Kiedy Terri Collins wreszcie dostała się na twardy dysk komputera i ostrożnie skopiowała wszystko, żeby niczego przy tym nie zniszczyć, był już późny poranek i choć zdrzemnęła się na kanapie przed pokojem przesłuchań, to i tak padała z nóg. Wokół niej biuro obudziło się do życia. Pozostali trzej detektywi z małej jednostki siedzieli za biurkami, rozmawiali przez telefony, przeglądali akta prowadzonych śledztw. Do Terri przyszło też wezwanie od komendanta. Żądał meldunku o aktualnym stanie dochodzenia. Usiłowała więc naprędce sklecić jakąś analizę zniknięcia Jennifer. Żeby dalej prowadzić tę sprawę, musiała przynajmniej stworzyć wrażenie, że doszło do przestępstwa – w przeciwnym razie szef każe jej zrobić to, co już zrobiła, czyli rozesłać zdjęcie, rysopis i stosowne ogólnostanowe i ogólnokrajowe komunikaty, a potem wrócić do śledztw, które w odróżnieniu od tego mogły się zakończyć aresztowaniem i wyrokiem skazującym.
Z poczuciem winy spojrzała na stertę akt w rogu biurka. Trzy napaści na tle seksualnym. Jedna napaść zwykła – bójka w barze podczas meczu Jankesów z Red Soksami, napad z użyciem broni (po co studentowi z Concord, ekskluzywnej podmiejskiej dzielnicy Bostonu, nóż sprężynowy?). Kilka spraw związanych z narkotykami, poczynając od małej torebki marihuany, a kończąc na kilogramie kokainy, którą student próbował sprzedać tajniakowi. Wszystkim tym dochodzeniom należało poświęcić uwagę, a już napaściom na tle seksualnym szczególnie. Z grubsza były takie same – dziewczyny za dużo wypiły w domu studenckim albo na imprezie w akademiku i zostały wykorzystane. Ofiary bez wyjątku wahały się, sądziły, że w pewnym sensie same zawiniły. Może, pomyślała Terri. Piwo lało się strumieniami, hamulce puściły, dziewczyny zaczęły prowokacyjnie tańczyć i pewnie posłuchały nawoływań „pokaż cycki!”, częstych na takich imprezach w kampusie. Ale sprawy nie powinny zajść aż tak daleko. Terri czekała na wyniki toksykologii i podejrzewała, że w próbkach zostanie wykryte ecstasy. Wszystkie te zdarzenia zaczynały się podobnie: „Hej, mała, postawię ci drinka…” Zatłoczona sala, łomot muzyki, ciasno ściśnięte ciała. Dziewczyna nawet nie zauważa, że sączony z plastikowego kubka drink jakoś dziwnie smakuje. Skład: jedna część wódki, dwie części toniku, tabletka gwałtu.
Nie cierpiała patrzeć, jak seksualni drapieżcy wymykają się sprawiedliwości, kiedy speszone i otrzeźwiałe dziewczyny i ich zawstydzeni rodzice wycofują zarzuty kryminalne, które starannie udokumentowała. A potem zamieszani w to chłopcy, kiedy już zostaną maklerami na Wall Street, lekarzami czy innymi szanowanymi profesjonalistami, na pewno będą chełpić się dokonywanymi za młodu podbojami. Uważała, że jako policjantka ma obowiązek dopilnować, żeby droga na szczyt kosztowała ich trochę potu i blizn.
Poszła nalać sobie czwartą kawę tej długiej nocy, przechodzącej w długi dzień.
Inne sprawy powinny mieć pierwszeństwo, pomyślała.
Wyciągnięcie Jennifer Riggins z bagna emocjonalnego, które zrodziło potrzebę ucieczki, zdecydowanie wykraczało poza zakres kompetencji detektywa.
Nie mogła jednak zdobyć się na to, by ot tak pozwolić dziewczynie uciec. Terri za dobrze znała statystyki.
I znała pragnienie ucieczki tak dogłębnie, że nigdy tego nie zapomni.
Raz sama musiałaś uciekać. Dlaczego uważasz, że w tym przypadku jest inaczej?
Odpowiedziała sama sobie: Nie miałam szesnastu lat. Byłam dorosła, z dwójką małych dzieci.
Albo: prawie dorosła.
A mimo to musiałaś uciec, prawda?
Z tym pytaniem huczącym w głowie zwaliła się na fotel za biurkiem. Bujała się, próbując sobie wyobrazić, dokąd uciekła Jennifer. Wychyliła się do przodu i pociągnęła duży łyk kawy.
Na kubku było duże czerwone serce i napis „Najlepsza mama na świecie” – przewidywalny prezent na Dzień Matki od dzieci. Wątpiła, czy te słowa są zgodne z prawdą, ale robiła, co w jej mocy, by takie się stały.
Po sekundzie westchnęła, wzięła pendrive'a ze skopiowaną zawartością twardego dysku laptopa Jennifer i podłączyła go do swojego komputera. Potem odchyliła się na oparcie i zaczęła badać życie szesnastolatki w nadziei, że na ekranie przed nią zacznie się rysować swoista mapa drogowa.
Konto Jennifer na Facebooku wyglądało zaskakująco. Pod Znajomi figurowała grupka jej kolegów i koleżanek ze szkoły. Poza tym kilka gwiazd rocka i popu, od – co mogło dziwić – Lou Reeda, starszego od jej matki, do Feist i Shanii Twain. Terri spodziewała się raczej Jonas Brothers i Miley Cyrus, ale gusty Jennifer leżały zdecydowanie poza głównym nurtem. W rubryce Lubię wpisała „wolność”, w Nie lubię – „pozerzy”. W świecie panny Riggins to słowo pewnie odnosiło się do wielu ludzi.
W części Profil Jennifer zacytowała kogoś o pseudonimie Fajnalaska99, kto napisał na swoim koncie facebookowym: „…wszyscy w szkole nienawidzą jednej takiej dziewczyny…”
I odpowiedziała: „To zaszczyt być nienawidzonym przez takich jak ona. Nigdy nie chcę być typem człowieka, którego mogłaby polubić”.
Terri się uśmiechnęła. Buntowniczka z mnóstwem powodów, żeby zwiać. Poczuła trochę niegliniarskiego szacunku dla tej zaginionej i z tym większym smutkiem myślała o tym, co najprawdopodobniej spotka Jennifer na ulicach. Wtedy ucieczka przestanie się wydawać świetnym pomysłem. Może dziewczyna się opamięta i zadzwoni do domu – bez względu na to, jak straszna to będzie perspektywa.
Dalej przeglądała zawartość twardego dysku. Jennifer zagrała na próbę w kilka gier i sprawdziła w Wikipedii i na Google pewne informacje, prawdopodobnie potrzebne do szkoły. Skorzystała nawet z opcji tłumaczenia tekstu – pewnie robiła pracę domową z hiszpańskiego. Wyglądało na to, że nie była jakoś szczególnie uzależniona od komputera. Miała konto Skype, ale lista kontaktów świeciła pustką.
Terri szybko przejrzała referat z historii Stanów Zjednoczonych na temat kolei podziemnej i wypracowanie z angielskiego o Wielkich nadziejach Dickensa – dokumenty odnalezione w katalogu Worda. Spodziewała się, że to teksty skopiowane z Internetu, ale – ku jej miłemu zaskoczeniu – myliła się. Jennifer zazwyczaj pracowała samodzielnie. W tych czasach to raczej wyjątek niż reguła.
Najwyraźniej lubiła też rymowanki. Ściągnęła sobie wierszyki Shela Silversteina i Ogdena Nasha – dziwny wybór jak dla współczesnej nastolatki. Terri znalazła plik o nazwie Sześć wierszy dla Pana Futrzaka, z rymowanymi dwuwierszami i haiku. Jennifer napisała to dla swojego misia. Niektóre – było ich dużo więcej niż sześć – całkiem zabawne. Terri się uśmiechnęła. Bystra dziewczyna, pomyślała znowu.
Grzebała dalej. Jennifer regularnie odwiedzała strony wegańskie i newage'owe – najprawdopodobniej po to, by spróbować zrozumieć swoją matkę i przyszywanego ojczyma, kochanka matki.
Sprawdziła historię komputera. Liczyła, że znajdzie szczery pamiętnik pełen tęsknot zagubionej nastolatki, ale nic z tego. Szukała dokumentu, który wskazywałby na plan Jennifer, jeśli to nie za duże słowo. Na darmo. Znalazła zdjęcia, ale większość przedstawiała dziewczynę i kilka jej przyjaciółek – roześmiane tuliły się do siebie i wygłupiały na imprezach, choć na każdym Jennifer trzymała się trochę na uboczu. Terri przeglądała kolejne obrazy i w końcu natrafiła na kilka nagich fotek. Jennifer pstryknęła je samej sobie. Nie więcej niż rok temu. Zapewne postawiła aparat cyfrowy na stosie książek, a potem przed nim pozowała. Fotografie nie były zbyt seksowne – wydawało się raczej, że nastolatka robi je po to, by dokumentować przemiany zachodzące w jej ciele. Smukła, z ledwo widocznymi wzgórkami piersi. Długie nogi – na zdjęciach nieśmiało je krzyżowała, tak że rysował się tylko dyskretny cień włosów łonowych. Jakby wstydziła się tego, co robi, choć była sama w swoim pokoju. Na dwóch fotografiach przybrała nastoletnią wersję seksownej, kuszącej miny – z którą wydawała się jeszcze młodsza i bardziej dziecinna.Terri uważnie obejrzała wszystkie JPG-i. Otwierała jeden po drugim na ekranie, spodziewając się, że gdzieś pojawi się nagi chłopak. Chciała wierzyć, że dzieci w tym wieku nie są aktywne seksualnie. Myślała tak jako matka. Jako detektyw z wieloletnim stażem wiedziała jednak, że rodzice nawet sobie nie wyobrażają, jak wielkie doświadczenie ich pociechy mają w tych sprawach. Seks oralny. Seks analny. Seks grupowy. Seks tradycyjny. Dzieciaki znały to wszystko, często z autopsji. Terri skrycie cieszyła się, że jedyne prowokacyjne zdjęcia na komputerze przedstawiały tylko Jennifer.
Na chwilę przerwała i pomyślała, że w tych obrazach jest jakiś smutek. Jennifer fascynowało to, w kogo się przeobraża – ale jej nagość była przede wszystkim nagością samotności.
Już kończyła przeglądać zawartość komputera, kiedy rzuciły jej się w oczy dwa tematy w historii wyszukiwań w Google. Pierwszy to Lolita Nabokowa – książka spoza szkolnej listy lektur. Drugi to „mężczyźni, którzy się obnażają”.
I tu mnóstwo wyników. Ponad osiem milionów pozycji. Jennifer jednak sprawdziła tylko dwie: Yahoo Answers i psychologiczne forum dyskusyjne z linkiem do serii publikacji Wydziału Psychiatrii uniwersytetu Emory na temat podglądaczy i ekshibicjonistów. Napisane żargonem medycznym, za trudne dla szesnastolatki, choć Jennifer to najwyraźniej nie odstraszyło.
Terri odchyliła się na oparcie. Nie potrzebowała wiedzieć nic więcej. Miała przed sobą przestępstwo. Nie dałaby rady go udowodnić – słowo Jennifer przeciwko słowu Scotta. Nawet matka – to co, że niesłusznie – prawdopodobnie uwierzyłaby jemu, nie córce. Ale ono w pełni wyjaśniało pragnienie, by spakować rzeczy i uciec w siną dal.
Terri wróciła do wierszy dla Pana Futrzaka. Jeden z nich zaczynał się: „Widzisz to, co widzę ja…”
Może tak było. Ale miś za cholerę nie zezna tego w sądzie.
Zadzwonił telefon na biurku. Komendant domagał się meldunku. Terri wiedziała, że musi bardzo ostrożnie dobierać słowa. Scott był znany w mieście i miał wielu wpływowych przyjaciół w lokalnych władzach. Pewnie w różnych okresach leczył połowę rady miejskiej, o ile to można nazwać leczeniem.
– Zaraz przyjdę – powiedziała.
Zabrała część notatek i ruszyła do wyjścia. W połowie drogi do drzwi znów usłyszała dzwonek telefonu. Stłumiła przekleństwo i pobiegła z powrotem do biurka. Podniosła słuchawkę przy piątym sygnale, tuż zanim włączyła się poczta głosowa.
– Detektyw Collins – rzuciła.
– Tu Mary Riggins. – Szloch. Dyszenie.
Z trudem kontrolowany głos, w którym brzmiało gwałtowne wzburzenie.
– Tak, pani Riggins. Właśnie wybieram się do komendanta…
– Ona nie uciekła. Jennifer porwali, pani detektyw – na poły wyszlochała, na poły wykrzyczała matka na drugim końcu linii.
Terri nie spytała od razu o szczegóły ani o to, skąd Mary to wie. Słuchała sączących się ze słuchawki dźwięków matczynej udręki. Miała wrażenie, że to jakiś koszmar. Nie orientowała się tylko jaki.