usłyszawszy głos, który nie wydobywał się z żadnych miejscowych ust.

— Słucham. O co chodzi? — powiedziała z irytacją Naydrad. — Patolog Murchison, jeśli nie masz nic do powiedzenia, dlaczego mi przeszkadzasz? Jestem zajęta.

Pająki zatrzymały się nagle i Murchison omal nie wypadła z hamaka. Ten, który oglądał komunikator, upuścił go i odskoczył, ćwierkając coś przerażonym tonem. Murchison roześmiała się mimowolnie. Sytuacja była oczywista. Zapalone kontrolki świadczyły jednoznacznie o tym, że pająkowaty musiał włączyć urządzenie, nastawiając przy okazji siłę głosu na maksimum. Wprawdzie komunikator leżał kilka metrów od niej, ale działał i Naydrad najpewniej słuchała.

Pająki przywykły już do odgłosów wydawanych przez Murchison, teraz jednak chodziło o zborne i donośne wypowiedzenie kilku zdań, co mogło wzbudzić ich podejrzenia.

Przecież nikt jej akurat nie dotykał, nie miała się więc na co uskarżać. Jeśli pojmą, że chodzi o rozmowę i wezwanie pomocy, zapewne natychmiast zniszczą urządzenie. Już teraz próbowali je unieszkodliwić, rzucając w komunikator kamieniami. Szczęśliwie nie celowali najlepiej, mieli jednak jeszcze kusze, a elektronika nie lubiła zbyt brutalnego traktowania.

Murchison mruknęła pod nosem kilka słów, których nie przystawało wypowiadać damie, ale które i tak czasem artykułowała, budząc lekkie zgorszenie swego partnera uznającego skłonność do podobnych zachowań za jej jedyną niekobiecą cechę. Zastanowiła się szybko. Miała bardzo mało czasu, bo któryś z rzutów mógł się przecież okazać w końcu celny. Wzięła oddech na tyle głęboki, na ile nici jej pozwalały.

— Naydrad, mówi Murchison! — zawołała, mając nadzieję, że w zgiełku czynionym przez pająki jej głos pozostanie niezauważony. — Słuchaj, nie odpowiadaj. Zostałam uprowadzona przez tubylcze inteligentne istoty, wstępna klasyfikacja GKSD…

Stworzenia nie zwracały na nią uwagi, zbyt zajęte rzucaniem kamieniami, które nadal omijały połyskujący kontrolkami aparat.

— Wydają się ludem morskim — powiedziała Murchison, teraz już spokojniejszym głosem. — Używają wielkich statków żaglowych, szybowców oraz kusz. Nie widzę metalowej broni. Zostałam mocno skrępowana, ale nie jestem ranna. Nie widzę też nigdzie Danalty…

Przerwała, uświadamiając sobie, że kilka jej ostatnich słów mogło się rozmijać z prawdą. W zapadającym zmierzchu trudno było orzec cokolwiek na pewno, ale wydało się jej, jakby piasek obok komunikatora zafalował lekko. Chwilę potem fale ogarnęły także urządzenie, które zniknęło bezgłośnie z pola widzenia.


Pająki rzuciły jeszcze kilka kamieni, bardziej zdumione chyba niż zirytowane tym pokazem magii, ale szybko straciły zainteresowanie całą historią. Danalcie było zapewne wszystko jedno, specyficzna budowa ciała gwarantowała mu bowiem pełną odporność na wszelkie pociski o niewielkiej prędkości początkowej. Najważniejsze było to, że uratował komunikator i zaraz po odejściu pająków nawiąże kontakt ze stacją i Rhabwarem.

Murchison poczuła się trochę pewniej, chociaż była świadoma, że jej najbliższa przyszłość może jeszcze kryć różne niespodzianki. Kilka minut później usłyszała wyraźny, zdecydowany i nawykły chyba do rozkazywania głos dobiegający ze statku.

Przez trójkątne otwory sączył się ze środka kadłuba żółtawy blask, który musiał pochodzić od płomieni lamp oliwnych albo świec. Wysoko na dziobie rysowała się na tle nieba ciemna sylwetka pająka, który czynił obecnie największy hałas. Trzymał przy głowie coś lejkowatego, co musiało być tubą. Za statkiem, pół mili od brzegu pojawiła się kolejna jednostka, identyczna z pierwszą pod względem wielkości i kształtu. Była podobnie oświetlona. Więcej Murchison nie zdołała dojrzeć, pająki bowiem uniosły ją ponownie i ruszyły w dalszą drogę po plaży.

Ponieważ nie zareagowały wcześniej, gdy przekazywała wiadomość, postanowiła dopowiedzieć jeszcze kilka istotnych informacji, zanim oddali się nazbyt w stronę statku:

— Danalta, wydaje się, że oni nie znają elektryczności ani radia. Do zatoki wchodzi drugi identyczny statek. Trzeci widzę na horyzoncie…

Przerwała, gdy jej eskorta przystanęła, a jeden z pająków zaszczebiotał coś do niej i wsunął łapę pod owijające ciało Murchison nici. Chyba sprawdzał, czy nie są za bardzo zaciśnięte. Nie było to przyjemne, wolała więc zamilknąć.

Nie wiedziała, czy jej słowa zostały dosłyszane, miała jednak nadzieję, że udający obecnie piasek Danalta nie zapomniał o dyskretnym wypuszczeniu ucha.

Загрузка...