Kiedy detektyw Collins podniosła wzrok, ku swojemu zaskoczeniu zobaczyła Adriana Thomasa. Stał w drzwiach dochodzeniówki. Towarzyszył mu mundurowy. Funkcjonariusz wzruszył ramionami, posyłał jej spojrzenie „nie miałem wyboru”, po czym wskazał ją profesorowi.
Terri właśnie odłożyła słuchawkę po rozmowie z Mary Riggins, która – jak zwykle zapłakana, zrozpaczona i niepewna – poinformowała, że właśnie dostała wiadomość z wydziału bezpieczeństwa Visy, że ktoś oddał jej zaginioną kartę kredytową do banku w Maine. „Zapłacono nią za bilet na autobus do Nowego Jorku”, dodała Mary Riggins ponuro.
Terri skrupulatnie zanotowała wszystkie szczegóły i numer telefonu do wydziału bezpieczeństwa firmy wydającej karty kredytowe. Nie bardzo rozumiała, jak to się stało, że karta udała się w jedną stronę, a bilet w drugą. To nielogiczne. Dało jej to jednak nowy punkt zaczepienia – i właśnie szukała numeru telefonu posterunku policji na dworcu autobusowym w Bostonie, kiedy zobaczyła Adriana.
Jej biurko było zasłane dokumentami i świstkami z notatkami ze śledztwa w sprawie Jennifer. Szybko zgarnęła papiery w stos i odwróciła wierzchem na dół. Domyśliła się, że profesor to zauważył i wiedział, dlaczego to zrobiła, przygotowała więc od razu odpowiedź, którą mogłaby grzecznie zbyć wszelkie jego dociekania. Nie zamierzała mu wspomnieć o karcie Visa. Adrian jednak bez przywitania spytał:
– Dostała już pani aktualną listę pacjentów Scotta Westa? Pamiętam, że pani o nią prosiła.
Lekko zbił ją z tropu. Nie zdawała sobie sprawy, że profesor tak uważnie jej słuchał, kiedy spotkali się ze Scottem i Mary w ich domu.
Adrian przerwał chwilę ciszy drugim pytaniem:
– Mówił, że da ją pani i wyśmiał sugestię, że któryś z jego pacjentów mógł mieć związek ze zniknięciem Jennifer, prawda?
Skinęła głową. Czekała na następne pytanie Thomasa, on jednak tylko się pochylił i przeszył ją wzrokiem. Jak sądziła, kiedyś takie spojrzenie rezerwował dla opornych nieprzygotowanych studentów. Mówiło: „Źle. Spróbuj jeszcze raz”.
Wzruszyła ramionami. Nadal unikała jednoznacznej odpowiedzi.
– Ma tę listę przynieść jutro. Ale nie będzie mi wolno ujawnić panu żadnych danych…
– A co z rejestrem przestępców seksualnych? Chyba jasno powiedziałem, że to powinien być następny krok.
Profesor jeszcze nigdy nie zachowywał się wobec niej tak stanowczo. Nie wiedziała, jak zareagować. Do tej pory sądziła, że Thomas chce się poruszać w strefach spekulacji, teorii i domysłów. Oto uczony w tweedowej marynarce z łatami na łokciach, który najlepiej czuje się w gabinecie, otoczony książkami i pracami naukowymi, pyka fajkę i tylko od czasu do czasu podsuwa jakieś spostrzeżenia albo opinie – tak jak wtedy, kiedy wygłosił wykład o Myrze Hindley, Ianie Bradym i „morderstwach na wrzosowiskach”. Tego się spodziewała. Nie sądziła, że kiedykolwiek odwiedzi ją w pracy. Wydawał się jakiś inny – jak koszula, która skurczyła się w praniu. Ten sam, ale zmieniony nie do poznania.
– Przeglądam rejestry, profesorze. I dużo czytałam o tej brytyjskiej sprawie z lat sześćdziesiątych. Jednak konkretny związek między nią a zniknięciem Jennifer jest może oczywisty dla profesora uniwersytetu, ale policjant…
Wyćwiczona gadka gliny: odpowiadać tak, by nie powiedzieć nic.
– Mark Wolfe. Mówi to coś pani? – przerwał jej szybko profesor.
Zawahała się. To nazwisko miało w sobie coś elektrycznego, jakby mały ładunek prądu. Coś, co brzęczało w głębi jej pamięci. Nie od razu jednak skojarzyła, o kogo chodzi.
Adrian nie czekał na odpowiedź.
– Notowany przestępca seksualny. Seryjny ekshibicjonista. Szczególnie upodobał sobie nastolatki. Mieszka pod miastem. Pomogło?
Brzęczenie narastało. Wiedziała, że to nazwisko jest na jednej z kartek, które ukryła przed Adrianem. Skinęła głową i jednocześnie próbowała naszkicować w pamięci portret tego człowieka. Okulary. Grube okulary w czarnych oprawkach. Pamiętała je ze zdjęcia policyjnego.
Odchyliła się na fotelu i wskazała Adrianowi wolne miejsce. Nie usiadł. Odnosiła wrażenie, że profesor jest jakiś sztywny. Zastanawiała się, gdzie się podziało jego rozkojarzone, rozbiegane, nieobecne spojrzenie. I kiedy powróci.
– Widziałem go dzisiaj…
– Widział go pan?
– Tak. I…
– Skąd pan wiedział, kto to jest?
Adrian wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza plik zmiętych kartek. Podał je Terri. Wydrukowane dane okolicznych przestępców seksualnych, dostępne dla każdego, kto umie przeprowadzić proste wyszukiwanie w Internecie.
– Wolfe… dlaczego wybrał pan właśnie jego?
– Uznałem, że to najbardziej logiczny kandydat. Z punktu widzenia psychologa.
– A cóż to za punkt widzenia, profesorze?
– Ekshibicjoniści żyją w dziwnym świecie fantazji. Podniecają się i zaspokajają seksualnie, gdy obnażą się przed kobietami… w przypadku tego człowieka bardzo młodym. Wyobrażają sobie, że te, gdy zobaczą ich nagość, automatycznie poczują do nich pociąg, nie odrazę, jak to oczywiście dzieje się w rzeczywistości.
Akt obnażania się pobudza wyobraźnię.
Terri słyszała w każdym jego słowie wyważony ton wykładowcy.
– No dobrze, wszystko to pięknie, ale co on ma wspólnego…
– Dziś po pracy poszedł na terapię do Scotta Westa.
Terri nie zareagowała od razu. Zasada numer jeden w pracy gliniarza: utrzymuj minę pokerzysty. Tak naprawdę aż się w niej zagotowało. Słowa profesora zasługiwały na uwagę z kilku powodów. Skąd wiedział, że to było po pracy? Dlaczego go śledził? Odęła usta i postanowiła zachować zimną krew.
– No i? – spytała.
– Nie wydaje się to pani dziwne? Może nawet istotne dla śledztwa?
– Owszem, profesorze.
Odrobina niechętnej szczerości.
– Z tego, co pamiętam, upierał się, że żaden z jego obecnych i byłych pacjentów nie może mieć nic wspólnego z…
– Tak. Też to słyszałam, profesorze Thomas. Ale stawia pan hipotezy, których ja na razie wolałabym… – urwała. Nie chciała wyjść na idiotkę.
Adrian zmrużył oczy, skupił na niej wzrok.
– Nie sądzi pani, że wypadałoby to sprawdzić? – Ostatnie słowo powiedział z naciskiem.
– Tak. Tak sądzę.
Na chwilę zapadła cisza.
– Pani detektyw, jeśli nie będzie pani jej szukać, ja się tym zajmę.
– Szukam, profesorze. Ale to nie tak, że zajrzę pod kamień, do szuflady czy za drzwi i tam będzie. Zniknęła i są pewne sprzeczne elementy… – Znów przerwała w pół zdania. Sięgnęła pod papiery zgromadzone na biurku i wzięła przygotowaną przez siebie ulotkę. U góry, pod słowem „Zaginęła”, zdjęcie Jennifer. Dalej: jej najważniejsze dane, numery kontaktowe. Takie ogłoszenia ogląda się na co dzień w komisariatach policji. Są tylko trochę obszerniejsze od własnej roboty ogłoszeń o zaginionym psie lub kocie, rozwieszanych na drzewach i słupach telefonicznych na przedmieściach. – Szukam – powtórzyła. – Rozesłałam to do wszystkich jednostek policji w Nowej Anglii.
– Jak starannie będą prowadzić poszukiwania?
– Chyba nie liczy pan, że na to odpowiem?
– Pani detektyw, jest różnica między szukaniem kogoś a czekaniem, aż ktoś zgłosi, że tego kogoś zauważył.
Zmrużyła oczy. Nie podobało jej się, że jakiś facet poucza ją, na czym polega jej praca.
– Znam tę różnicę, profesorze – odparła zimno.
Adrian wbił wzrok w zdjęcie Jennifer. Uśmiechała się, na pozór wolna od wszelkich trosk.
I on, i detektyw Collins wiedzieli, że ten obraz kłamie.
Adrian zawahał się. Zobaczył, że jego dłoń zaciska się i zaczyna miąć ulotkę, jakby się bał, że jeśli jej mocno nie chwyci, wysunie mu się z ręki.
Cofnął się o krok. W głowie huczały mu dziwne dźwięki – nie znajome głosy, tylko odgłosy rwanego papieru albo wyginającego się metalu. Czuł w sobie pustkę, dotkliwy głód, choć tak naprawdę nie miał ochoty nic jeść. Mięśnie jego ramion naprężyły się, plecy zesztywniały, jak gdyby za długo stał zgarbiony. To było coś jak przemęczenie biegacza, skutek nadmiernego wysiłku w upalny dzień. Walczył z pragnieniem, żeby odpocząć. Przekonywał samego siebie, że nie może teraz przestać, zrobić sobie przerwy, zamknąć oczu nawet na chwilę, bo wtedy straci Jennifer na zawsze.
Jennifer jest taka sama jak wszystkie moje halucynacje, pomyślał. Kiedyś istniała, dziś musiał mocno się wysilać, by nie dać jej zniknąć. Wciąż była rzeczywista, ale ledwo ledwo, i wszystko, co mogło nadać jej realność, przybliżało go do celu – do odnalezienia dziewczyny.
Różowa bejsbolówka. Teraz żałował, że oddał ją matce Jennifer. To coś rzeczywistego, namacalnego. Ciekawe, czy zdołałby jak pies gończy wywęszyć na czapce zapach nastolatki i podążyć jego tropem.
Oddychał szybko.
Znany przestępca seksualny powiązany z rodziną Jennifer. To musi coś znaczyć. Nie wiedział co.
– Profesorze?
Pójdzie sam.
– Profesorze?
Stanie twarzą w twarz z tym człowiekiem. Zmusi go, by wyznał mu coś, co pomoże odszukać Jennifer.
– Profesorze!
Spojrzał w dół – ściskał krawędź biurka detektyw Collins tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie.
– Tak?
– Dobrze się pan czuje?
Terri patrzyła, jak czerwona twarz Adriana powoli odzyskuje normalny kolor. Odetchnął głęboko.
– Słucham? Czy coś…
– Sprawiał pan wrażenie, jakby był myślami gdzie indziej. A potem próbował pan podnieść moje biurko. Nic panu nie jest? Na pewno?
– Tak. Przepraszam. To starość. I te nowe leki, o których pani mówiłem. Czasem bywam rozkojarzony.
Spojrzała na niego. Nie jest aż tak stary, pomyślała. I kłamie. Powoli wypuścił powietrze.
– Przepraszam, pani detektyw. Bardzo się wciągnąłem w tę sprawę. Ona mnie, hm, fascynuje. Mam nieodparte wrażenie, że moja wiedza i doświadczenie w psychologii mogą się przydać. Nie wątpię, że macie swoje procedury i musicie przestrzegać reguł. W moim fachu to też ważne. Wiedza bez ustanowionego schematu postępowania często jest bezużyteczna, bez względu na to, jak cenna się wydaje.
Terri odebrała to jako kolejny wykład, ale tym razem jej to tak nie drażniło. Ten stary człowiek chce dobrze, stwierdziła w duchu. Nawet jeśli co rusz odpływa myślami, jakoś się dogadujemy. I to nie leki tak na niego działają. Patrzyła na Adriana w skupieniu, usiłowała wyczuć, dlaczego jest tak roztargniony. On jednak inaczej zinterpretował jej spojrzenie. Wzruszył ramionami.
– Jeśli pani chce, po prostu zajmę się tym sam…
Tego nie chciała.
– Od takich spraw jest policja.
Uśmiechnął się.
– Oczywiście. Ale z mojego punktu widzenia, policyjne metody w tym przypadku na niewiele się zdadzą.
– Proszę?
– Pani detektyw, pani wciąż usiłuje ustalić, do jakiego przestępstwa doszło, żeby przypisać je do określonej kategorii i zająć się nim zgodnie z przyjętą procedurą. Ja nie mam takich ograniczeń. Wiem, co widziałem. Znam się na zachowaniu człowieka, przez całe życie badałem reakcje zwierząt i ludzi na określone bodźce. Dlatego pani postępowanie w tej sytuacji niezbyt mnie zaskakuje.
Terri zatkało.
– Cóż, widać byłem naiwny, sądząc, że policja cokolwiek zrobi – ciągnął Adrian.
Terri uważnie mu się przyglądała. Nie rozumiała, jak to możliwe, że profesor w jednej chwili jest skoncentrowany, stanowczy i konkretny, a zaraz potem sprawia wrażenie, jakby wiatr, którego nie widziała, nie czuła ani nie słyszała, wywiał go w zupełnie inne miejsce.
– Chyba już pójdę…
– Moment. Dokąd chce pan iść?
– Cóż, nieczęsto miałem okazję rozmawiać z przestępcami seksualnymi. Przynajmniej świadomie, bo tak naprawdę nigdy nie wiemy wszystkiego o ludziach, z którymi stykamy się na co dzień. Ale ten mężczyzna to dla mnie dobry punkt wyjścia.
– Nie – sprzeciwiła się ostro Terri. – To będzie utrudnianie śledztwa.
Adrian pokręcił głową i uśmiechnął się cierpko.
– Doprawdy? Nie sądzę. Mam wrażenie, że nie życzy sobie pani mojej pomocy, więc pozostaje mi pójść swoją drogą.
Terri gwałtownie złapała Adriana za rękę. To nie był brutalny chwyt twardego gliniarza, który zamierza zastraszyć podejrzanego; po prostu nie chciała, żeby wyszedł.
– Proszę poczekać. Chyba nie dość dobrze się zrozumieliśmy. Wie pan, że mam pracę do wykonania i…
– Ta sprawa mnie interesuje. Uczestniczę w niej bez względu na to, co pani o tym sądzi. Nie byłbym taki pewien, czy pani pracę można stawiać wyżej od mojej fascynacji.
Terri westchnęła. Dobry policjant potrafi wyczuć, na ile dany człowiek będzie uciążliwy, a na ile pomocny. Wszystko wskazywało, że Adrian będzie po trosze taki i taki.
Typowe. Przecież mieszka i pracuje w społeczności akademickiej, a tu chyba każdy uważa, że wszystko wie najlepiej.
– Profesorze, spróbujmy załatwić to jak należy… – Zdawała sobie sprawę, że uchyla drzwi, które pewnie powinny pozostać zatrzaśnięte, ale w tej chwili nie widziała innego wyjścia. Naprawdę nie chciała, by ten półobłąkany profesor pchał się z butami w te poszukiwania warte zachodu czy niewarte.
Lepiej dać mu posmakować rzeczywistości i mieć to już z głowy, pomyślała.
Z doświadczenia wiedziała, że przez kulturę popularną ludzie – niestety – mają wyidealizowany obraz pracy śledczej. Kiedy się przekonują, że w rzeczywistości to żmudna papierkowa robota i solidne, chłodne analizowanie szczegółów i faktów, zwykle rezygnują z uczestnictwa w dochodzeniu i ochoczo wracają do swojego stałego zajęcia.
Przelotnie zerknęła na zbiór dokumentów na biurku. Właśnie zamierzała zadzwonić na posterunek policji na dworcu autobusowym w Bostonie i poprosić o nagrania z monitoringu z nocy zniknięcia Jennifer i momentu kupna biletu. Westchnęła w duchu. Cóż, teraz to musi kilka godzin poczekać.
– W porządku, profesorze – powiedziała. – Pojadę zadać kilka pytań, może pan się ze mną zabrać. Na przyszłość jednak, kiedy będzie pan miał jakieś pomysły, proszę najpierw do mnie zadzwonić, zanim pan się tu zjawi. I koniec z tym prywatnym śledztwem. Nie chcę, żeby pan śledził ludzi. Nie chcę, żeby pan kogokolwiek przesłuchiwał. Nie chcę, żeby pan w ogóle się tym zajmował. Musi mi pan to obiecać.
Adrian się uśmiechnął.
Żałował, że Cassie i Brian nie słyszą, jak pani detektyw robi to skromne ustępstwo. Nie było ich. Trudno. Może nie muszą wszystkiego słyszeć, żeby rozumieć sytuację.
– Myślę, że ma to sens – powiedział spokojnie.
Niczego nie obiecał, ale to stwierdzenie wyraźnie zadowoliło panią detektyw. Z przyjemnością użył słowa „sens”. Wkrótce zapewne przestanie dostrzegać sens w czymkolwiek, ale do tego czasu ani myślał tracić go z oczu.
– Ostrzegam – powiedziała Terri. – Proszę odzywać się tylko, jeśli pana o coś spytam. Jest pan tu po to, żeby obserwować. Mówić będę ja.
Spojrzała na siedzącego obok starca. Przytakiwał na zgodę, ale tak naprawdę nie oczekiwała, że będzie przestrzegał jej reguł. Popatrzyła na dom, przed którym parkował mały beżowy samochód. W wieczornym zmroku wszystkie cienie wydawały się szersze. Kilka zapalonych wewnątrz świateł walczyło z zapadającą nocą. Z jednego pokoju sączyła się metaliczna szara poświata telewizora. Za cienką zasłoną w oknie salonu poruszała się jakaś postać.
– No dobrze, profesorze. To praca śledcza w najprostszym wydaniu. Żadnego przystojnego aktora jasnowidza prowadzącego dochodzenie. Ja zadaję pytania. On odpowiada. Czasem mówi prawdę, czasem pewnie kłamie. Tak dozuje jedno i drugie, żeby nie narobić sobie kłopotów. Proszę uważnie słuchać i tyle.
– Tak po prostu zapukamy do drzwi? – spytał Adrian.
– Tak.
– Wolno nam?
– Tak. To notowany przestępca. Jego kurator dał nam zielone światło. Wolfe nie może nic na to poradzić. Gdyby zaczął podskakiwać, tylko przysporzyłby sobie kłopotów. A niech mi pan wierzy, profesorze, nie chce kłopotów, jakich mogłabym mu narobić.
Adrian skinął głową. Rozejrzał się przekonany, że Brian jest w pobliżu. Ilekroć zdarzało się coś, co miało choćby luźny związek z prawem, brat albo się zjawiał, albo w uchu Adriana rozbrzmiewał jego głos, udzielający prawniczych porad. Ciekawe, czy Brian stanąłby po stronie pani detektyw – czy też jego skrajnie liberalne poglądy kazałyby mu bronić przestępcy seksualnego.
– Chodźmy – zdecydowała wreszcie Terri. – Element zaskoczenia… Proszę trzymać się tuż za mną.
Pchnęła drzwi samochodu i szybko ruszyła przez ciemność. Słyszała, że Adrian usiłuje za nią nadążyć. Zatrzymała się przy drzwiach domu i załomotała w nie pięścią.
– Policja! Otwierać!
Szuranie wewnątrz domu. Po kilku sekundach drzwi otworzyły się i kilkanaście lat starsza od Adriana kobieta spojrzała przez ciemność na panią detektyw i jej towarzysza. Była otyła, włosy miała nieuczesane, siwe; w jednych miejscach wydawały się sztywne, twarde, a w innych cienkie, miękkie. Nosiła grube okulary, jak jej syn.
– O co chodzi? – spytała i nie czekając na odpowiedź, dodała: – Oglądam swoje seriale. Dlaczego nie zostawicie nas w spokoju?
Detektyw Collins przecisnęła się koło niej do sieni.
– Gdzie Mark? – rzuciła.
– W domu.
– Muszę z nim porozmawiać.
Terri dała Adrianowi znak, żeby do niej dołączył, i weszła zdecydowanym krokiem do małego salonu.
W powietrzu wisiał lekki zapach stęchlizny, jakby rzadko otwierano tu okna, ale sam pokój był czysty i schludny. Ręcznie szydełkowane narzuty leżały na podniszczonych, wytartych meblach. Kontrastował z nimi wielki nowoczesny telewizor o wysokiej rozdzielczości; zajmował prawie pół pomieszczenia, na stojaku szwedzkiej produkcji. Przed ekranem ustawiono dwa wysłużone fotele z regulowanym oparciem. Właśnie – przy ściszonym dźwięku – leciał odcinek Seinfelda. Przy jednym z foteli Adrian dostrzegł dużą miękką torbę wypchaną włóczką i druty do robótek. Na ścianie wisiały zdjęcia w ramkach; dawało się na nich prześledzić upływ czasu – ukazywały rodziców z dzieckiem, od jego wczesnych lat do współczesności. Matka-ojciec-dziecko, matka-ojciec-dziecko, matka-ojciec-dziecko i tak do momentu, kiedy dziecko miało jakieś dziewięć lat; wtedy ojciec zniknął z fotografii. Ciekawe, czy odszedł na skutek śmierci, czy rozwodu. Poza tym wszystko wydawało się najzupełniej normalne i przeciętne – niegodne uwagi pod każdym względem prócz jednego. Z jakiegoś powodu, całkowicie ukrytego w zwyczajności tego domu, to dziecko wyrosło na przestępcę seksualnego.
Adrian stwierdził, że ten pokój ma w sobie dużo więcej zagadek niż odpowiedzi. Zastanawiał się, czy detektyw Collins też to spostrzegła. Wydawała się zdecydowana, wymagająca, a jej sztywne żądania, jak sądził, były obliczone jedynie na to, żeby zrobić wrażenie.
Za ich plecami kobieta poczłapała na poszukiwania syna. Na ekranie Kramer i Elaine gorąco namawiali Jerry'ego do czegoś, na co nie miał ochoty. Druty leżały na fotelu, tam gdzie kobieta je zostawiła. Adrian czuł, że coś się gotuje.
– Bądź czujny – szepnęła Terri.
Odwróciła się i zobaczyła Marka Wolfe'a w korytarzu prowadzącym do małego aneksu jadalnego i kuchni.
– Nie zrobiłem nic złego – tak brzmiały jego pierwsze słowa. A potem: – Kto to? – Wskazał na Adriana.