Adrian musiał czekać tylko pół godziny, zanim człowiek, którego wybrał z listy siedemnastu zarejestrowanych przestępców seksualnych, pojawił się w drzwiach swojego domu i szybko poszedł do samochodu. Pora była wczesna, mężczyzna miał na sobie tani czerwony krawat i niebieski rozpinany sweter. Niósł wytartą czarną teczkę ze skóry i dla Adriana niczym się nie różnił od innych mieszkańców terenów tuż poza granicą miasteczka uniwersyteckiego, którzy wyruszają jak co rano do nudnej, ale za to stałej pracy zapewniającej małą, ale niezbędną pensję.
W wyglądzie mężczyzny – i ulicy, przy której mieszkał – nie było niczego szczególnego. Już niemłody, ale jeszcze nie w średnim wieku, drobny, niewysoki, piaskowe włosy, okulary w czarnych oprawkach. Pod pachą niósł prostą szarą kurtkę, jakby nie wierzył, że zrobi się cieplej. Miał nijaki wygląd urzędnika, nadawałby się w sam raz na sprzedawcę używanych samochodów albo sortowacza poczty.
Adrian patrzył z auta zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, jak facet wsiada do małego beżowego japońskiego wozu. Parterowy wiejski dom, w którym mieszkał z matką – tak wynikało z wydruku Adriana – był schludny, odsunięty od ulicy i świeżo pomalowany. W rzędach ceglanych donic przy drzwiach rosły wczesne niebieskie i żółte kwiaty.
Krótko mówiąc, z pozoru przeciętny człowiek z typowego domu na nijakim osiedlu. Okolica bliższa wiejskiego świata farm i zaoranych pól przygotowywanych do siewu kukurydzy niż gęsto upakowanej energii miasteczka uniwersyteckiego, w którym on i Cassie wychowywali Tommy'ego i uczyli nieprzebraną rzeszę studentów. Ten mężczyzna żył obok głównego nurtu, nawet jeśli główny nurt, jaki znał Adrian – zatłoczone kawiarnie, pizzerie z samymi miejscami stojącymi, księgarnie i sklepy z rękodziełem – był dość banalny. Nie taki jak w Nowym Jorku, Bostonie czy nawet Hartfordzie. Bez codziennych godzin szczytu, bez szaleńczego pracoholizmu, bez niepohamowanego parcia na sukces. Świat akademicki, który dominował w mieście Adriana, był ambitny – ale za szczyt ambicji uważał stały etat profesorski.
Jednak obserwowany człowiek nie należał do żadnego znanego Adrianowi świata.
Był jakby odrębny.
To, że wydaje się przeciętniakiem, nie znaczy, że nim jest, przypomniał sobie Adrian. Zawahał się, co robić.
– Ruszaj szybko! Jedź za sukinsynem – naciskał Brian. – Musisz zobaczyć, gdzie pracuje. Musisz go rozgryźć!
Adrian zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył odbicie swojego nieżyjącego brata. To był Brian – adwokat w średnim wieku. Wychylony do przodu machał rękami, jakby pchał Adriana do czynu, popędzał go. Długie włosy miał zmierzwione, potargane, jak gdyby przesiedział całą noc za biurkiem. Jedwabny prążkowany krawat od Brooks Brothers wisiał mu luźno na szyi. Głos był naglący i mocno zniecierpliwiony.
Adrian natychmiast wrzucił bieg i ruszył za przestępcą seksualnym. Brat osunął się na oparcie wyczerpany, ale pełen ulgi.
– Dobrze. Do licha, Audie, nie możesz być tak… niezdecydowany. W tej sprawie z Jennifer trzeba działać dynamicznie. Dlatego od tej pory, ile razy będziesz chciał przyjrzeć się komuś, czemuś, jakiemuś dowodowi albo informacji powoli, spokojnie i ostrożnie jak typowy profesor i uczony, cóż… każ sobie do cholery trochę się pospieszyć.
Głos Briana słabł, stawał się niemal piskliwy, jakby każde słowo wymagało wytężonego wysiłku. Z początku Adrian pomyślał, że może brat jest chory… ale przypomniał sobie, że Brian nie żyje.
Zjechał starym volvo na ulicę.
– Nigdy jeszcze nikogo nie śledziłem – stwierdził głośno Adrian i dodał gazu. Silnik volvo zaprotestował wyciem.
– To nic trudnego. – Brian westchnął i się odprężył. Samo to, że ruszyli naprzód, wyraźnie rozładowało w nim napięcie. -Gdybyśmy naprawdę zamierzali trzymać się w ukryciu, no wiesz, przeprowadzić akcję profesjonalnie, mielibyśmy trzy samochody. Jechałyby za nim na zmianę, przejmowały go jeden po drugim. Ta sama metoda sprawdza się, kiedy chcesz śledzić kogoś pieszo, na ulicy. Ale my nie będziemy aż tak kombinować. Po prostu jedź za nim tam, dokąd się wybiera.
– I co potem?
– To się okaże.
– A jak się domyśli, że go śledzę?
– Wtedy zobaczymy. To nic nie zmieni. Tak czy owak, porozmawiamy sobie z gościem.
Adrian dostrzegł, że brat wpatruje się w wydruk z komputera i czyta wszystkie szczegóły po kolei.
– Rozumiem, czemu wybrałeś tego typa. – Brian zaśmiał się lekko.
Adrian nie przypominał sobie, żeby na którejkolwiek ze stron rejestru było coś zabawnego.
– Chodzi o podobieństwo wieku – powiedział na głos, kiedy skręcił za róg i znów przyspieszył, żeby nie stracić celu. – Został skazany za trzy różne przestępstwa. Ofiarami były dziewczyny w wieku od trzynastu do piętnastu lat…
– Prawdziwy aniołek – stwierdził Brian z nutą sarkazmu, tonem prawnika, który ma fakty i dowody po swojej stronie.
Dokładnie to samo powiedział sobie Adrian, kiedy przejrzał listę siedemnastu mężczyzn. Sztuka polegała na tym, żeby spojrzeć na nich okiem naukowca i skupić się nie na szczegółach czynów, tylko na leżących u podłoża zaburzeniach. Większość stanowili gwałciciele. Niektórzy mieli problemy rodzinne. Ten był inny. Miał na koncie zarzut posiadania pornografii dziecięcej. Eksżona wycofała oskarżenie przeciwko niemu – chodziło o coś w związku z jego pasierbicą. Do tego kilka razy trafił do aresztu za obnażanie się.
Same szczury. Ale jeden szczur inny niż pozostałe.
– Obnażał się przed nimi.
– Flecista. Tak gliny nazywają takich gości – powiedział Brian z nutą przechwałki. – Przynajmniej w mieście. Chociaż tu, na zadupiu, pewnie też.
– Być może. Ale spójrz na ostatni wyrok, Brian, a zobaczysz… – Adrian zamilkł. Zerkał to na jasnobrązowy samochód przed nim, to na brata czytającego na tylnym siedzeniu.
– Ach, zamknęli go za… No, no, Audie, jestem pod wrażeniem. Szybko się uczysz.
– Bezprawne pozbawienie wolności.
– Mhm – mruknął na potwierdzenie Brian. – To mniej poważny zarzut niż porwanie… ale coś z tej samej parafii, nie?
– Tak sądzę.
– Nastolatki – prychnął. – I zachciało mu się jedną porwać, co? Ciekawe, co zamierzał potem zrobić? Cóż, to wiele mówi. – Zaśmiał się. – Ale jest jeden problem…
– Wiem. Brak wspólnika. To właśnie muszę zrozumieć…
– Nie trać go z oczu, Audie. Jedzie do miasta.
Ruch się nasilał. Kilka sedanów i pikap przyblokowały mężczyznę w jasnobrązowym samochodzie. Z autobusem szkolnym na ogonie, Adrian manewrował autem, starając się dotrzymać tempa śledzonemu.
– Pamiętam, Brian, jak miałeś ten drogi wóz sportowy…
– Jaguara. No, fajna bryka.
– Gdybyśmy go teraz mieli, łatwiej byłoby nadążyć…
– Sprzedałem go.
– Tak. Nigdy nie mogłem zrozumieć dlaczego. Wydawało mi się, że jesteś w nim szczęśliwy.
– Za szybko jeździłem. Zawsze. Zbyt brawurowo. Jak tylko siadałem za kierownicą, zapominałem nie tylko o ograniczeniach prędkości, ale i o zdrowym rozsądku. Przy setce szalałem, przy stu pięćdziesięciu traciłem rozum, przy dwustu wyłaził ze mnie prawdziwy psychopata. Uwielbiałem ten pęd. Czułem się wtedy wolny. Ale było oczywiste, że w końcu się zabiję. Tyle razy mało nie straciłem panowania nad kierownicą. Wiedziałem, że za bardzo się narażam, że to zbyt niebezpieczne, więc go sprzedałem. Największy błąd w moim życiu. Piękny samochód… dużo lepiej byłoby użyć go do… – urwał i ukrył twarz w dłoniach. – Wybacz, Audie. Zapomniałem. Tak zrobiła Cassie. – Jego głos wydawał się odległy, cichy. – Ona i ja byliśmy zupełnie do siebie niepodobni. Wiem, myślałeś, że się nie lubimy, ale to nieprawda. Po prostu widzieliśmy w sobie nawzajem coś, co nas przerażało. Kto by pomyślał, że oboje opuścimy ten padół w podobny sposób?
Adrian chciał coś powiedzieć, ale nie mógł znaleźć słów. Łzy wzbierały mu w oczach. Słyszał tylko ból w głosie brata, taki sam jak ból w głosie żony, który pamiętał do dziś.
– Dlaczego tego nie zauważyłem? Przecież jestem psychologiem. Mam kwalifikacje…
Brian się zaśmiał.
– Czy Cassie cię z tego nie rozgrzeszyła? Powinna. Hej, uważaj! Gość skręca. A niech mnie. Robota w sam raz dla takiego dziwoląga, nie sądzisz?
Adrian nie odpowiedział. Zobaczył, że beżowy samochód skręca przed hipermarket budowlany – duży magazyn zajmował prawie całą przecznicę na peryferiach miasta. Patrzył, jak mężczyzna wjeżdża na tyły, za tabliczkę z napisem „Parking dla pracowników”.
Adrian zatrzymał się przed sklepem. Zaczekał kwadrans w ciszy. Brian chyba spał na tylnym siedzeniu. Przynajmniej halucynacja milczała. Adrian myślał, co by tu kupić, żeby móc udawać, że cała ta wyprawa ma jakiś inny cel. Tak naprawdę chodziło tylko o to, żeby się upewnić, czy mężczyzna jest w pracy.
– Chodźmy – zwrócił się do Briana. – Trzeba sprawdzić, czy tu zostanie.
Wysiadł i przeszedł przez gigantyczny parking, szurając nogami po makadamie. Przyjeżdżały pikapy i minivany. Do środka wchodzili pracownicy budowlani, hydraulicy, stolarze i zagonieni mężczyźni w typie tatusiów z przedmieścia. Ruszył za nieprzerwanym strumieniem ludzi. Nie oglądał się, czy Brian idzie za nim, choć czuł się samotny, nawet wśród tłumu.
W ogromnym wnętrzu miał chwilę zwątpienia. Sklep był olbrzymi, podzielony na dziesiątki działów – ogrodniczy, pokrycia dachowe, sprzęt kuchenny, narzędzia elektryczne… Niezmierzona ilość towarów i urządzeń zalegała regał za regałem. To tu, to tam przemykali mężczyźni i kobiety w czerwonych kamizelkach z identyfikatorami; wskazywali klientom drogę, udzielali rad. Kasy pikały przy nabijaniu zakupów. Adrian zaczął chodzić w tę i we w tę wzdłuż szeregów płytek i boazerii, zlewów z nierdzewnej stali i kranów, szpachlówek, młotków i wiertarek. Już miał dać za wygraną, kiedy zobaczył swój cel. Mężczyzna, którego szukał, pracował w dziale z elektroniką użytkową i akurat prowadził żywą rozmowę z parą w typie majsterkowiczów, w wieku około trzydziestu lat. Klient kręcił nosem, ale jego partnerka wydawała się mocno przejęta, jakby szczerze wierzyła, że z odpowiednimi narzędziami i instrukcjami sami dadzą radę wymienić instalację elektryczną w domu. Facet miał minę, jaką czasem widzi się u młodych mężów, których obarcza się brzemieniem ponad ich siły, ale nijak nie mogą temu zapobiec. Adrian uśmiechnąłby się, nawet zaśmiał z tego obrazu – nie raz był w takiej samej sytuacji z Cassie – ale gdyby tych dwoje wiedziało, z kim rozmawiają, odskoczyliby z przerażeniem.
Patrzył jeszcze kilka sekund, aż w końcu odwrócił się i wyszedł. Postanowił wrócić za osiem godzin, kiedy przestępca seksualny skończy pracę. Czuł się, jakby coś osiągnął, ale nie był pewien co. Może to po prostu wrażenie zbliżenia się do kogoś, kto mu podpowie, czego powinien szukać.
Jednak niełatwo będzie to z niego wyciągnąć i Adrian nie miał pojęcia, jak tego dokona.
Przez resztę dnia czekał niecierpliwie. Następne materiały wprowadziły go głębiej w świat perwersji. Dalsze badania motywów i elementów tworzyły profil osobowości dewiacyjnej. A w tym wszystkim nie znalazł nic, co wskazałoby mu, gdzie szukać Jennifer. Nie musiał słyszeć nacisków Cassie i Briana, żeby się pospieszył, że czas ucieka, że każda sekunda przybliża dziewczynę do śmierci – o ile jeszcze żyje. Wciąż go pospieszali. I słusznie. Albo nie. Trudno stwierdzić. Po prostu przyjął, że wciąż jest szansa, żeby ją ocalić. Alternatywa była zbyt straszna.
Ocal ją, pomyślał w duchu. Jeszcze nigdy nie ocaliłeś nikogo oprócz siebie.
I naraz zdjął go strach, że jeśli przestanie szukać, Cassie, Brian, a nawet Tommy znikną i zostawią go samego z nieskładnymi, skotłowanymi wspomnieniami i chorobą, która do oporu wykręcała je na wszystkie strony jak gumkę recepturkę.
Dlatego teraz już sam – ciekaw, gdzie Brian, dlaczego Cassie nie wychodzi z domu i dlaczego Tommy odwiedził go tylko raz, i pełen nadziei, że syn jeszcze wróci do świata jego urojeń – znów znalazł się przed hipermarketem budowlanym. Wokół dogasał dzień i Adrian obawiał się, że może nie zauważyć, kiedy mężczyzna wyjdzie ze sklepu.
Mniej więcej wtedy, gdy według jego wyliczeń skończył się ośmiogodzinny dzień pracy, beżowy samochód wyłonił się zza budynku. Adrian trzymał się za nim najbliżej, jak mógł, i obserwował mężczyznę przez przednią szybę, choć w miarę jak zapadał zmrok, przychodziło mu to coraz trudniej.
Spodziewał się, że przestępca wróci do zadbanego domu. Może po drodze zrobi zakupy, ale poza tym dotrze do celu bez żadnych przystanków.
Mylił się.
Mężczyzna skręcił w boczną ulicę i pojechał do miasta. Adrian, zaskoczony, nieostrożnie odbił jego śladem na prawy pas. Ktoś – pewnie student – zatrąbił na niego ostro.
Stare volvo z trudem nadążało.
Beżowy samochód był jakieś trzydzieści metrów z przodu, na ulicy zaraz za główną arterią miasta. Wzdłuż niej biura, bloki mieszkalne i jedna lub dwie pracownie artystyczne tuż za kościołem kongregacyjnym i serwisem komputerów. Śledzony wóz wjechał na mały parking i wsunął się między kilkoma samochodami na jedyne wolne miejsce.
– Co on robi? – spytał Adrian na głos. Liczył, że Brian mu odpowie, ale brata nie było. – Brian, do cholery! – krzyknął. – Potrzebuję twojej pomocy, już, teraz! Co dalej robić?
Na tylnym siedzeniu panowała cisza.
Adrian zaklął i dodał gazu. Stracił kilka minut, zanim znalazł miejscówkę na płatnym parkingu przecznicę dalej. W mieście wprowadzono rozmaite ograniczenia parkowania, żeby studenci nie zastawiali chodników. Latem wiało tu pustką. W ciągu roku akademickiego nie było gdzie wcisnąć szpilki.
Adrian wygramolił się z samochodu i trzasnął drzwiami. Najszybciej, jak mógł, wrócił w miejsce, gdzie ostatnio widział swój cel.
Z ulicy dostrzegł beżowy samochód. Przestępca zniknął jednak bez śladu. W pobliżu stał tylko jeden stary budynek – dostojny, drewniany biały piętrowy dom podzielony na biura. Adrian wypatrzył szerokie wejście w miejscu dawnych drzwi i poszedł tam. Przecież mężczyzna musiał być gdzieś w środku. Tylko gdzie?
W budynku na ścianie wisiała tablica z sześcioma nazwiskami. Nagłówek głosił: „Poradnia zdrowia psychicznego”.
Trzej psychologowie, trzej terapeuci.
W holu cicho. Tylko generator szumu białego szemrał w kącie. Naprzeciwko kilku krzeseł stała kanapa – i tak cały hol zmieniał się w poczekalnię. Trzy gabinety na parterze, trzy pozostałe piętro wyżej. Nie było recepcjonistki. To u terapeutów typowe. Ludzie wiedzieli, na kiedy są umówieni, i rzadko przychodzili z więcej niż pięciominutowym wyprzedzeniem. Inaczej niż u innych lekarzy, tu nie kazano im długo czekać.
Czyli jeden z sześciu, pomyślał Adrian.
Nie miał jak ustalić, do którego gabinetu poszedł mężczyzna. Spojrzał na tablicę z nazwiskami terapeutów. O większości z nich słyszał.
Ale jednego nawet spotkał: Scotta Westa.
– A zatem… – szepnął mu na ucho Brian wyraźnie zadowolony z siebie, jakby od początku wiedział, co Adrian znajdzie w tym budynku – facet matki Jennifer leczy znanego przestępcę seksualnego. Interesujące. Ciekawe, czy raczył wspomnieć o tym detektyw Collins, kiedy go przesłuchiwała?
Adrian nie odwrócił się do brata. Czuł go za plecami. Nie spytał też „gdzie byłeś, kiedy cię wzywałem?” Skinął głową, ale odpowiedział z wahaniem.
– Może być w jednym z pozostałych gabinetów.
– Jasne – przyznał Brian. – Może. Ale ja tak nie sądzę. I ty też nie.