Adrian gwałtownie skręcił, żeby wyminąć nadjeżdżający samochód. Zawyły klaksony, zapiszczały opony. Dźwięk wdarł się do volvo. Towarzyszyły mu gniewne przekleństwa i wykrzykiwane wyzwiska. Adrian poderwał wzrok; zorientował się, że przejechał na czerwonym i cudem, o parę metrów, uniknął zderzenia.
– Przepraszam, przepraszam, moja wina, nie zauważyłem, że się zmieniły… – jakby drugi kierowca, który już odjeżdżał w pośpiechu, mógł go usłyszeć albo zobaczyć jego pełną skruchy minę.
– Zły znak, Audie – powiedział Brian z fotela pasażera. -Gubisz się. Musisz być skoncentrowany.
– Staram się – odparł Adrian z nutą frustracji. – Po prostu bywam rozkojarzony. Każdemu się zdarza. To nic nie znaczy.
– Nieprawda. Ty to wiesz, ja to wiem. I teraz wie to też gość z tamtego samochodu.
Jechał dalej, mocno poirytowany. Wściekłością na brata maskował obawy co do własnej sprawności.
– Nie rozumiem, jak w ogóle możesz udzielać mi rad – odezwał się po dłuższej chwili. – Sam ukrywałeś to, co się z tobą działo, przed nami wszystkimi. A mogliśmy ci pomóc.
Nie miał na myśli pomocy fizycznej. Brian prychnął w odpowiedzi.
– Nie przyszło ci do głowy, drogi bracie, że może nie chciałem dłużej być leczony? Że miałem już dość psychoterapeutów, leków i ciągłego gadania, ad nauseam, o wszystkim, co mnie gryzie, gdy przez cały czas wiedziałem, co to jest i że nigdy się od tego nie uwolnię?
– Wiedziałeś? Od kiedy to masz skończone studia psychologiczne? Nie wierzę ci. – Sarkazm tych słów częściowo odparł dręczący go niepokój. Brian miał rację, przynajmniej co do tego, że trzeba być czujnym i skoncentrowanym na drodze.
Czy miał rację, że się zabił; tego Adrian nie był taki pewny.
– Myślę, że postąpiłeś jak tchórz – dodał z nutą złośliwej wyższości. – Zostawiłeś tylko bałagan, który ja musiałem sprzątać. – Tak naprawdę chodziło mu o to, że Brian, jak Cassie i Tommy, odszedł i nie zostawił mu niczego prócz pytań. Każde z nich było oddzielną tajemnicą. Nie mógł jednak tego powiedzieć, bo nie chciał za wiele wymagać od nieżyjącego brata.
Brian milczał. Adrian jechał dalej. Szybę na chwilę zalały promienie słońca. Blask przygasł, kiedy wóz wziął zakręt. Byli kilka przecznic od domu Marka Wolfe'a i Adrian stwierdził, że powinien ułożyć sobie w myśli, co powie przestępcy. Przypomniał sobie, że prawdziwy detektyw starałby się przewidzieć, co takiego Wolfe znalazł w Internecie, że postanowił go wezwać.
Jednak zanim mógł się skupić na zniknięciu Jennifer, przeszkodził mu brat – cicho rozpamiętywał własną śmierć, jakby Adrian o to pytał.
– Wiedziałem tylko, Audie, że zostawiłem ważną część samego siebie. Zostawiłem ją gdzieś, skąd nigdy nie mogłem jej wydobyć, bez względu na to, co robiłem. Przez to wszystko w moim życiu wydawało się maskaradą, próbą wypełnienia luki, której wypełnić nie sposób. Czasem to właśnie robi z człowiekiem wojna. Pewnie nie z każdym. Ale ze mną, owszem. – Westchnął i mówił dalej. – Widzisz, bracie, byłem wtedy jeszcze dzieckiem, a wokół tyle zabijania, tyle śmierci… wiedziałem, do cholery, wiedziałem, że to zawsze będzie we mnie siedziało i nigdy za nic mnie nie opuści.
Adrian chciał odpowiedzieć: Przecież to nieprawda. Teraz już dużo lepiej rozumiemy szok pourazowy. Mógłbym pokazać ci wyniki badań, ludzi, którym udało się pomóc. Prowadzi się ważne prace, z dnia na dzień dowiadujemy się coraz więcej. To, że kiedyś przeszedłeś ciężkie chwile, nie znaczy, że jesteś naznaczony na całe życie. Ludzie żyją dalej. Zamykają pewien rozdział. Podnoszą się. Rozwijają…
Nic z tego jednak nie powiedział, bo zrozumiał, że powinien to zrobić za życia Briana. Nie teraz.
Był moment, kiedy sądził, że rozgryzł część tajemnicy brata. Przeniósł się ze świata zabijania do świata prawa. Tkwił uwięziony między tym co racjonalne a tym co nieracjonalne, przez całe życie usiłował się rozeznać, co jest czym. To tak, jakby coś się w nim zepsuło i próbował to naprawić.
Ale nie potrafił.
Zerknął w bok. Brat miał na sobie zwykły wyrafinowany niebieski prążkowany garnitur prawnika z Wall Street. Wyglądał elegancko. Jak spod igły. W jego głosie jednak brzmiała łagodność, której Adrian u niego nie poznawał. Brian zawsze był dynamiczny, śmiało podejmował trudne decyzje, głośno i zaciekle bronił klientów i słusznych spraw. Słyszeć go tak przygniecionego poczuciem klęski to coś obcego, niewyobrażalnego.
Adrian wydał zduszony okrzyk. Twarz Briana była umazana krwią. Na białej koszuli rozlewała się ciemna szkarłatna plama. Włosy potargane i pozlepiane. Adrian nie widział otworu, który kula zrobiła w skroni, ale ta dziura tam na pewno była, tuż poza zasięgiem wzroku.
– Wiesz, co mnie zaskoczyło, Audie. Zawsze uważałem cię za uczonego, intelektualistę. Poezja, badania naukowe… Ale nie miałem pojęcia, że jesteś tak twardy – ciągnął Brian matowym, reporterskim tonem. – Ja nie zniósłbym śmierci Tommy'ego w Iraku. Nie mógłbym żyć dalej po tym, jak Cassie wjechała w to drzewo. Byłem samolubny. Żyłem sam. Miałem tylko klientów i sprawy, za które walczyłem. Nie dopuszczałem do siebie ludzi. Tak dużo łatwiej, bo skoro nikogo nie kochałem, o nikogo nie musiałem się martwić.
Adrian przeniósł wzrok z powrotem na drogę. Upewnił się, że nie przekracza dozwolonej prędkości.
– Dom Wolfe'a jest tam. – Brian wskazywał przed siebie zakrwawionym palcem.
– Zostaniesz przy mnie? – spytał Adrian. Pytanie zawisło w powietrzu między nimi.
– Jeśli będę ci potrzebny, przyjdę – odparł Brian. Nagle znów stał się pewny siebie, bezpośredni i hardy jak zawsze.
Zaczął otrzepywać koszulę, jakby plamy krwi były okruchami chleba. – Słuchaj, Audie, dasz sobie z gościem radę. Pamiętaj tylko to, co wie każdy detektyw: zawsze istnieje jakiś związek między faktami. Gdzieś tam jest coś, co ci powie, gdzie szukać Jennifer. Musisz tylko być gotowy to zauważyć, kiedy przemknie ci przed oczami. Jak ten samochód na skrzyżowaniu. Musisz być gotowy do działania.
Adrian skinął głową. Zjechał na pobocze i spojrzał na dom Marka Wolfe'a.
– Bądź w pobliżu – powiedział z nadzieją, że jego nieżyjący brat odbierze te słowa jako rozkaz, nie błaganie.
– Zawsze jestem tak blisko, jak tego chcesz.
Wolfe stał w drzwiach i wypatrywał profesora. Pomachał do niego jak każdy dobry sąsiad w weekendowy poranek.
Adriana zaskoczyła radosna atmosfera u Wolfe'a. Czysto, wszędzie panował nienaganny porządek. Słońce wlewało się przez podniesione żaluzje. Wnętrze wypełniał zapach wiosny, prawdopodobnie za sprawą solidnej dawki odświeżacza powietrza. Wolfe wskazał teraz już znajomy salon. Kiedy Adrian ruszył naprzód, z kuchni wyszła matka. Powitała go ciepło pocałunkiem w policzek, choć z pewnością nie pamiętała jego poprzednich wizyt. Potem czmychnęła w głąb domu, żeby „… trochę posprzątać i poskładać pranie…”, tak jakby to wcześniej uzgodnili. Wolfe najwyraźniej dokładnie poinstruował matkę, co powinna mówić i robić, kiedy przyjdzie Adrian.
Patrzył za nią, kiedy poszła w głąb korytarza i zamknęła za sobą drzwi pokoju.
– Mam mało czasu – powiedział. – Nie może wysiedzieć na miejscu, kiedy za długo zostawiam ją samą.
– A co, kiedy wychodzi pan do pracy?
– Staram się o tym nie myśleć. Co dwa dni proszę jedną z jej przyjaciółek, żeby wpadła. Mam listę kobiet, które znała, zanim to wszystko się zaczęło. Są gotowe pomóc, więc dzwonię do nich, kiedy mogę. Czasem zabierają ją na spacer. Ale z powodu moich… – zawahał się -…kłopotów z prawem większość nie chce się u mnie pokazywać. Dlatego płacę dzieciakowi sąsiadów, żeby po szkole zaglądał tu na parę minut. Jego rodzice nie wiedzą o naszej umowie, inaczej pewnie zabroniliby mu tego. Matka w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie pamięta jego imienia, ale lubi, kiedy ją odwiedza. Chyba bierze go za mnie, dwadzieścia lat młodszego. W każdym razie kosztuje mnie to dziesięć dolarów dziennie. Zostawiam jej kanapkę na drugie śniadanie… na razie może jeść bez dozoru, ale nie wiem, jak długo jeszcze, bo jeśli się zakrztusi… – urwał. Było oczywiste, że tkwi między młotem i kowadłem.
Adrian nie bardzo rozumiał, co to wszystko ma z nim wspólnego, ale usłyszał szept Briana: Wiesz, co teraz będzie, prawda?
Po chwili Wolfe odwrócił się do profesora.
– Rozumiem, że zawarliśmy umowę, ale…
Adrian usłyszał, że brat prychnął śmiechem.
– …Potrzebuję czegoś więcej. Sama obietnica, że nie pójdzie pan do glin, nie wystarczy. Musi mi pan płacić za to, co robię. To zabiera dużo czasu i energii. Mógłbym zamiast tego wziąć nadgodziny w pracy, zarobić więcej pieniędzy.
Wolfe wsunął się do salonu. Wyjął z torby z robótką laptop matki i zaczął go podłączać do szerokoekranowego telewizora.
– Na jakiej podstawie sądzi pan… – zaczął Adrian.
– Już ja pana znam, profesorze. Wiem wszystko o takich nadzianych uczonych typach. Przez lata dostajecie granty federalne i stanowe. Kumple z wydziału ekonomii pewnie doradzili panu kilka niezłych inwestycji. Och… to stare volvo. Te stare ciuchy. Może i wygląda pan, jakby nie miał złamanego centa, ale na pewno zachomikował pan miliony na jakimś koncie.
Adrian pomyślał, że ludzie, którzy mówią, że wiedzą wszystko o czymś albo o kimś, przeważnie nie wiedzą nic. Zachował tę refleksję dla siebie.
– Czego pan chce?
– Swojej doli. Zapłaty za poświęcony czas.
Brian podpowiadał szeptem. Adrian wyczuwał wesołość w głosie brata. Największa frajda dla prawnika: zastawianie pułapki.
– To brzmi jak wymuszenie.
– Nie. Zapłata za świadczone usługi.
Adrian skinął głową. Robił wszystko, co kazał mu brat, a ten wykrzykiwał do jego ucha instrukcje z szybkością karabinu maszynowego. Weź od niego telefon!
Wykonał polecenie.
– Ma pan może komórkę? Ja niestety nie noszę, a chciałbym zadzwonić.
Wolfe się uśmiechnął. Wyjął telefon z kieszeni. Rzucił go Adrianowi. Zacznij blef.
– Proszę, niech pan dzwoni.
Profesor w pierwszej chwili nie bardzo zrozumiał, o jaki blef chodziło bratu, ale zobaczył, że jego palce już wciskają klawisze. Odnosił wrażenie, że ręka Briana steruje jego dłonią. Wybrał 911.
Wiesz, kogo poprosić do telefonu, odezwał się Brian z werwą.
– Proszę z detektyw Collins.
Wolfe kiwnął głową.
– Może ją znalazłem – powiedział szybko, prawie w panice. – Ale jeśli pan się z nią połączy, może nie.
Adrian zawahał się, usłyszał odległe „halo” i natychmiast zamknął klapkę telefonu.
Teraz będzie trudniej, podszepnął Brian. Skup się. Wiem, jak to się załatwia, nieraz to robiłem. Krok pierwszy: niech poda konkrety.
– To jak, panie Wolfe? Znalazł ją pan czy nie?
Przestępca pokręcił głową.
– To nie takie proste.
– Właśnie że tak.
Brawo, zawołał Brian.
– Znalazł ją pan? – naciskał Adrian.
– Wiem, gdzie szukać.
– To nie to samo.
– Mhm – przyznał Wolfe. – Ale prawie.
No dobra, Audie, jedź dalej. Jesteś panem sytuacji.
– Ma pan jakąś propozycję? – spytał Adrian raptownie.
– Ja tylko chcę być w porządku.
– To stwierdzenie faktu. Nie propozycja.
– Profesorze, obaj wiemy, o co mi chodzi.
– Cóż, może w takim razie wyjaśni mi pan, co rozumie przez „być w porządku”?
Wolfe uśmiechnął się szeroko. Wyglądał jak stara disneyowska wersja Kota z Cheshire, który rozpływa się w nicość, pozostawiając na ekranie tylko ten niepokojący, wyszczerzony uśmiech. Adrian pamiętał, jak oglądał Alicję w Krainie Czarów z Tommym, a potem przez kilka godzin tłumaczył synkowi, że prawdopodobieństwo, iż wpadnie przez króliczą norę do świata, gdzie Czerwona Królowa chce ścinać ludziom głowy przed procesem, jest znikome. Małego Tommy'ego przerażały fantazje, nie rzeczywistość. Mógł zafascynowany oglądać programy o atakach rekinów w Kalifornii albo o głodnych lwach w Serengeti. Ale jak zobaczył gąsienicę palącą nargile, przez pół nocy przewracał się z boku na bok i krzyczał w ciemności, zamiast spać.
Audie, przestań błądzić myślami!
Brian był stanowczy. Czujny.
– Wie pan, profesorze, sam nie jestem pewien. Na ile wycenia pan mój czas…
– Przecież pan podał cenę. Tyle, ile płaciliby panu za nadgodziny w hipermarkecie…
– Ale to praca specjalistyczna. Wysoce specjalistyczna. Zasługuje na pewną… premię.
– Panie Wolfe, jeśli chce pan wyłudzić ode mnie pieniądze, proszę wyrażać się precyzyjnie.
Dobrze, powiedział Brian. To go zdenerwuje. Adrian nie przypuszczał, że jego nieżyjący brat tyle wie o psychologii kryminalnej.
– Cóż… – odezwał się po chwili Wolfe. – Ile to dla pana warte…
– Sukces jest bezcenny. Z drugiej strony, nie zamierzam płacić za niepowodzenie.
– Niech pan poda cenę – poprosił Wolfe. – Chcę wiedzieć, jak ciężko mam pracować.
– Jakąkolwiek kwotę wymienię, pan ją po prostu za jakiś czas zmieni. Jeśli zaproponuję tysiąc, dziesięć tysięcy czy milion, pan to podwoi albo potroi, kiedy będzie coś dla mnie miał. Zgadza się?
Ekshibicjonista na chwilę uciekł spojrzeniem. Adrian wiedział, że trafił w dziesiątkę.
Nie mógł uwierzyć, że zimno negocjuje w sprawie czegoś tak nieuchwytnego jak zniknięcie Jennifer. Sam się sobie dziwił.
– Zróbmy tak, panie Wolfe. Otrzyma pan nagrodę. Jak na tych starych plakatach „Poszukiwany żywy lub martwy” z westernów. Powiedzmy, dwadzieścia tysięcy dolarów. To pokaźna suma. Jeśli zdobędzie pan informacje, które doprowadzą do odnalezienia dziewczyny i jej powrotu do domu… podkreślam, jeśli… wtedy zapłacę panu dwadzieścia tysięcy dolarów. Pomoże pan uratować Jennifer, zarobi pan kupę forsy. Jeśli będzie pan kombinował, obijał się i niczego nie znajdzie, nie dostanie pan nic. Oto pańska premia motywacyjna. I na pana miejscu darowałbym sobie nieudolne próby wymuszenia czegokolwiek od jej rodziny lub kogokolwiek innego, bo gliny będą mniej wyrozumiałe niż ja i wyląduje pan, w więzieniu. Ja jednak jestem trochę inny, lekko stuknięty… – Adrian uśmiechnął się jak czarny charakter w sztuce teatralnej -…pozwolę więc panu wyłudzić ode mnie pewną sumę.
– Jak mogę panu ufać?
Adrian wybuchnął ostrym śmiechem.
– To pytanie, panie Wolfe… – mówił swoim najlepszym stentorowym głosem jak nadęty wykładowca za katedrą -…sam mógłbym panu zadać.
Przestępca miał skonsternowaną minę.
– Nie jest pan w tym najlepszy, co?
– W czym? Jeśli chodzi o komputery i surfowanie po sieci… znam się na tym cholernie dobrze…
– Nie. Miałem na myśli bycie przestępcą.
Wolfe pokręcił głową. Odwrócił się z powrotem do swojego komputera.
– Nie jestem przestępcą. Nigdy nie byłem.
– To temat na inną dyskusję.
– To nie przestępstwo, profesorze. To, co lubię. To po prostu… – Urwał, ale czy dlatego, że zdał sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało? – W porządku, profesorze. Bylebyśmy się dobrze rozumieli. Dwadzieścia kawałków.
Adrian spodziewał się jakiejś dodatkowej groźby, czegoś w stylu: „jeśli nie zapłacisz, to…”, ale nie bardzo wiedział, co którykolwiek z nich mógłby zrobić drugiemu. Wolfe chciał pieniędzy. Z drugiej strony, zdawał sobie sprawę, że Adrian może odwrócić się i wyjść. Ich siły były idealnie równe. Obaj czegoś potrzebowali.
Przystąpią więc do gry.
Profesor nie orientował się, czy w ogóle ma na koncie dwadzieścia tysięcy dolarów. A czy zapłaci Wolfe'owi cokolwiek? Wątpił w to. Czuł na ramieniu dłoń Briana i słyszał jego głos: On też to wie, Audie. Nie jest głupi. A zatem to znaczy, że będzie miał w zanadrzu jeszcze jeden ruch. Musisz być na to przygotowany.
Wolfe nie zauważył, że Adrian powoli skinął głową.
– Nie jestem złym człowiekiem – stwierdził. – Bez względu na to, co mówią gliny.
Adrian nie odpowiedział.
Chciał, żeby Brian podsunął mu błyskotliwą ripostę, ale nic z tego. Zastanawiał się, czy brat jest równie zaskoczony zachowaniem przestępcy jak on.
– Nie ja odgrywam tu rolę czarnego charakteru – Wolfe prawie dokładnie powtórzył swoje poprzednie słowa. Prawie szeptał, jakby zdanie Adriana tak naprawdę go nie obchodziło.
– Nigdy nie twierdziłem, że tak jest – odparł Adrian. Co za kłamstwo. Głupio się czuł, mówiąc je na głos.
Stukot klawiszy komputera zabrzmiał jak cichy dźwięk werbla na rozpoczęcie symfonii.
– To ona? – spytał nagle Wolfe.
Późnym popołudniem Terri Collins siedziała w swoim samochodzie przed domem Rigginsów i zbierała się na odwagę, żeby pójść przekazać złe wieści. Na pobliskim drzewie ktoś – pewnie Scott – powiesił ręcznej roboty ulotkę ze zdjęciem Jennifer i słowem „Zaginęła” wielkimi grubymi literami. Niżej była informacja, gdzie dziewczynę ostatnio widziano, i prośba: „Jeśli ją zobaczysz, zadzwoń”, z numerami telefonów. Ulotka niczym się nie różniła od rozwieszanych na przedmieściach wiadomości o zaginionych psach i kotach. Większość tych zwierząt kończyła pod kołami samochodów albo nawet w szponach kojotów, które zamieszkiwały pobliskie lasy i lubiły wciągać małe psy w bratobójcze zasadzki.
Trochę się dziwiła, że Scott jeszcze nie zadzwonił do telewizji. Tacy ludzie jak on mieli naturalną skłonność do robienia teatru z osobistej tragedii. Mary stałaby przed kamerami w świetle reflektorów i załamując ręce, błagała, by „ten, kto to zrobił” po prostu „uwolnił jej małą Jennifer”. Terri wiedziała, że to było bezcelowe i żałosne.
Zebrała dokumenty policyjne i kopie rozesłanych komunikatów. Ten zbiór miał sprawić wrażenie, że pilnie pracowała nad sprawą, gdy tak naprawdę przedstawiał tylko kolejne niepowodzenia. W biurze zostawiła wszystko, co wiązało się z nagraniem z dworca autobusowego i teoriami Adriana Thomasa.
Czuła się zaklinowana między dwoma przeciwnymi biegunami: z jednej strony – racjonalna, rzeczowa, bezpośrednia detektyw, która gromadzi fakty; z drugiej – jawnie ekscentryczny, prawdopodobnie obłąkany profesor psychologii, który przykłada stare przestępstwa do współczesnych realiów.
Ani jedno, ani drugie nie miało dla niej sensu.
Powoli wypuściła powietrze i spojrzała na dom Rigginsów. Zastanawiała się, co zrobiłaby, gdyby jej zginęło dziecko. Zapewne chciałaby się oderwać od wspomnień zapisanych w całym domu, ale też musiałaby tam siedzieć i czekać w nadziei, że stanie się cud i pociecha wróci.
To nie do zniesienia. Tyle bólu i niepewności.
Żałowała, że nie jest lepsza w tym, co musi zrobić.
Kiedy wysiadła i poszła chodnikiem, uderzyło ją poczucie odosobnienia. Przed innymi domami ludzie korzystali z ostatnich godzin światła dziennego, by grabić uschłe liście pozostałe po zimie albo sadzić byliny w budzących się na wiosnę ogródkach. Słyszała warkot narzędzi elektrycznych i kosiarek do trawy – ludzie kończyli niezbędne prace, odkładane na teraz w ciągu dopiero co minionych krótkich, ciemnych dni.
Tymczasem w domu Rigginsów nie działo się nic. Żadnego dźwięku. Żadnego ruchu. Wyglądał jak bryła schłostana wichurami i poszarpana szponami zimy.
Zapukała i usłyszała szuranie, zanim drzwi się otworzyły.
Na progu stanęła Mary Riggins. Żadnego powitania. Żadnej wymiany uprzejmości.
– Pani detektyw… Jakieś wiadomości? – Patrzyła z przerażeniem i nadzieją.
Terri zajrzała za plecy Mary. Scott West siedział przy komputerze. Odwrócił się od monitora, spojrzał przez ramię.
– Nie – odparła Terri. – Przykro mi. Chciałam tylko dać państwu znać, co dotąd zrobiliśmy. – Po chwili spytała: – Niczego państwo nie słyszeliście? Nikt się nie kontaktował? Każda informacja może być…
Urwała na widok pustki w twarzy pani Riggins.
Wpuścili ją do salonu. Scott West pokazał jej konto na Facebooku i stronę, gdzie spływały informacje o Jennifer. Jak dotąd ani tu, ani tu Terri nie zobaczyła nic ciekawego, ale sumiennie zabrała wydruk wszystkich zgłoszeń, które przyszły na oba adresy. Wiedziała, że Facebook pójdzie na współpracę z policją i nie będzie też kłopotu z namierzeniem źródeł co bardziej obiecujących sygnałów.
Problem polegał na tym, że większość wiadomości była w stylu: „Modlimy się za jej duszę”, „Nie ma dzieci zaginionych, tylko niektóre Jezus wezwał do siebie” i „Chciałbym, żeby znalazła się na mojej twarzy, mniam, mniam”. Te wulgarne teksty były całkowicie przewidywalne, podobnie jak te religijne. Znalazło się też trochę wpisów typu: „Wiem, gdzie ona jest”, z żądaniem pieniędzy za dalsze informacje. Terri zanotowała w pamięci, żeby przekazać FBI wszystko, co trąciło wyłudzeniem.
Wbiła wzrok w materiał zebrany na komputerze i zdała sobie sprawę, że sprawdzenie każdego zgłoszenia zajęłoby całe życie. Cały w tym kłopot – z punktu widzenia detektywa. Jeśli rzeczywiście ktoś naprawdę coś wie, trudno go odróżnić od wariatów i degeneratów, którzy lgną do ludzkiej rozpaczy jak muchy do lepu. Świat, pomyślała Terri, lubi pogłębiać tragedię. Jeden cios nie wystarczy. Upadłego trzeba jeszcze jak najdłużej dręczyć.
Zastanawiała się, czy to wyłączna domena Internetu. Kiedy ujawniasz coś osobistego, wpuszczasz do swojego świata obcych ludzi.
– Myśli pani, że coś z tego wam pomoże? – spytał Scott.
– Nie wiem. Popatrzył na ekran.
– A ja tak – oznajmił ponuro.
Zawahał się i spojrzał na drugi koniec pokoju. Mary Riggins poszła zaparzyć kawę.
– To dla niej. Żeby dać jej poczucie, że coś robi, by znaleźć Jennifer. Ale to trochę tak, jakby jeździć po okolicy i liczyć, że wypatrzymy ją jak zgubione rękawiczki. To nic nie da, prawda, pani detektyw?
– Nie wiem – skłamała Terri. – To czasem pomaga. Zdarzały się takie przypadki. Ale…
Scott wtrącił się i dokończył za nią, jak to miał w zwyczaju.
– …dużo częściej to próżny trud, racja, pani detektyw?
Terri chwilę się zastanawiała, jakim trzeba być człowiekiem, żeby używać słów „próżny trud” w zwykłej rozmowie. Zachowała spokojną, nieprzeniknioną minę i kiwnęła głową.
Scott wydawał się mocno zakorzeniony w rzeczywistości; inni mogli to odbierać jako zimne, bezosobowe okrucieństwo. Zapewne było to szczególnie widoczne podczas jego sesji z pacjentami.
– Staram się pomóc jej zmierzyć się z prawdą – powiedział. – Mijają kolejne dni. Całymi godzinami siedzimy tutaj, jakbyśmy czekali, że zadzwoni telefon i usłyszymy Jennifer: „Hej, możecie przyjechać po mnie na przystanek?” I nic. Żadnego telefonu.
Żadnych wieści. Jakby się zapadła pod ziemię. – Odchylił się do tyłu i zatoczył łuk ręką. – Tu jest jak w mauzoleum. Mary nie może przez resztę życia tkwić w ciemności i czekać.
To właśnie powinna robić, pomyślała Terri. Ludzie zawsze wzywają do realizmu, dopóki nie idzie o ich własne dziecko. Wtedy nie ma realizmu. Wówczas robi się wszystko, co w ludzkiej mocy.
I tak będzie zawsze.
Nie sądziła, by „mierzenie się z prawdą” miało sens. Zrozumiała jednak, że w tym domu jest po niewłaściwej stronie równania. Wzięła kubek kawy od Mary, która usiadła naprzeciwko niej. Teraz szybko się zestarzeje, pomyślała. Każde słowo, które powiem, odbierze jej rok życia. Kiedy zacznę, będzie miała czterdzieści lat; kiedy skończę – sto.
– Chciałabym mieć dobre wieści… – odezwała się cicho.