ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

Ani Ziemianie, ani CHLI nie przerazili się, słysząc o perspektywie kolejnego ataku, byli bowiem przedstawicielami ras znających podróże kosmiczne i znali efektywność tarczy przeciwmeteorytowej. Oficerowie z Terragara martwili się, że pierwszy kontakt z pająkami nie przebiega najlepiej, nie przejmowali się jednak tym przesadnie, jako że nie oni za to odpowiadali. Poza tym szykowało się naprawdę wspaniałe widowisko. Keet i Jasam cieszyli się przede wszystkim samolubnie z tego, że żyją i najpewniej jakiś czas jeszcze żyć będą.

Poza tym nie uwolnili się jeszcze od lekkiego zagubienia wywołanego tyloma nowymi dla nich sprawami. Murchison, Danalta i Naydrad trzymali emocje na wodzy. Jedynym, który zdawał się niepokoić, był kapitan, przemawiający właśnie do nich z Rhabwara z zaleceniem, aby się nie martwili.

— Nie ma powodów do obaw — powiedział. — Przynajmniej na razie, dopóki nasz wehikuł wytrzyma. System podtrzymywania życia mógłby zasilać bez końca, ale z tarczą i wiązkami to już gorsza sprawa. Uruchomienie tarczy w atmosferze wymaga pięć razy większej mocy niż w próżni. Ten statek został zaprojektowany do szybkiego udzielania pomocy, nie do walki.

— To oczywiste, że statek szpitalny to nie okręt wojenny — stwierdziła Naydrad, falując futrem. — Ile mamy czasu?

— Czterdzieści sześć godzin przy pełnej mocy. Potem będziemy musieli wystartować albo pozostać bez osłony, dopóki ktoś nas nie uratuje. Wyjaśnię wam zaraz sytuację taktyczną…

Nie potrzebowali jednak ani jego wyjaśnień, ani świeższych raportów, sami bowiem widzieli wszystko jak na dłoni.

Trzy statki cumujące dotąd po drugiej stronie wyspy nadciągnęły, trzymając się blisko brzegu, i wpasowały się w luki pomiędzy trzema, które stały już przy plaży. Wszystkie opuściły rampy i otworzyły górne pokrywy, spod których, jak przekonał się Prilicla podczas poprzednich obserwacji, wystrzeliwano szybowce. Nic innego na razie się nie działo, niewiele zdarzało się również rozmów między statkami. Kapitan uznał, że widocznie wszystko już zaplanowano, rozkazy zostały wydane i teraz czekali tylko na sygnał do ataku. Kolejne sześć jednostek nadciągało w szyku czołowym, płynęły szybko z kompletem żagli w górze. Na horyzoncie za nimi, odległe o jakieś pięćdziesiąt stopni, widać było dwa uprawiające akrobację sygnałową szybowce przyzywające trzy kolejne floty, co dawało łącznie piętnaście okrętów. Najdalsze jednostki znajdowały się jeszcze za horyzontem i według szacunków kapitana zjawić się miały dopiero następnego dnia.

Sześciu ostatnich przybyszy znalazło sobie miejsca przy plaży. Oni też zamknęli żagle i opuścili rampy. Na plaży zaczęło być naprawdę tłoczno, a Terragar skrył się za szeregiem zielonobrunatnych kadłubów przypominających gigantyczne mięczaki. Na każdym ze statków odezwał się głos komenderujący coś przez tubę, po czym zapadła dłuższa chwila ciszy.

— Nie wydaje mi się, aby zaczęli dzisiaj — powiedział kapitan. — Chyba czekają na pozostałych. Chociaż nie…

Pająki zaczęły schodzić po rampach i ustawiać się w szeregach na suchym piasku.

Wszystkie były uzbrojone w kusze, osiem z nich zaś niosło coś, co wyglądało na dwa tarany z ostrymi czubkami. Równocześnie wystrzelono szybowce, po dwa z każdego statku, wszystkie w stronę morza.

Wspięły się ciężko pod wiatr i dopiero gdy skręciły powoli w stronę lądu, aby skorzystać z prądów nad plażą, można było dostrzec, że tym razem niosły pasażerów, podobnie jak piloci uzbrojonych w kusze.

Szybowce powoli zyskiwały wysokość, tymczasem oddziały lądowe ustawiły się w trzy szeregi wygięte w półksiężyc, z taranami na przodzie i w samym środku szyku. W końcu cała armia ruszyła w stronę stacji i przyglądających się pajęczym manewrom pacjentów.

— Dodds — odezwał się kapitan. — Wystrzel kilka flar w głąb lądu i przeciągnij je do perymetru. Uważaj tylko, aby nie wywołać większego pożaru, bo roślinność podeschła już porządnie. Chcę kilka płonących krzaków i sporo dymu. Nie widzę, aby szykowali atak z tamtej strony, ale na wszelki wypadek wolę i tak wybić im ten pomysł z głowy.

— Czy mam wywołać burzę piaskową na plaży? — spytał Haslam.

— Nie. Nie ma co marnować energii. Ostatnim razem chcieliśmy uchronić ich od zderzenia z tarczą, ale teraz i tak już wiedzą o jej istnieniu. Musieli dostrzec coś podczas ostrzeliwania Murchison i Prilicli. Ale niech wiązki będą w pogotowiu. Doktorze Prilicla?

— Tak, przyjacielu Fletcher.

— Nie ma co narażać pacjentów na szwank. Wprawdzie pająki nie przejdą przez tarczę, ale kto wie, co sobie zrobią, próbując. To może nie być miły widok, doradzałbym więc zabranie naszej gromadki ozdrowieńców, zanim…

Kolejne słowa kapitana zginęły w chóralnym jęku protestu.


— Dziękuję za sugestię, przyjacielu Fletcher, ale odbieram silne wokalne i emocjonalne sygnały świadczące o tym, że ani pacjenci, ani personel nie chcą stracić nic z przedstawienia.

— Krwiożercze dzikusy — mruknął kapitan. — I nie mówię wcale o pająkach.

Przy plaży znajdowało się dwanaście statków, każdy z dwoma szybowcami i załogą sięgającą dwustu osobników. Jasny piasek ginął pod brunatnozielonymi ciałami ponad dwóch tysięcy pająków i gdyby nie świadomość, że tarcza bez trudu powstrzyma taką ciżbę, byłby to zaiste przerażający widok. Pierwszy szereg znieruchomiał w odległości około pięćdziesięciu metrów od obozu i uniósł kusze. Poza szmerem krążących w górze szybowców słychać było tylko szum wiatru. Wszyscy wiedzieli już, co mają robić, i czekali na sygnał.

— To czysta głupota — powiedziała Murchison, stojąc wraz z całym zespołem medycznym tuż pod Priliclą. — Przecież oni nic w ten sposób nie wskórają, dlaczego więc nie zostawią nas w spokoju i nie wrócą do domu? Ostatecznie nic im nie zrobiliśmy i dalej staramy się ich nie skrzywdzić. Ale jeśli ten cyrk potrwa dłużej, ktoś w końcu pożałuje.

— Na pewno ich jakoś zraniliśmy — powiedział Prilicla. — Nie fizycznie, ale duchowo lub w jeszcze inny nieznany nam sposób. Być może mają nas za spadłe z nieba potwory, forpocztę całej monstrualnej inwazji. To już by wystarczyło, ale sądzę, że chodzi o coś więcej.

Są na tyle blisko, że czuję nie tylko bijącą od nich nienawiść, ale także obrzydzenie.

To bardzo intensywne i wspólne dla wszystkich osobników doznanie.

— Nie wierzę — zaprotestowała Murchison. — Gdy wzięli mnie na ten statek, ich kapitan traktował mnie bardzo dobrze. Owszem, byłam więźniem, ale spotkałam się z zaciekawieniem i wieloma oznakami wysokiej inteligencji. Chyba że to naukowiec, który potrafi opanować emocje. Chociaż nie. Nie jestem silną empatką, ale gdyby w grę wchodziła nienawiść i odraza, raczej bym to zauważyła. Sądzę, że coś się stało po mojej ucieczce. Coś, co zmieniło ich nastawienie.

Naydrad wyprostowała się nagle, stając częściowo słupka, i spojrzała w niebo.

— Nawet na początku bitwy ich piloci lubią się popisać — powiedziała. — Patrzcie tylko.

Szybowce krążyły bezładnymi grupami na wysokości niemal trzech tysięcy metrów, nagle jednak zebrały się w szyk i utworzyły regularny krąg. Jednoczesnymi manewrami zmniejszyły jego średnicę na tyle, że cała formacja znalazła się dokładnie nad stacją.

— Świetna koordynacja — powiedział kapitan. — Ale to chyba nie popisy. Piloci i pasażerowie sięgają po broń. Chyba chcą ostrzelać was z góry w nadziei, że spadające z takiej wysokości bełty zyskają na sile przebicia. Pomysł dobry, ale w tej sytuacji całkiem chybiony… Ale co oni robią, u diabła?


Jeden z szybowców położył się na skrzydło, zacieśnił skręt i runął w dół. Po chwili wszystkie maszyny schodziły już ciasną spiralą w stronę stacji.

— O, nie! — zakrzyknął Fletcher. — Widzieli, jak zatrzymaliśmy ich bełty na poziomie ziemi, i sądzą, że to rodzaj niewidzialnego muru. Nie wiedzą, że to półkula, i zaraz rozbiją się o tarczę… Haslam, Dodds, włączcie wiązki, szeroki promień i niska moc na odpychaniu.

Starajcie się nie zniszczyć szybowców, tylko zbić je z kursu, zanim uderzą.

— Potrzebuję kilku sekund na każdy cel, sir — zaprotestował Haslam.

— A celów jest zbyt wiele — dodał Dodds.

— Róbcie, co w waszej mocy — powiedział kapitan, gdy pierwszy szybowiec wpadł na niewidzialną krzywiznę tarczy.

Wyglądało to tak, jakby aparat latający złożył się w powietrzu całkiem sam i bez wyraźnej przyczyny. Pogięta konstrukcja uwięziła obie istoty i wraz z nimi zaczęła zsuwać się po tarczy. Drugi pilot domyślił się, że coś jest nie tak, i spróbował wyjść z nurkowania ostrym zwrotem, ale zahaczył o tarczę skrzydłem. Płat pękł, a jego główny dźwigar przebił kadłub. Szybowiec runął na tarczę i z coraz większą szybkością zjeżdżał po gładkiej, niepowodującej tarcia powierzchni.

— Łapcie ich! — krzyknął kapitan do swoich oficerów. — Zwolnijcie tempo ich upadku i połóżcie na ziemi. Dobrze, doktorze?

— Czyta mi pan w myślach, przyjacielu Fletcher. Przyjaciółko Naydrad, proszę natychmiast nakazać robotom odprowadzenie pacjentów na oddział.

Upadek pierwszego szybowca udało się zahamować pięć metrów nad ziemią i opadł na piasek tak łagodnie, że prawie go nie poruszył. Drugi został złapany dopiero na dwóch metrach, tak więc uderzył w powierzchnię z całkiem sporym impetem.

Prilicla spojrzał na półkole oczekujących pająków, które przysuwały się coraz bliżej.

Biła od nich taka wrogość, że empata ledwie mógł utrzymać się w powietrzu. Szybko przeliczył coś w myślach.

— Przyjacielu Fletcher, czy mógłbyś zwiększyć…

— …zasięg tarczy o dziesięć metrów — przerwał mu kapitan. — Czyżbym nadal czytał panu w myślach, doktorze?

— Zaiste, przyjacielu Fletcher.

Idealna formacja atakujących szybowców rozpadła się i każdy pilot usiłował ratować się na własną rękę. W końcu reszta szybowców zaczęła ponownie nabierać wysokości.

Wszystkie oprócz dwóch, które zderzyły się nad plażą i spadały właśnie, sczepione skrzydłami. Obracając się wokół wspólnego środka ciężkości, rozbiły się ostatecznie na piasku, powodując zapewne ofiary wśród pająków na ziemi. Tyle dobrego, że nie runęły jak kamienie, co dało kusznikom szansę na ucieczkę. Spadły jednak za daleko, aby rozciągnąć tarczę w ich stronę, poza tym towarzysze załóg raczej nie pozwoliliby na udzielenie pomocy rannym. Pozostało mieć nadzieję, że sami zdołają się nimi zająć.

— Przygotować się na przyjęcie poszkodowanych — oznajmił Prilicla. — Czterech wrogo nastawionych pacjentów, konieczne ograniczenie ruchów. Fizjologiczna klasyfikacja GKSD, brak danych medycznych. Oczekiwany wstrząs wywołany upadkiem z możliwymi obrażeniami wewnętrznymi, złamaniami, ranami ciała, stłuczeniami i powierzchniowymi otarciami. Zbadam ofiary i ustalę kolejność interwencji. Naydrad, wyślij nosze i sprzęt ratunkowy. Reszta za mną.

Poleciał w stronę wraku pierwszego szybowca, ale biegnąca na długich kształtnych nogach Murchison zdołała go wyprzedzić. Nosze dotarły trzecie.

— Obaj poszkodowani są nieprzytomni i nie stanowią w obecnej chwili zagrożenia — powiedział. — Potem chyba też nie będą, jeśli odbierzemy im broń. Czy potrzebujesz Danalty do pomocy?

Murchison pokręciła głową. Pochłonięta nowym wyzwaniem zawodowym porwała jednak obie kusze i cisnęła je ze złością przez barierę prosto w szeregi pająków.

— Dla tych dwóch ciężkich idiotów wojna już skończona — powiedziała. — Przepraszam, doktorze, ale chyba się zamyśliłam. Ci dwaj są tak oplątani resztkami konstrukcji, że zamiast wycinać ich na miejscu, proponuję zabrać całość za pomocą wiązki przed sam szpital. Sądzę, że w ten sposób ograniczymy szok. Mogą być jeszcze inne obrażenia, których lepiej byłoby nie powiększać.

— Masz rację, przyjaciółko Murchison — powiedział Prilicla, odlatując do drugiego wraku. — Zróbmy tak.

Z załogi drugiego szybowca tylko pilot był nieprzytomny. Jego pasażer aż się gotował ze złości, strachu i nienawiści. Nagle wyskoczył z połamanego aparatu i wycelował w Priliclę, który wykonał unik. Danalta zasłonił go, po czym spróbował chwycić pająka, ale nawet zmiennokształtny potrzebował chwili, by zmienić postać. Obcy, który ruszył biegiem w kierunku szpitala, był już w połowie drogi do otwartego wejścia do sali zabiegowej, gdzie Murchison i Naydrad wyciągały rannych z wraku. Ignorując czekających nadal na wprowadzenie do środka pacjentów, napastnik uniósł kuszę i wycelował…

Nagle coś przygniotło go do ziemi, zatrzymując w pół kroku i unieruchamiając jakby pod wielką szklaną taflą.


— Przepraszam, ale musiałem działać szybko i pewnie nie byłem zbyt łagodny — powiedział Haslam. — Powiedzcie mi, kiedy mam go uwolnić spod wiązki.

Murchison podbiegła bliżej, przystanęła tuż obok granicy pola i pochyliła się, aby się przyjrzeć pająkowi. Zaraz potem obok niej zjawił się Danalta.

— Prawie go pan rozpłaszczył, poruczniku — powiedziała po kilku chwilach. — Może go pan uwolnić. Nie widzę złamań, ale doznał wstrząsu i niedotlenienia i chyba jest nieprzytomny.

— Jest — stwierdził Prilicla, który też do nich dołączył. — Ale nie głęboko.

— Racja — powiedziała Murchison. — Danalta, weź jego broń i pomóż mi przenieść go na nosze. Naydrad, dokończmy wyplątywanie tamtych.

Kilka minut później Prilicla wrócił wraz z Danaltą do drugiego wraku. Uszkodzenie klatki piersiowej mogło zagrażać życiu pilota, ale jego stan wydawał się stabilny, emocje zaś nie wskazywały na bliskie zejście. Z małą pomocą żałośnie słabego empaty Danalta wyłuskał pająka z plątaniny szczątków konstrukcji i przeniósł go na nosze, na wszelki wypadek dodając pasy. Do tego czasu wszyscy pacjenci znaleźli się już w szpitalu.

— Sądząc po akcji naszego samotnego bohatera, ich plan był prosty — powiedział kapitan. Jego twarz widniała już na ekranie, gdy weszli do sali zabiegowej. — Uznali, że skoro nie mogą przebić muru, wykonają desant. Wiedzieli, że nie ma nas wielu, chcieli zatem nas pozabijać, aby potem zniszczyć to coś, co utrzymywało mur. Tyle że to nie był mur…

Wyjąwszy ich niewiedzę, świetnie to sobie pomyśleli…

— Nasz bohater odzyskał przytomność — przerwała mu Murchison. — Naydrad, przytrzymaj mu tors, abym mogła go zeskanować.

Prilicla podleciał bliżej i spróbował empatycznie uspokoić badanego, ten jednak był tak przerażony i zagubiony, że emanował emocjami typowymi dla kogoś, kto oczekuje najgorszego. Chwilowo znajdował się całkiem poza zasięgiem doktora.

Empata zerknął przez okno na pajęczą hordę stojącą ciągle poza tarczą i na krążące szybowce. Nadal czuł bijącą od tych istot nienawiść. Jeśli nie wynikała ona z czystej ksenofobii, winne musiało być coś, co zespół medyczny robił w tej chwili. Albo coś, czego nie robił, ale to oznaczałoby jakieś piramidalne nieporozumienie. Nieporozumienia wynikają jednak w trakcie walki, gdy obie strony kierują się głównie emocjami, nie refleksją.

Spojrzawszy na przerażonego pająka, Prilicla pomyślał, że wojna to okrutna mieszanka niepotrzebnej nienawiści i źle ulokowanego heroizmu.

Загрузка...