Większość swojej kariery naukowej Adrian poświęcił badaniom strachu. Był to dużo bardziej złożony przedmiot, niż przypuszczał, przystępując do swoich studiów. Zainteresował się tym zagadnieniem prawie pięćdziesiąt lat wcześniej, w trakcie prawdziwie koszmarnego lotu do domu po pierwszym semestrze na uczelni. Zamiast wpaść w przerażenie, zafascynowany patrzył na reakcje innych pasażerów, gdy samolotem trzęsło i rzucało po czarnym, zaciągniętym chmurami burzowymi niebie. Pochłonięty obserwacją zapomniał o strachu. Modlitwy. Wrzaski. Zbielałe kłykcie. Szlochy. W pewnym momencie samolot runął w dół z takim pędem, że aż bebechy się poprzewracały. Wycie silnika prawie zagłuszyło wszystkie krzyki. Adrian spojrzał dokoła i poczuł się jak jedyny przytomnie myślący szczur w przerażającym labiryncie.
Już jako profesor przeprowadził niezliczone doświadczenia w laboratorium, by zidentyfikować czynniki postrzegania, które pobudzają przewidywalne reakcje mózgu. Badania wizualne. Słuchowe. Dotykowe. Część funduszy pochodziła z grantów rządowych – a ściśle od wojska, i zresztą nikt tego specjalnie nie krył, siły zbrojne zawsze szukają sposobów, żeby oduczyć żołnierzy strachu. Dlatego lata spędzone przez Adriana na uczelni upływały między salami zajęciowymi, wykładami i laboratorium, gdzie pracował do późnej nocy otoczony przez asystentów. Wszystko to było satysfakcjonujące, często intrygujące i dawało nadzwyczajne poczucie spełnienia. Tyle tylko, że kiedy przeszedł na emeryturę, zrozumiał, że wie o przedmiocie swoich badań dużo i bardzo mało zarazem. Wiedział, jak i dlaczego, dajmy na to, widok węża wywołuje u części badanych osobników przyspieszony oddech i tętno, pocenie się, zawężenie pola widzenia i niemal paniczny strach. Przeprowadził systematyczne studia nad odwrażliwianiem. Najpierw pokazywał badanym – zawsze byli to studenci psychologii – zdjęcia węży z „National Geographic” i pluszowych węży, by ostatecznie przejść do węży prawdziwych, i mierzył, na ile oswojenie się z widokiem zagrożenia zmniejsza strach. Robił też tak zwane badania ekspozycyjne: znienacka stawiał ochotników przed dużą liczbą obiektów ich lęku. Przypominało to trochę scenę z Poszukiwaczy zaginionej arki, w której Indiana Jones znalazł się w jamie pełnej węży. Adrian nie lubił tego typu eksperymentów. Za dużo potu i krzyku. Wolał wolniejsze tempo badań laboratoryjnych.
Brian, zanim się zabił, często żartobliwie drwił z pracy Adriana. „Na wojnie nauczyłem się, że strach to nasz największy sprzymierzeniec, powiedział mu kiedyś. „Chroni nas, kiedy tego potrzebujemy, uczy nas widzieć świat może trochę w sposób wypaczony przez nadmiar ostrożności, ale ona, bracie, zazwyczaj wyciąga twój tyłek z kłopotów i pozwala dożyć jutra”.
Brian lubił mieszać palcem kostki lodu w szklance whisky. Ich grzechotem podkreślał swoje słowa. „Kiedy uważasz, że powinieneś się czegoś bać, to, do licha, powinieneś się bać, bo tylko wtedy będziesz mógł działać z sensem”.
Adrian przypomniał to sobie, kiedy szedł przez swój stary kampus. Uśmiechnął się i pomyślał o tym, jak bardzo tęskni za charakterystycznym stylem mówienia brata. W jednej chwili Brian perorował jak ubrany w tweed filozof z Oksfordu, by zaraz potem przybrać ton szorstkiego, klnącego jak szewc chłopaka z ulicy. Prawo było w sam raz dla niego. Mógł zostać aktorem, tyle tylko że nie cierpiał wykonywać poleceń i gdyby jakiś pretensjonalny reżyser próbował nim dyrygować, zaraz zszedłby ze sceny. Świetnie jednak potrafił wcielać się w role niezbędne do spraw, jakie prowadził. Dzielił czas między reprezentowanie hojnie płacących firm i pracę pro bono dla Amerykańskiej Unii Praw Obywatelskich i Centrum Obrony Praw Obywatelskich na Południu.
Organizacje te zlecały mu obronę skazanych na śmierć – wielu niesłusznie – którzy bez Briana nie mieliby większych szans, żeby uniknąć krzesła elektrycznego.
Potrafił sprawić, by każdy zobaczył w nim człowieka podobnego sobie.
Adrian pokręcił głową. Może ta zdolność mimikry nie była aż tak doskonała, bo pewnego ranka jego brat, którego uważał za najsilniejszego gościa na świecie, przystawił do skroni lufę pistoletu kaliber 9 milimetrów i pociągnął za spust.
Nie zostawił listu. To nie w porządku, sądził Adrian. Powinien się wytłumaczyć.
Jako psycholog własne życie poświęcił rozwiązywaniu zagadek. Dlaczego się boimy? Dlaczego zachowujemy się tak, a nie inaczej? Co sprawia, że czujemy to, co czujemy? Skąd bierze się strach?
A mimo to teraz, kiedy jego świadome życie dobiegało końca, wciąż nie znał odpowiedzi na najważniejsze nurtujące go pytania i choroba coraz bardziej utrudniała ich poszukiwanie.
Szedł przed siebie. Na chodnikach kampusu panował ruch. Adrian zawsze potrafił czytać ten rytm jak słowa na kartach książki. Jednym się spieszyło – ci byli spóźnieni na zajęcia; inni snuli się powoli, pokazywali, że zadane prace oddali i mają święty spokój.
Tego dnia Adrian kroczył pomału, statecznie – po części dlatego, że wiek dyktował mu takie tempo, ale i przez to, że przeglądał wspomnienia i usiłował zaplanować swoje następne posunięcie.
– Brian? – wykrztusił na głos. – Chyba potrzebuję twojej pomocy.
Dwie studentki uśmiechnęły się do niego i znów skupiły uwagę na telefonach komórkowych. Szły razem, ramię w ramię, dwie towarzyszki, ale rozmawiały z niewidocznymi znajomymi.
Niewiele się różnią ode mnie, stwierdził. Tyle że mój rozmówca nie żyje.
Czasem, po kilku drinkach, przy przygaszonych światłach brat opowiadał pewną historię. Słuchało tylko kilka osób, bo była przeznaczona wyłącznie dla tych, którzy go kochali. Rozgrywała się podczas patrolu w dolinie A Shau.
„Byliśmy zaledwie dwa kilometry od bazy. Ostatni odcinek drogi po długim, nudnym dniu. Upał jak cholera, gorąco, chciało nam się pić, padaliśmy z nóg”.
Adrian się rozejrzał. Spodziewał się zobaczyć przy sobie Briana, bo głos w jego uszach, powtarzający wiele razy opowiadaną historię, brzmiał tak, jakby rozlegał się tuż obok. Ale Briana nigdzie nie było.
„Innymi słowy, Audie, najlepszy moment i idealna sytuacja, by stracić czujność”.
„Patrol składał się z dwudziestu żołnierzy; w poprzednim tygodniu trzy razy bez przeszkód pokonali tę samą trasę. Brian opisał scenerię: siedemdziesiąt pięć metrów z przodu gęsta kępa ciemnych drzew na prawo od rozległego pola ryżowego, po lewej kilka chat i ścieżka do pobliskiej wioski. Paru chłopów pracowało późnym popołudniem na polu. Same znajome, niegroźne obrazy. Nic niezwykłego”.
Brian zawsze powtarzał te ostatnie słowa co najmniej trzy razy. „Nic niezwykłego. Nic niezwykłego. Nic niezwykłego”.
Zupełnie jakby to była klątwa.
Nieludzko zmęczeni chcieli jak najszybciej wrócić do bazy ogniowej, zjeść coś, odpocząć, może trochę się obmyć. Nie istniał żaden powód, by się zatrzymać, tłumaczył bratu.
Jednak tego dnia – Brian zawsze pamiętał, że to był wtorek – zarządził postój. Żołnierze, których prowadził, zwalili się na ziemię. Plecaki po dwadzieścia pięć kilo i upał czterdzieści stopni osłabiają proces decyzyjny, mówił. „Może powinieneś to zbadać”, dodawał. Ludzie trochę narzekali – postój często dużo bardziej męczy niż dalszy marsz. Żołnierze ponuro sączyli wodę z prawie pustych manierek i palili papierosy, a Brian obserwował przez lornetkę linię drzew. Mocno skoncentrowany, pomału przesuwał wzrokiem po każdym kształcie i cieniu. Nie dostrzegł nic. Zupełnie nic. Wtedy poczuł się jeszcze gorzej.
„Audie, to się czasem po prostu wie. Widzisz, że wszystko jest tak, jak być powinno, ale coś ci mówi, że to nieprawda. I takie właśnie poczucie ogarnęło mnie tego dnia. Wszystko było w zbyt idealnym porządku. Zdecydowanie”.
I dlatego wyznaczył na mapie współrzędne kępy drzew, a potem przekazał je bazie ogniowej – okłamując oficera artylerii, że zauważył ruch w zaroślach.
Pierwszy pocisk wylądował za blisko, zabił dwóch chłopów i wyrzucił w powietrze krwawe szczątki bawołu. Brian nie przejął się tym morderstwem, spokojnie skorygował przez radio współrzędne celu i po kilku sekundach dżunglą wstrząsnęły eksplozje. Ziemia drżała. Powietrze wypełnił świst spadających pocisków. Wybuchy rozerwały drzewa na strzępy. W niebo wzbił się śmiercionośny deszcz kawałków drewna i metalu.
Po paru chwilach ostrzał ustał.
Żołnierze z jego plutonu nie palili się, żeby oglądać zniszczenia, ale kazał im to zrobić. Przeszli w milczeniu obok ciał chłopów. Połyskujące wnętrzności i części ciał leżały rozrzucone wśród zielonych pędów kwitnącego ryżu. Krew jak ropa naftowa unosiła się na powierzchni wody zalewającej pole. Z wioski zaczęli wyłaniać się ludzie i pierwsze odległe jęki rozpaczy wypełniły żar popołudnia.
I wtedy ich oczom ukazał się koszmar.
Jak się okazało, pośród drzew, dokładnie tam, gdzie Brian skierował ogień artylerii, czyhała na nich co najmniej kompania żołnierzy armii Wietnamu Północnego. Gdziekolwiek spojrzeć, widzieli fragmenty ciał. Rozerwane na strzępy, zaplątane w kikutach drzew. Głowy. Ręce. Nogi. Rozszarpane torsy. Ledwo rozpoznawalne, a przy tym jakże charakterystyczne skutki bezpośredniego trafienia pociskiem z haubicy kaliber 75. Wszędzie pełno krwi i zniszczonego sprzętu. Kilku rannych postękiwało. Inni może wycofali się w głąb dżungli, żeby się przegrupować albo umrzeć. Nieważne. Briana nic to nie obchodziło.
Jego ludzie milczeli. Słychać było tylko pojedyncze gwizdnięcia i przyspieszone oddechy, kiedy brnęli w kałużach krwi.
Szli za dowódcą od jednego ukrytego stanowiska do drugiego i dobijali rannych wrogów. Twierdził, że nie pamięta, by wydał taki rozkaz, ale musiał to zrobić. Po wszystkim policzył zabitych. Przeszło siedemdziesięciu ośmiu; ważne zwycięstwo w bitwie, która bitwą nie była. Zwyczajna rzeź. Każdy żołnierz z plutonu wiedział, że gdyby weszli na to pole ryżowe tak jak zwykle, zginęliby w zasadzce. Od tego czasu nikt nie kwestionował instynktu Briana. Tak powiedział bratu.
Dowództwo dało mu order.
Tylko że, pomyślał Adrian, zawsze mówił o tym nie z dumą, lecz ze smutkiem.
Jego brat, stwierdził, był więźniem własnej przeszłości.
Zastanawiał się, czy to samo mógłby powiedzieć o sobie.
– Myślę, że tak, Audie.
Odwrócił się, ale tylko słyszał brata, nie widział go.
Grupki studentów przechodziły z sali do sali, odległy zegar wybił trzecią. Adrian pamiętał, że o tej samej porze jego brat wydał rozkaz ostrzału, który ocalił życie plutonu.
Przyspieszył kroku. W uniwersyteckim architektonicznym miszmaszu nowoczesność sąsiadowała z tradycją. Z budynków o mocno zaokrąglonych kształtach rozciągał się widok na bujne trawniki i stare drewniane domy przerobione na akademiki.
Adrian cieszył się, że niewiele się zmieniło od czasu, kiedy przeszedł na emeryturę.
Wydział Psychologii mieścił się w jednym z bardziej nowoczesnych gmachów. Zbudowany z cegły na planie kwadratu miał szerokie drzwi i nieciekawą, choć obrośniętą bluszczem fasadę. Adrianowi zawsze podobało się to, że budynek jest niepozorny, nie bije po oczach jak siedziby wydziałów ekonomicznego i chemicznego. Uważał, że taki nijaki gmach zapewnia większą swobodę rozważań. Te ściany ukrywały całą ich inteligencję, zamiast krzyczeć o niej światu.
Wszedł po schodach na drugie piętro.
Przypomniał sobie, że ma pójść do pokoju 302, i bezgłośnie powtórzył nazwisko człowieka, z którym zamierzał się spotkać.
Choć był to stary znajomy i przyjaciel, Adrian nie chciał okazywać żadnych śladów choroby w murach swojego dawnego wydziału. Niczego nie pomyl, napomniał się w duchu. Żadnego szczegółu.
Zapukał, pchnął drzwi.
– Roger? – Wszedł do pomieszczenia.
Schludny, łysy, tyczkowaty mężczyzna o wzroście koszykarza pochylał się nad monitorem komputera. Obok siedziała atrakcyjna dziewczyna, lekko zdenerwowana. Gabinet był pełen książek poupychanych na czarnych stalowych regałach. Jedną ze ścian zajmowała kolekcja listów gończych wydanych przez FBI. Naprzeciwko nich wisiał oprawiony plakat Milczenia owiec, podpisany czarnym atramentem przez reżysera i scenarzystę.
– Adrian! Słynny profesor Thomas! Wejdź! Wejdź! – Profesor Roger Parsons wstał i uścisnął mu dłoń na powitanie.
– Nie chciałem przeszkodzić w konsultacjach…
– Nie, skąd, nie przeszkadzasz. Właśnie omawialiśmy z panną Lewis jej pracę, nawiasem mówiąc bardzo przyzwoitą…
Adrian podał rękę studentce.
– Tak sobie pomyślałem, Roger, że chętnie zasięgnąłbym twojej fachowej rady…
– Oczywiście! Dobry Boże, tak dawno cię tu nie widzieliśmy… i nagle ta niespodziewana przyjemność. Co u ciebie? I jak mogę ci pomóc?
– Mam wyjść, panie profesorze? – wtrąciła dziewczyna.
Parsons spojrzał na gościa. Adrian odetchnął z ulgą, że ominie go pierwsze z pytań starego przyjaciela.
– Czy panna Lewis wie coś o nietypowych kryminalnych wzorcach zachowań?
– O tak, zdecydowanie – zagrzmiał Roger Parsons.
– Wobec tego niech zostanie.
Panna Lewis poruszyła się lekko, trochę zbita z tropu, ale wyraźnie zadowolona, że może uczestniczyć w rozmowie. Adrian zastanawiał się, czy dziewczyna go zna, ale nawet jeśli nie znała, jego dawny współpracownik natychmiast ją doinformował.
– Adrian to jeden z naszych najwybitniejszych profesorów, mentor nas wszystkich. Jego imieniem zostanie nazwany pokój wykładowców – oznajmił. – I jesteśmy wielce zaszczyceni, że do nas wpadł, nawet z pytaniem czy dwoma.
– Chciałbym wiedzieć więcej o psychopatologii.
– Hm, profesor sam siebie nie docenia. Ale służę wsparciem. Co cię interesuje?
– Przestępcy działający w parach – odparł Adrian cicho. -Duety mężczyzna i kobieta…
Roger skinął głową.
– Ach… fascynujące. Jest kilka stosownych profilów. O jakie przestępstwo chodzi?
– Przypadkowe uprowadzenie. Porwanie nieznajomej osoby z ulicy.
Brwi Rogera Parsonsa wygięły się ku górze.
– Nietypowe. Niezwykle rzadkie.
– Tak też sądziłem.
– A cel porwania?
– Na razie niejasny.
– Pieniądze? Seks? Zboczenie?
– Nie wiem. Jeszcze nie.
– Pewnie wszystkie trzy. I nie tylko – rozmyślał na głos Parsons. – Na pewno nic dobrego, prawdopodobnie coś bardzo złego.
Adrian skinął głową i jego kolega po fachu natychmiast przybrał suchy ton wykładowcy akademickiego.
– To mocno utrudnia sprawę. Wszystko, co wiemy o tego typu przestępcach, przeważnie ustalamy już po ich schwytaniu. Można powiedzieć, że dopasowujemy elementy psychologicznej układanki po fakcie. Dopiero wtedy sytuacja staje się jasna i oczywista.
– Teraz nie ma takiej możliwości. Trzeba działać na podstawie strzępków informacji.
Roger Parsons wyciągnął długie nogi i się zamyślił.
– Chodzi o kogoś, kogo znasz… nie pytasz czysto teoretycznie, prawda?
– I tak, i nie. Ofiarą jest młoda osoba, którą przelotnie spotkałem. Pomagam sąsiadom. – Po chwili wahania Adrian dodał: – Ważne, żebyś zachował dyskrecję. Pani też – zwrócił się do dziewczyny; wyglądała na lekko przerażoną obrotem, jaki przybierała ta rozmowa. – Chodzi o przestępstwo, które… – zawiesił głos -…się rozwija. Nie potrafię określić jak.
– Ofiara… co o niej wiesz?
– Młoda. Nastolatka. Bardzo trudna. Bardzo inteligentna. Bardzo atrakcyjna.
– A policja…
– Bada sprawę. Są uporczywie konkretni, a to raczej nie pomoże.
Roger przytaknął.
– Masz rację. Fakty mogą wyjaśnić przestępstwo, kiedy jest ciało. Ale to nie ten przypadek?
– Na razie tak.
– Dobrze. I jesteś absolutnie pewien, że uprowadzili ją obcy ludzie, nie ktoś znajomy?
– Mhm. Jestem pewien. Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe.
Młodszy profesor znów się zamyślił.
– Chcesz usłyszeć, co sądzę? Oczywiście, to czyste spekulacje…
Adrian nie odpowiedział. Wiedział, że nie musi.
– Cóż, najprawdopodobniej chodzi o seks, rzecz jasna. Ale też o poczucie władzy. Ta para pewnie czerpie z niewolenia innych erotyczną przyjemność. Przeżywana we dwoje, podsyca ich podniecenie. W grę może wchodzić wiele czynników. Potrzeba dużo więcej informacji, żeby sporządzić precyzyjny portret psychologiczny…
– W zasadzie nic więcej nie potrafię powiedzieć. Jeszcze nie.
Roger wciąż był głęboko zamyślony.
– Jedna sprawa, Adrianie… i jakby co, nie powołuj się na mnie… ale na twoim miejscu skupiłbym się na celu i spróbował zrozumieć to, co opisujesz.
– Na celu?
– Cóż, w jaki sposób ofiara daje porywaczom poczucie wielkości, ważności i władzy? Poza seksualnymi gierkami, co właściwie chcą na tym zyskać… bo coś takiego na pewno jest. Utajone lub nie. Moc. Władza. W tego rodzaju przestępstwach w grę wchodzi mnóstwo czynników psychologicznych. Niestety, same nieprzyjemne.
– Co może zrobić policja, żeby rozwiązać…
Roger pokręcił głową.
– Małe szanse. Przynajmniej dopóki nie znajdą ciała. Albo dopóki dziecko nie ucieknie porywaczom, tak jak w przypadku tej sekty mormonów bigamistów. Tyle że na ogół tak się nie dzieje. Ucieczka w tej sytuacji to niezwykle trudna rzecz. Siedzimy w wygodnych domach i myślimy sobie: czemu ofiara po prostu nie uciekła i nie wezwała policji?, ale taki krok wymaga przełamania psychologicznych barier, które bardzo ciężko pokonać. Nie, to wcale nie jest łatwe…
– Czyli policja…
Parsons machnął ręką, jakby odbijał piłkę tenisową.
– Kiedy znajdą dziewczynę, żywą albo martwą, dojdą po nitce do kłębka. Albo i nie. Tak czy owak, nie liczyłbym na szczęśliwe zakończenie.
Adrian skinął głową. Jest coś jeszcze. W uchu dźwięczał mu głos brata.
– Jest coś jeszcze – dodał Roger Parsons cicho, jakby jemu też podpowiadali umarli.
Adrian czekał na ciąg dalszy.
– Sprawy tego typu to wyścig z czasem.
– Wyścig z czasem?
– Tak. Dopóty, dopóki ofiara zapewnia podniecenie, rozkosz, namiętność i co tam jeszcze, jest dla porywaczy wyjątkowo cenna. Jednak… kiedy to przeminie… albo kiedy im się znudzi lub przestanie zaspokajać ich potrzeby… stanie się bezwartościowa. A wtedy jej się pozbędą.
– Uwolnią ją?
– Nie. Niekoniecznie.
Na chwilę zapadła cisza i dwaj profesorowie pogrążyli się w zadumie. Nagle usłyszeli, jak młoda studentka gwałtownie wciąga powietrze, jakby w gabinecie zrobił się przeciąg. Odwrócili się w stronę panny Lewis.
Miała spuszczoną głowę, jak gdyby krępowała się coś powiedzieć. I poczerwieniały jej policzki – wstydziła się własnych myśli?
– Ian Brady i Myra Hindley – zaczęła cicho i niepewnie. – Rok 1966. Anglia. Morderstwa na wrzosowiskach.
Roger Parsons z entuzjazmem klasnął w dłonie.
– Tak – jego głos nagle zagrzmiał w małym gabinecie. – Otóż to, panno Lewis. Brawo. Celne spostrzeżenie. Adrianie, od tego zacznij.
Studentka zdobyła się na uśmiech, słysząc pochwałę profesora, choć Adrian pomyślał, że to w pewnym sensie musi być trudne, w tak młodym wieku znać nazwiska i potworne zbrodnie seryjnych zabójców.