Adrian stał po drugiej stronie lady i patrzył, jak aptekarka wprawnie wsypuje rozmaite pigułki do pojemników. Co jakiś czas spoglądała na niego i uśmiechała się słabo. Widział, że kobieta ma na końcu języka jakąś błahą uwagę, ale powstrzymuje się, ilekroć słowa już-już cisnęły jej się na usta. Znał tę minę z sali wykładowej – zwykle pojawiała się na twarzy studenta zabierającego się do wygłoszenia monologu, który mógł być na temat, ale i mógł dotyczyć jakiejś zupełnie niepowiązanej kwestii. Przez chwilę znów czuł się jak profesor. Chciał nachylić się i szepnąć coś w stylu „Wiem, na co te tabletki, i wiem, że ty też to wiesz, ale nie boję się śmierci. Ani trochę. Martwi mnie jedynie powolne dogorywanie i te prochy powinny ten proces spowolnić, choć na pewno nie spowolnią”.
Chętnie by to powiedział, ale milczał.
A może powiedział, tylko nie usłyszała. Nie był pewien.
Aptekarka musiała zauważyć jego wahanie i źle to zrozumiała. Podeszła do niego.
– To bardzo drogie leki. Nawet z pełnym ubezpieczeniem z uczelni. Strasznie mi przykro. – Przepraszała go za skandaliczne ceny leków, ale tak naprawdę wyrażała współczucie z powodu jego choroby.
– To nic – odparł. Zastanawiał się, czy czegoś nie dodać, na przykład: „Nie będą długo potrzebne”, ale znów tego nie zrobił.
Chwilę grzebał w portfelu, po czym podał kartę kredytową i patrzył, jak aptekarka obciąża jego konto kwotą kilkuset dolarów. Naszła go średnio dowcipna myśl: A gdyby tak tego nie spłacić? Niech pijawki spróbują potem wyciągnąć forsę od zaślinionego durnia, który nie pamięta, jaki jest dzień, a co dopiero, że kiedyś za coś płacił.
Adrian wyniósł papierową torbę z lekarstwami na słoneczny poranek. Rozerwał pojemnik i wytrząsnął na dłoń jedną tabletkę, potem dwie inne – miały zmniejszać uczucie dezorientacji; na razie wydawały się niepotrzebne, ale może to przekonanie było objawem tego, co zwalczały. Tylko zerknął na długą listę paskudnych skutków ubocznych każdego z lekarstw. Cóż, i tak na pewno nie mogły być gorsze od tego, co go czeka. W torbie miał też neuroleptyk – tej fiolki jednak nie otworzył i kusiło go, żeby ją wyrzucić. Wziął proszki do ust i przełknął.
To na początek, powiedział sobie w duchu.
– No dobrze, teraz, kiedy już to załatwiłeś, przejdźmy do rzeczy – odezwał się z werwą jego brat. – Pora ustalić, kim jest Jennifer.
Adrian powoli odwrócił się w stronę głosu brata.
– Cześć, Brian. – Nie mógł powstrzymać uśmiechu. – Miałem nadzieję, że wcześniej czy później się zjawisz.
Brian siedział z podciągniętymi kolanami na masce starego volvo Adriana i palił papierosa. Dym leniwie wzbijał się w błękitne niebo. Brian miał na sobie brudny, obszarpany, zbryzgany krwią mundur polowy i rozerwaną kamizelkę kuloodporną. U jego stóp leżał hełm z namalowaną pacyfą, a pod nią widniały nagryzmolone napisy „Diler śmierci” i „Złodziej serc”. Między nogami trzymał swój M16, kolbę oparł sobie na butach wojskowych. Twarz ociekała mu potem, był blady i chudy jak szkielet. Miał zaledwie dwadzieścia trzy lata. Siedział w podobnej pozycji jak na zdjęciu zrobionym przed laty – przez Larry'ego Burrowsa, fotoreportera magazynu „Life”, na krótko przed jego śmiercią. Dał je do oprawy i postawił na biurku, „na pamiątkę”, jak kiedyś powiedział Adrianowi, choć nie sprecyzował, na pamiątkę czego. Teraz fotografia leżała w zakurzonym pudle w piwnicy Adriana, z wieloma innymi rzeczami brata, włącznie ze Srebrną Gwiazdą – nikomu nie powiedział, że ją dostał.
Brian zszedł z maski, powoli, z wysiłkiem, jakby wyczerpany, ale też z tym nonszalanckim rozleniwieniem, które Adrian pamiętał z ich dzieciństwa. Brian nigdy się nie spieszył, nawet kiedy wokół wszystko się waliło. To jedna z jego największych zalet – zachowywał jasność umysłu, gdy inni panikowali, i Adrian zawsze kochał brata za ten jego spokój. Porwany przez niebezpieczny nurt Brian potrafił płynąć, kiedy inni miotali się i szli na dno. Przez całe dzieciństwo – były między nimi tylko dwa lata różnicy – ilekroć coś się działo, Adrian zawsze szukał u brata wskazówki, jak się zachować.
Dlatego jego śmierć była tym bardziej niezrozumiała.
Brian otrząsnął się jak pies, który niechętnie budzi się z głębokiego snu, i wskazał na prawy rękaw munduru, podwinięty po naszywkę z ukośną belką i końskim łbem z profilu – żółto-czarnym symbolem Pierwszej Kawalerii Powietrznej.
Rozprostował chude, umięśnione ręce i zarzucił broń na ramię. Na chwilę osłonił oczy i spojrzał prosto w ostry blask słońca.
– Miasto uniwersyteckie, braciszku. Nuda. Nie to, co Wietnam. – Prychnął na poły żartobliwie.
Adrian pokręcił głową.
– I nie to, co Harvard, i Wydział Prawa Uniwersytetu Columbia. I ta wielka firma z Wall Street, w której pracowałeś. I ten duży apartament na Upper East Side, gdzie… – urwał. – Przepraszam – dodał pospiesznie.
Brian się zaśmiał.
– Nie to, co wiele rzeczy. I nie przejmuj się. Jak chcesz pogadać o tym, dlaczego się zabiłem, cóż, jest na to jeszcze mnóstwo czasu. Na razie zdaje się, że mamy robotę. Początek śledztwa to największa harówka. Trzeba robić postępy, dopóki wszystko względnie świeże. Ruszyć z miejsca, zanim trop się zatrze. Sądzę, że już za długo zwlekasz. Nie słyszałeś, co powiedziała Cassie? Kazała ci ruszyć tyłek. No to do roboty. Dość ociągania się.
– Właściwie nie wiem, od czego zacząć. To wciąż bardzo…
– Przerażające? Niezrozumiałe? – Brat przerwał mu ze śmiechem. Często śmiał się, mówiąc o sprawach śmiertelnie poważnych, jakby w ten sposób rozładowywał towarzyszące im obawy. – Cóż, pigułki powinny pomóc. Może trochę spowolnią to, co się dzieje, a my przyjrzymy się temu, co wiemy…
– Kiedy ja tak naprawdę nic nie wiem.
Brian znów się uśmiechnął.
– Pewnie, że wiesz. To tylko kwestia pragmatyki. Trzeba pracować systematycznie, postrzegać każde pytanie jako lukę do wypełnienia.
– Zawsze byłeś świetnym organizatorem.
– W wojsku dobrze mnie wyszkolili. A na prawie jeszcze lepiej. Nigdy nie miałem z tym kłopotu.
– Pomożesz mi?
– Po to tu jestem. Jak Cassandra.
Adrian się zawahał. Nieżyjąca żona. Nieżyjący brat. Każde z nich będzie widzieć sprawy pod nieco innym kątem. Nie przejmował się, że ktoś w tej chwili go zobaczy, jak zawzięcie dyskutuje z nikim. On wiedział, z kim rozmawia.
Brian wyjął magazynek z M16 i postukał nim w maskę volvo, żeby upewnić się, że jest pełny. Adrian miał ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć znoszonego ubrania brata. Czuł fetor wyschniętego potu, wrzodów tropikalnych i słaby zapach kordytu. Wszystko to wydawało się rzeczywiste i choć wiedział, że takie nie było, wcale mu to nie przeszkadzało.
– Zawsze sądziłem, że powinienem tam pojechać jak ty.
Brian prychnął.
– Do Wietnamu? Zła wojna w złym momencie. Nie bądź stary i głupi. Wylądowałem tam z niewłaściwych powodów. Romantyzm, emocje, źle ulokowane poczucie obowiązku… może akurat ten powód nie był niewłaściwy… ale lojalność, honor i wszystkie te piękne słowa przypisywane ludziom, co idą na wojnę… Drogo za to zapłaciłem. Wiesz o tym.
Adrian poczuł się, jakby dostał burę. Zawsze zapominał języka w gębie i jąkał się, kiedy próbował rozmawiać ze starszym bratem o uczuciach. Brian pod każdym względem wydawał się tak doskonały, tak godny podziwu. Wojownik. Filantrop. Człowiek prawa i rozsądku. Nawet kiedy obaj wydorośleli i Adrian zdobył na studiach gruntowną wiedzę o zespole stresu pourazowego i atakach mrocznej depresji, które nieustannie nękały Briana, trudno mu było przełożyć teorię z sali wykładowej na praktyczne rady dla kogoś, kogo kocha. Tak wiele chciał powiedzieć, ale słowa zawsze zamierały mu na ustach i spadały w otchłanie zapomnienia.
Brian nasadził hełm na głowę i zsunął go trochę do tyłu, żeby omieść spojrzeniem niebieskich oczu parking przed apteką.
– Dobre miejsce na zasadzkę – stwierdził w roztargnieniu. – No, nic się na to nie poradzi. Pierwsze pytanie: Kim jest Jennifer? Trzeba się tego dowiedzieć. Potem zajmiemy się pytaniem: Dlaczego?
Adrian skinął głową. Zerknął w stronę różowej czapki Red Sox na siedzeniu samochodu. Brian podążył za jego wzrokiem.
– No właśnie – podchwycił od razu. – Ktoś ją rozpozna. Mówisz, że szła pieszo?
– Tak. Spieszyła się na przystanek.
– Czyli wyruszyła z twojej dzielnicy?
– To byłoby logiczne.
– Cóż… Od tego zacznij. Wytycz sobie jakiś teren. Powiedzmy, sześć przecznic, parę kilometrów, a potem działaj systematycznie. Zapisuj adresy odwiedzonych domów i komentarze ludzi. Ktoś zobaczy tę czapkę, usłyszy imię i wskaże ci właściwy kierunek.
– Przecież to z pięćdziesiąt, siedemdziesiąt pięć domów… Dużo dzwonków do wciśnięcia.
– I wciśniesz wszystkie po kolei.
Adrian pokiwał głową.
– Słuchaj, Audie. – Brian użył zdrobnienia z dziecięcych lat. – Praca śledcza to głównie zdzieranie butów. To nie Hollywood, nic pasjonującego. Zwykła harówka. Wysiłek fizyczny. Przekształcasz przypuszczenia w szczegóły i fakty, a potem zbierasz je do kupy. Większość śledztw to puzzle. Według autorów kryminałów i producentów telewizyjnych przypominają te składane z tysiąca elementów reprodukcje Mony Lisy albo mapy świata. Częściej jednak są jak drewniane układanki z klocków, które daje się przedszkolakom. Dopasuj klocki do wyciętej sylwetki krowy albo kaczki. Tak czy inaczej, kiedy kończysz, widzisz całość. I dlatego sprawia to taką satysfakcję. – Zrobił krótką przerwę. – Pamiętasz, jak ci opowiadałem o dochodzeniu, które tam prowadziłem? To było pierwszego lata po moim powrocie, na Cape. Rozpaliliśmy ognisko na plaży, wypiliśmy kilka piw za dużo i rozmowa zeszła na ten temat… Chodzi o tę historię, kiedy cztery razy przesłuchałem całe dwa plutony, zanim prawda zaczęła wychodzić na jaw…
Adrian to pamiętał. Brian rzadko mówił o swoim pobycie w Wietnamie i walkach, które widział jako żołnierz żandarmerii. Rok 1969. Sprawa o gwałt. Bulwersująca i moralnie niejednoznaczna – ofiara należała do Wietkongu, Brian nie miał co do tego wątpliwości, oskarżeni również. Innymi słowy, była wrogiem – choć brakowało niezbitych dowodów. I dlatego, cokolwiek ją spotkało, cóż… zapewne na to zasłużyła. A przynajmniej tak to sobie usprawiedliwiało pięciu żołnierzy, którzy w wiejskiej chacie brali ją jeden po drugim dotąd, aż prawie wyzionęła ducha, więc zostało im tylko jedno realne wyjście. W takich sprawach próżno szukać moralnej słuszności, a ustalenie prawdy o czymś, co wydarzyło się na marginesie wojny, nikomu nie przynosi korzyści. Zgwałcono kobietę. Dowódca kazał przeprowadzić śledztwo. Brian znalazł winnych. I nic. Sporządził raport. Wojna trwała dalej. Ludzie ginęli.
Brat zarzucił karabin na ramię.
– Tam. – Wskazał w głąb drogi. – To może męczące, ale konieczne. Będziesz pamiętał, o co pytać? Lepiej, żebyś nie zapomniał…
– Musisz mi podpowiadać – odparł Adrian. – Rzeczy wylatują mi z głowy, kiedy nie uważam.
– Będę przy tobie – zapewnił go Brian.
Adrian chciał wyrazić żal, że przed laty nie mógł obiecać bratu tego samego. Nie było go u boku Briana, kiedy ten potrzebował jego wsparcia. Ot, i wszystko. Na tę myśl zachciało mu się płakać i zrozumiał, że to znak, że nie w pełni kontroluje swoje rozchwiane emocje. Przecież nie mógł zalać się łzami w słoneczny, bezchmurny, łagodny poranek, stojąc na parkingu apteki w małym, tętniącym życiem pasażu handlowym na skraju swojego miasta. Wzbudziłby niepożądane zainteresowanie. To nie byłoby wskazane.
Nie dla detektywa, którym musiał się stać.
Wsunął się za kierownicę i ruszył do swojej dzielnicy. Nawet w jasnym wiosennym słońcu nagle wydała mu się dużo bardziej mroczna i tajemnicza niż kiedykolwiek przypuszczał, że to możliwe.
Zapukał do dwudziestu drzwi. Prawie połowa się nie otworzyła, a za pozostałymi nie czekało nic ciekawego. Ludzie odnosili się do niego uprzejmie – sądzili, że ma coś na sprzedaż albo zbiera datki na jakiś szlachetny cel, jak czysta woda czy ratowanie wielorybów. Kiedy pokazywał im czapkę i mówił imię dziewczyny, robili wielkie oczy.
Był sam, przed nim kroczył Brian. Jego brat założył przeciwsłoneczne okulary i szedł z wigorem młodzieńca, więc zwykle wyprzedzał go o kilka kroków.
Adrian czuł się strasznie staro – choć nie był zmęczony i skrycie cieszył się z tego, jak twarde mięśnie jego nóg naprężały się bez skargi, kiedy dotrzymywał kroku duchowi swojego brata.
Zatrzymał się, pozwolił, by poranne promienie zalały mu twarz. Spojrzał w górę, na snopy światła tańczące z cieniami. Odwieczna walka – między sprowadzaniem światła a odnajdowaniem ciemności. Przypomniało mu to pewien wiersz; jego ulubieni pisarze zawsze sięgali po symbolikę z pogranicza dobra i zła.
– Yeats – powiedział na głos. – Brian, czytałeś Walkę Cuchulaina z morzem?
Brat zdjął karabin z ramienia i zatrzymał się półtora metra przed Adrianem. Kucnął, przykląkł na jedno kolano wpatrzony prosto przed siebie, jakby obserwował ścieżkę w dżungli, nie dzielnicę na przedmieściu.
– Mhm. Jasne. Zajęcia z poetyckich tradycji w poezji współczesnej na drugim roku. Z tego, co kojarzę, też się na nie zapisałeś i zaliczyłeś na lepszą ocenę.
Adrian przytaknął.
– Najbardziej podobał mi się ten moment, kiedy bohater uprzytamnia sobie, że zabił jedynego syna… ratunkiem było tylko szaleństwo. Dlatego został zaczarowany, i uzbrojony w miecz i tarczę stanął do walki z morskimi falami…
– …”Fala niezwyciężona…” – Brian zacytował słowa poety. Uniósł pięść, jakby zatrzymywał gestem cały pluton idący za nim gęsiego, nie swojego brata. Utkwił wzrok w ścieżce wyłożonej czerwonymi cegłami. – Idź przodem, Audie – szepnął. – Zajrzyj do tego domu. – Mówił cicho, ale stanowczo jak dowódca.
Adrian podniósł głowę. Jeszcze jeden zadbany drewniany domek na przedmieściach, praktycznie taki sam jak wszystkie pozostałe. Z jego własnym włącznie.
Westchnął i podszedł do drzwi. Brata zostawił na chodniku. Dwa razy nacisnął dzwonek i kiedy już miał odwrócić się i odejść, wewnątrz usłyszał szybkie kroki. Drzwi uchyliły się i stanął twarzą w twarz z kobietą w średnim wieku. W dłoni trzymała ścierkę do naczyń, miała przekrwione oczy i potargane blond włosy. Pachniała dymem i lękiem. Wyglądała, jakby nie spała od miesiąca.
– Przepraszam, że przeszkadzam – wyjąkał.
Kobieta zajrzała mu za plecy. Głos jej drżał, ale próbowała być uprzejma.
– Proszę pana, nie interesują mnie Świadkowie Jehowy, mormoni ani scjentologia. Dziękuję, ale nie, dziękuję…
Zaczęła zamykać drzwi.
– Nie, nie – powiedział Adrian.
Z tyłu usłyszał stanowczą komendę brata: Pokaż jej czapkę!
Wyciągnął różową bejsbolówkę przed siebie. Kobieta znieruchomiała.
– Znalazłem to na ulicy. Szukam…
– Jennifer – wymamrotała kobieta.
Natychmiast wybuchnęła płaczem.