Adrian spędził większą część weekendu zamknięty w domu, gdzie trzymały go nie rygle czy łańcuchy, lecz choroba. Prawie nie spał, a kiedy już udawało mu się zasnąć, dręczyły go żywe sny. Przeważnie chodził z pokoju do pokoju i przystawał tylko po to, żeby porozmawiać z Cassie, która nie odpowiadała, albo błagać Tommy'ego, żeby się ukazał i pozwolił się raz jeszcze uściskać. Ta myśl uparcie przebiegała mu przez głowę: raz jeszcze, raz jeszcze, raz jeszcze – ale mimo jego usilnych próśb, syn pozostawał milczący i niewidoczny.
Kiedy zobaczył się w lustrze, wydawało mu się, że widzi cień. Miał na sobie porwaną górę od piżamy i wyblakłe dżinsy, jakby w połowie przerwał ubieranie się albo rozbieranie. Włosy zlepione potem. Siwy zarost na podbródku. Czuł się, jakby tkwił w samym środku sporu; jedna natarczywa część jego duszy mówiła mu, żeby o wszystkim zapomniał, podczas gdy druga połowa nalegała, żeby zachował jasność umysłu, panował nad myślami i wspomnieniami. Jedna strona krzyczała i wrzeszczała, druga mówiła cicho, spokojnie. Ta bardziej rozsądna część jego osobowości co jakiś czas przypominała mu, żeby coś zjadł, poszedł do ubikacji, umył zęby, wziął prysznic, ogolił się. Te drobne, rutynowe czynności, dla każdego tak normalne, dla Adriana stawały się coraz trudniejsze i coraz bardziej zniechęcająco skomplikowane.
Chciał przerzucić odpowiedzialność na żonę. Cassie pamiętała wszystko: umówione spotkania, nazwiska ludzi poznanych na koktajlach, daty, adresy, pogodę i – z precyzją stenografa – rozmowy. Zawsze zadziwiała go jej umiejętność błyskawicznego przywoływania szczegółów, dla niego niezwykle trywialnych. Jego wyobraźnię zawalały wyniki pomiarów dokonywanych podczas eksperymentów i słowa, z których mógł spróbować sklecić wiersz. Przez to nie miał miejsca w pamięci na nazwisko żony pracownika uczelni poznanej na grillu z okazji zakończenia roku czy termin wymiany oleju w volvo.
Ciekawe, czy wszyscy artyści tak zwracają uwagę na szczegóły. W sumie to byłoby logiczne. Cassie zawsze wiedziała, gdzie umieścić każdą kreskę, każdy kolor w każdym rysunku i obrazie. A to przecież w gruncie rzeczy to samo.
Tommy odziedziczył po matce umiejętność błyskawicznego przywoływania nazwisk i adresów. To pomagało w pracy z kamerą. Te zdjęcia wykonano z taką prędkością, przy takim ustawieniu przesłony, przy takim oświetleniu. Miał encyklopedyczną wiedzę o swoim fachu.
To oni powinni szukać Jennifer, pomyślał Adrian. Każde z nich potrafiłoby połączyć szczegóły w całość, powiązać spostrzeżenia w fakty. Jak Brian umieliby zebrać detale w jeden spójny obraz.
Był zazdrosny. Oni wszyscy wydawali się lepszymi detektywami od niego.
Raz jeszcze wbił wzrok w fotel w stylu królowej Anny, na którym powinna być Cassie. Czuł się strasznie samotny.
Mgliście docierało do niego, że dom wygląda tak fatalnie jak on sam. Wiedział, że w zlewie rośnie góra brudnych naczyń. Że przy pralce walają się brudne ubrania. Że odkurzacz i mop wzywają, choć nie bardzo wiedział, jakim językiem posługuje się sprzęt gospodarstwa domowego. To pewnie taki metaliczny, bezcielesny głos, jakim podawane są komunikaty na dworcu kolejowym albo autobusowym.
Powiedział sobie, że musi utrzymywać umysł w stanie używalności, dlatego nagle stanął pośrodku salonu, krzyknął: „Cassie, do cholery, musisz mi przypominać te pierdoły!”, znalazł szczotkę i zaczął sprzątać. Szufelka gdzieś się zapodziała, więc część śmieci zamiótł pod dywan. Zaśmiał się, wyczuwając dezaprobatę żony. Widmowe wyrzekanie: „Och, Audie, jak mogłeś”, zdawało się rozbrzmiewać echem wokół niego, ale Cassie się nie pokazała i Adrian poczuł się jak małe dziecko, któremu uszło na sucho jakieś drobne naruszenie zasad obowiązujących w domu. Poczucie winy i satysfakcja zmieszane ze sobą.
Zostawił szczotkę – z łoskotem upadła na wytartą drewnianą posadzkę – i poszedł do kuchni. Włożył część naczyń do zmywarki, uruchomił ją, po czym włączył pralkę i suszarkę. Był niezwykle dumny z siebie, że udało mu się odmierzyć odpowiednią ilość proszku, wsypać go do właściwej przegródki i wcisnąć te guziki, co trzeba.
Przy tych wybitnie prozaicznych zajęciach czuł się samotny jak nigdy.
To nie w porządku, przekonywał samego siebie. Potrzebował ich, a oni go opuścili.
I wtedy, kiedy pralka zaczęła napełniać się wodą, mydlinami i prać ubrania, uprzytomnił sobie, że oni tu są.
Nigdy nie był sam.
Wszyscy, których kochał, stali u jego boku.
W tym momencie zrozumiał, że jeśli ich słyszy, to dlatego, że tego chce, nie dlatego, że chcą tego oni. Odwrócił się raptownie, jakby zaskoczony nagłym dźwiękiem. Stała za nim Cassie. Uśmiechnął się szeroko; to była młoda Cassie. Miała na sobie luźną letnią sukienkę i poznał, że była w ciąży, mocno zaawansowanej, dni, nie, minuty przed ogłoszeniem przez Tommy'ego przybycia na ich świat. Stała przy ścianie, oparta o drzwi kuchni. Uśmiechnęła się do niego i kiedy energicznie ruszył naprzód i wyciągnął do niej dłoń, pokręciła głową i bez słowa wskazała w bok.
– Cassie, potrzebuję cię – powiedział. – Musisz być tu, ze mną, żeby pomóc mi pamiętać…
Znów się uśmiechnęła. Dalej pokazywała coś obok siebie. Adrian nie bardzo rozumiał co i podszedł do niej z szeroko rozłożonymi rękami.
– Wiem, że nie zawsze układało się idealnie. Wiem, że były kłótnie, smutne chwile, żale i że skarżyłaś się na to, że ugrzęzłaś w mieścinie uniwersyteckiej, gdzie nigdy nic się nie dzieje. A ty zasługiwałaś na to, żeby być wybitną artystką w dużym mieście. Tylko że ja nie dawałem ci rozwinąć skrzydeł. Ja to wszystko wiem. I pamiętam, że bywało ciężko, zwłaszcza kiedy Tommy przechodził okres buntu i kłóciliśmy się o niego i o to, co zrobić. Teraz jednak chcę pamiętać jedynie wspaniałe, cudowne i doskonałe momenty…
Znów wskazała w bok i Adrian widział w jej spojrzeniu zniecierpliwienie, jakby to długie, egocentryczne przemówienie nie miało dla niej znaczenia. Oczy Cassie błyszczały natarczywie. Te czarne oczy potrafiły miotać błyskawice, kiedy tego chciała.
– O co chodzi? – spytał.
Uśmiechnęła się i znów odrzuciła głowę, potrząsając długimi włosami, jakby miała do czynienia z małym dzieckiem, które nie wie czegoś banalnie prostego, na przykład ile to jest dwa plus dwa albo jaki kształt ma stan Massachusetts.
– Co… – Wytężył wzrok. I wreszcie zauważył, co mu pokazywała. Telefon na ścianie kuchni.
Słuchał uważnie i powoli, jak gdyby ktoś podgłaśniał dźwięk w wieży stereo, doleciało go odległe dzwonienie, z sekundy na sekundę coraz donośniejsze. Chwycił słuchawkę, przycisnął ją do ucha.
– Halo?
– Jak tam, profesorze, czekał pan na telefon ode mnie? Chce się pan spotkać? Zrobiłem pewne postępy.
Przestępca seksualny. Charakterystyczny ton głosu. Jak bulgot gęstej ropy wypływającej spod ziemi.
– Pan Wolfe…
– A kogo pan się spodziewał?
– Znalazł ją pan?
– Nie całkiem. Ale…
– W takim razie o co chodzi? – Adrian słyszał w swoim głosie bezkompromisowy, twardy ton. Ciekawe, skąd się wziął.
– Myślę, profesorze, że przydałaby się pańska pomoc. Znalazłem kilka… – Wolfe zawahał się. – No, znalazłem pewne rzeczy warte obejrzenia – dokończył. – I myślę sobie, że właśnie pan powinien je zobaczyć.
Adrian spojrzał na żonę. Głaskała się po dużym, wydętym brzuchu, zataczając kręgi dłonią. Podniosła na niego oczy i energicznie pokiwała głową.
Nie musiała mówić: „Idź, Adrianie”.
– W porządku. Jadę. – Odłożył słuchawkę. Chciał przytulić żonę, ale wskazała w stronę drzwi.
– Pospiesz się – powiedziała wreszcie swoim śpiewnym głosem. Cieszył się, że się odezwała. Cisza go przerażała. – Musisz się spieszyć, Audie. Nie wiesz, ile czasu ci zostało.
Spojrzał na brzuch Cassie. Przypomniał sobie ostatnie dni przed narodzinami ich jedynego syna. Było jej gorąco, niewygodnie, ale wydawało się, że wszystko to, co powinno ją drażnić i złościć, odłożyła do jakiejś skrytki. Pociła się w letnim upale i czekała. On przynosił jej wodę z lodem i pomagał dźwigać się z krzesła. Nocą leżał przy niej i udawał, że śpi, gdy tak naprawdę słuchał, jak ona przewraca się z boku na bok, szukając wygodnej pozycji. Wtedy nie miał jak wyrazić współczucia, bo w gruncie rzeczy nie było czego współczuć i tylko by ją zdenerwował. I bez tego zadawała sobie masę trudu, by panować nad emocjami.
Zrobił krok do przodu.
– Nie możesz pamiętać tylko tego co dobre – oznajmiła Cassie. – Przeżyliśmy też dużo trudnych chwil. Na przykład kiedy umarł Brian. Wtedy było źle. Przez wiele tygodni piłeś i robiłeś sobie wyrzuty. A potem, kiedy Tommy… – urwała.
– Dlaczego… – Chciał zapytać ją o to, co wisiało nad nimi w ostatnich tygodniach jej życia, ale nie mógł. Zobaczył, że Cassie spuściła oczy na swój brzuch, jakby widziała wszystko, co miało nadejść, i było to dla niej jednocześnie źródłem radości i nieutulonego smutku. A zatem, pomyślał, to właśnie musiał czuć on sam, w każdej sekundzie każdego dnia, w chwilach szaleństwa i kiedy rozum wracał.
Źle zrobił, że żył dalej po śmierci Tommy'ego i Cassie. Wtedy przyszedł czas na niego. Powinien od razu do nich dołączyć, bez wahania. Ale został przy życiu. Co za tchórzostwo.
Kiedy spojrzał na Cassie, kręciła głową.
– Ten wypadek… to było złe – powiedziała powoli. – Ale i słuszne.
To jednocześnie nie miało sensu i było doskonale logiczne. Jako psycholog rozumiał, że rozpacz może wywołać bliskie psychozy stany samobójcze. Istniała obszerna literatura na ten temat. Kiedy jednak spojrzał przez pokój na żonę, która wydawała się tak młoda, tak piękna, i uosabiała całą nadzieję związaną z ich wspólnym życiem, wszystkie badania kliniczne na świecie nie pomagały mu pojąć, dlaczego zrobiła to, co zrobiła; cała wiedza o długotrwałych skutkach szoku pourazowego nie znaczyła nic w porównaniu z tym uczuciem, innym od żalu i poczucia winy z powodu śmierci brata.
Mocno zacisnął powieki i przypomniał sobie razem spędzone chwile. Chciał ją spytać, dlaczego zostawiła go samego, i chyba powiedział to głośno, bo w jego zadumę wdarł się jej głos.
– Po śmierci Tommy'ego stałam się cieniem – wyjaśniła. -Wiedziałam, że ty jesteś dość silny, by znaleźć coś, dla czego warto żyć. Ja byłam słaba. Gdybym dalej żyła, to by cię zabiło. Nie mogłam być w domu pełnym bólu i wspomnień. Wszystko przypominało mi o nim. Nawet ty, Audie. Zwłaszcza ty. Patrzyłam na ciebie i widziałam jego, a wtedy czułam się, jakby wyrywano mi serce. Dlatego pewnej nocy wcisnęłam gaz do dechy. To wydało mi się słuszne.
– To nigdy nie było słuszne – sprzeciwił się. Powoli otworzył oczy. Sycił się widokiem swojej młodej żony. – To nie mogło być słuszne. Pomógłbym. Znaleźlibyśmy jakieś rozwiązanie.
Cassie dotknęła swojego brzucha. Uśmiechnęła się.
– Teraz to wiem.
– Myliłaś się – powiedział. – Jeśli sprawiałem wrażenie silnego, to dlatego, że byłaś przy mnie. Nie powinnaś mnie zostawić.
Skinęła głową, wciąż uśmiechnięta.
– Co do tego zgoda. Myliłam się.
– Wybaczam ci – wykrztusił głośno. Chciało mu się płakać. – Och, wybaczam ci, Oposiku.
– Trudno żeby nie – odparła rzeczowym tonem. – Ale nie możesz tracić czasu na mnie. Masz ważniejsze zadanie. Zapomniałeś, że gdzieś tam jest inna matka, matka Jennifer, która czuje to samo co ja?
– Ale… – zaczął i zamilkł.
– Doprowadź się do porządku. Nie możesz się tak pokazać ludziom – upomniała go Cassie.
Wzruszył ramionami, poszedł do łazienki, nałożył piankę na twarz i chwycił maszynkę do golenia. Umył zęby i twarz. Potem pospieszył do ich sypialni. Przetrząsnął szuflady, aż znalazł czyste sztruksy, świeże majtki i pulower, który pomyślnie przeszedł szybkie badanie organoleptyczne. Ubrał się migiem świadom, że Cassie na niego patrzy.
– Spieszę się – rzucił.
Wyczuł, że się zaśmiała.
– Nigdy nic nie robiłeś w pośpiechu, Adrianie – stwierdziła. – Ale musisz się sprężyć.
– Dobrze, już dobrze – odparł z lekkim zniecierpliwieniem. – Przy tym człowieku czuję się brudny, Cassie. Do kogoś takiego trudno się spieszyć.
– Tak, ale on daje ci szansę, żeby poznać odpowiedzi. Kto więcej wie o wzniecaniu pożarów, Audie, podpalacz czy strażak? Kto lepiej zabija, detektyw czy zabójca?
– Całkowita racja. – Stęknął, zawiązując sznurowadła.
– Układanki. Labirynty. Gry. Łamigłówki. Zagadki logiczne. Adrianie, patrz na to tak, jak patrzyłeś na wszystko. Jak na fragmenty, które zebrane razem coś ci wskażą. No, Audie, zagoń wyobraźnię do roboty.
Tak, oczywiście miała rację. Westchnął. Pragnął zostać dłużej, uzyskać więcej odpowiedzi na pytania, na które odpowiedzi już znał, zamiast wyruszać w noc w poszukiwaniu odpowiedzi ukrytych. Powlókł się do drzwi, włożył tweedową marynarkę i wyszedł na jasne poranne słońce, przez chwilę zdumiony tym, że ciemność nocy, której się spodziewał, gdzieś się ulotniła.
To było wbrew regulaminowi, ale tę zasadę łamali praktycznie wszyscy i nikt na to nie zważał. Terri Collins zabrała akta sprawy Jennifer Riggins na weekend do domu, w nadziei że analiza oderwanych szczegółów zebranych na rozmaitych kartkach wytyczy jej jakiś konkretny kierunek. Siedziała z całym tym majdanem na kolanach, podczas gdy dzieci bawiły się na dworze z kolegami. Robiły nieznośny hałas; słyszała huki i krzyki, ale jak dotąd, pomyślała z ulgą, żadnych łez złości.
Narastała w niej frustracja. Technicy z policji stanowej zdołali oczyścić nagranie z monitoringu na tyle, by dało się rozpoznać pewne szczegóły twarzy – ale w bardzo ograniczonym stopniu. Gdyby znała nazwisko człowieka, można by zrobić użytek z tego materiału w sądzie. Zadałaby kilka ostrych pytań, gdyby siedział naprzeciwko niej. Ale pojedynczy kadr to za mało, żeby ustalić, kim jest, co robił na dworcu autobusowym i czy rzeczywiście miało to związek ze zniknięciem Jennifer. Może gdyby miała dostęp do nowoczesnego antyterrorystycznego oprogramowania i potężnych komputerów, coś by to znaczyło. Ale nie miała.
Klasyczny dylemat policjanta: gdyby inny ślad doprowadził do podejrzanego, wskazał jego nazwisko i związek z przestępstwem, zbieranie dowodów przeciwko niemu byłoby trudne, ale wykonalne.
Ale wpatrywanie się w zamazany, nieostry kadr wycięty z nagrania z kamery monitoringowej i próba ustalenia na jego podstawie, czy ten niezidentyfikowany osobnik brał udział w porwaniu w innej części stanu…
Terri odłożyła zdjęcie na bok.
Nic z tego nie będzie, pomyślała.
Z podwórka dochodził brzęk garów. Tę kompozycję dźwiękową potrafi zrozumieć tylko rodzic małego dziecka. Maluchy używają naczyń kuchennych do kopania dołków, muzykowania albo innych wymyślonych zabaw. Zignorowała hałas, ale stwierdziła, że pewnie przyjdzie jej poświęcić trochę czasu na nieplanowane sprzątanie. Ziemia, jak to na wiosnę, była rozmiękła i Terri spodziewała się, że wraz z dzieciakami do domu wedrze się burza błotna.
Spojrzała w dół, na akta.
Ślepe zaułki i naciągane powiązania.
Nie dość, że za mało tego, to jeszcze nic nie łączy się w jakąś logiczną całość. Pokręciła głową. Żałowała, że brakuje jej determinacji Thomasa.
Może profesor ma rację, ale to i tak beznadziejna sprawa, pomyślała.
Seryjni mordercy w Wielkiej Brytanii w latach sześćdziesiątych. Para w furgonetce na podmiejskiej ulicy. A potem niewyjaśnione przestępstwo. Przypadkowy koszmar. Zaginione dziecko.
Bała się, że jej kariera wkrótce będzie tak martwa jak Jennifer Riggins. Okropnie snuć takie przewidywania – stawiać pensję na równi z życiem szesnastolatki – ale takie skojarzenie jej się nasunęło.
Może profesor ma rację, powtórzyła w duchu. Ale to nie znaczy, że mogę cokolwiek z tym zrobić.
Na chwilę wpadła w złość. Szkoda, że w ogóle usłyszała o Jennifer. Że zareagowała na jej pierwsze próby ucieczki z domu, przez co figurowała w oficjalnej dokumentacji jej nieszczęść. Nie powinna w ogóle odebrać wezwania od dyspozytora na miejsce ostatniej ucieczki. Nie chciała mieć nic wspólnego z rodziną, która będzie musiała zmierzyć się ze wszystkimi strasznymi niewiadomymi, jakie przynosi współczesny świat.
„Zamknięcie rozdziału” to nadużywany frazes; jakby to mogło cokolwiek naprawić. Dowiadujemy się, co się stało z naszym dzieckiem, poznajemy chorobę; rozumiemy, dlaczego z Iraku albo Afganistanu wraca trumna okryta flagą. Ktoś mówi, że to „zamyka rozdział” i niby wszystko jest cacy – ale tylko na pozór. Nic nigdy nie jest tak zgrabne i proste.
Na zewnątrz nagle wybuchły podniesione głosy, początek krzyku, potem cisza. Westchnęła. Złapała się na tym, że myśli o byłym mężu. Teraz pewnie ma przerwę w służbie. Spodziewała się, że zadzwoni. Może zechce ich odwiedzić, złożyć wizytę kontrolną u dzieci, które tak usilnie próbowała trzymać od niego z daleka.
Zacisnęła dłoń w pięść. Zorientowała się, że patrzy na ulotkę z zaginioną Jennifer.
Gwałtownie zepchnęła akta na podłogę i prawie je kopnęła. Żadnych śladów, zupełnie. Żadnych wskazówek, że jest tak czy inaczej. Żadnej wyraźnie wytyczonej drogi. Żadnego subtelnego tropu, który można by zbadać.
Wzięła głęboki wdech i wstała. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Bezmyślnie patrzyła na bawiące się dzieci. Ot, zwyczajny weekendowy poranek.
Nie w domu Rigginsów, stwierdziła. Zrozumiała, że wkrótce będzie musiała wziąć Mary Riggins na stronę i przyznać, że dopóki nie pojawi się jakiś konkretny dowód, dopóty śledztwo nie ruszy z miejsca. Nie cieszyła się na tę rozmowę. Policja ma wprawę w przekazywaniu złych wieści. Przedstawianie szczegółów przedawkowania, wypadku albo zabójstwa to swoista sztuka- polega na tym, żeby tak dozować informacje, aby nie przytłoczyć rodziny ofiary poczuciem niestałości życia. Emocjonalną treść tych rozmów lepiej zostawić duchownym i terapeutom. Teraz jednak to Terri przypadnie w udziale powiedzieć Mary Riggins, że sprawa utknęła w martwym punkcie, co zapewne oznacza, że szanse Jennifer są bliskie zeru.
To nie w porządku.
Tylu tragedii w życiu można uniknąć. Cóż, kiedy ludzie są bierni. Nie reagują na drobiazgi, aż te nie urosną do rozmiarów katastrofy. Terri przyglądała się swoim dzieciom. Ja taka nie jestem, uznała. Podjęłam działania, by zapobiec wszystkiemu, co mogło pójść nie tak.
Ta myśl dodała jej otuchy, choć wiedziała, że to tylko w części prawda.
Lubimy okłamywać samych siebie, szepnęła pod nosem.
Zebrała materiały i postanowiła pójść do Mary Riggins i Scotta Westa. Poda im najnowsze wiadomości, czyli nic, i zacznie ich przygotowywać na to, co uważała za nieuniknione: Jennifer nie wróci.
Nie lubiła używać słowa „nigdy”. Jak każdy policjant. Dlatego nie włączyła go do zasobu słownictwa, z którego zamierzała skorzystać podczas rozmowy.