Terri Collins cały ranek oglądała ziarniste czarno-białe obrazy z monitoringu dworca autobusowego i słuchała niezbornych kłamstw dwóch studentów. Nieudolnie usiłowali znaleźć niewinne wytłumaczenie faktu, że czujny policjant drogówki znalazł na tylnym siedzeniu ich samochodu kilkanaście komputerów, telewizorów i konsoli PlayStation. Zatrzymał ich za przekroczenie prędkości. Jakim trzeba być idiotą, żeby tak gnać po włamaniu? – zastanawiała się. Wystarczyło rozdzielić dwóch młodzieńców i przesłuchiwać dotąd, aż w ich wersjach pojawią się rozbieżności.
Terri znalazła chwilę, by skontaktować się z szefem ochrony uczelni, uprzedziła też dyspozytorów, żeby spodziewali się telefonów od wzburzonych studentów, którzy po powrocie z weekendu odkryją, że ich wynajęte mieszkania zostały splądrowane.
Co roku prowadziła kilka tego typu spraw – głupota takich włamań piekielnie ją nudziła. Czasem zastanawiała się, jak to jest, że rok w rok w rozmaitych kampusach pojawiają się nowi studenci, którzy szczerze wierzą, że oni pierwsi wpadli na genialny pomysł obrobienia kolegów. Wiedziała, że wcześniej czy później jeden z dwóch mężczyzn – właściwie jeszcze chłopców – wsypie drugiego i opowie o całym idiotycznym planie. Wypisała już formularze aresztowania, ale sądziła, że efekty będą mizerne. Posiedzą dzień-dwa w areszcie, a potem wymiar sprawiedliwości znajdzie sposób, by pod takim czy innym warunkiem ich wypuścić. Obaj będą się musieli gęsto tłumaczyć przed rodziną i przyszłymi pracodawcami. To już wasz problem, kretyni, pomyślała.
Szybko uwinęła się z papierkową robotą. To oderwało ją na jakiś czas od obrazów na ekranie, które fascynowały ją i głęboko niepokoiły jednocześnie, zarówno z uwagi na to, co pokazywały, jak i to, czego nie pokazywały.
Pierwsza sprawa: ani śladu Jennifer.
Musiała odbyć serię rozmów telefonicznych, żeby odszukać osobę, która przyniosła kartę kredytową matki Jennifer do banku w Lewiston w stanie Maine. Traf chciał, że to też była studentka. Przedstawiła całą historię – zupełnie niedorzeczną, a mimo to niewątpliwie prawdziwą. Dziewczyna pojechała do Bostonu ze swoim chłopakiem i dwiema koleżankami, żeby odwiedzić znajomych z liceum. Wracali nocnym autobusem, w mieście pełnym college'ów i uniwersytetów rzecz najzupełniej normalna. I potem stało się coś racjonalnie niewytłumaczalnego: rozpakowując plecak, studentka znalazła kartę kredytową wydaną przez bank, w którym nie miała konta, na nazwisko, którego nie znała. Skąd ten kawałek plastiku wziął się w zewnętrznej kieszeni plecaka, stanowiło zagadkę.
W innych okolicznościach dziewczyna po prostu by wyrzuciła visę, ale tak się składało, że tego dnia musiała pójść do swojego banku, więc zostawiła kartę kasjerowi. Ten sumiennie zadzwonił do wydziału bezpieczeństwa banku, który wydał kartę, a oni skontaktowali się z Mary Riggins.
Długi, kręty trop.
Kartą zapłacono za bilet do Nowego Jorku. Mekki uciekinierów.
Detektyw nie mogła tego zrozumieć. Dlaczego porywacze zwyczajnie nie wyrzucili karty?
Pomyłka?
Nie.
Chodziło o zmylenie tropu.
Trzy razy spytała studentkę, czy ona albo jej znajomi widzieli na dworcu nastolatkę, która odpowiadałaby rysopisowi Jennifer. Za każdym razem odpowiedź brzmiała: „Nie”.
Czy widziała kogoś innego? Kogoś, kto rzucał się w oczy? Podejrzanego?
Nie i nie, i nie.
Myśli kłębiły się w głowie Terri. W zimną determinację wdarł się niepokój. W wyobraźni przemykały jej dziwne pomieszane obrazy; wcześniej tego dnia rozmawiała z najgłupszymi możliwymi przestępcami, teraz zastanawiała się, czy jest na tropie przestępcy wyjątkowo przebiegłego. Czuła się jak uwięziona między dwoma biegunami: koszmarem i nudną rutyną. Gdzieś pośrodku znajdowała się Jennifer.
Nagranie z monitoringu było niewyraźne. Filmując z góry, pod kątem, trudno o precyzję.
Zauważyła mężczyznę – skorzystał z automatu do biletów w chwili, kiedy kartą matki Jennifer zapłacono za bilet do Nowego Jorku. Nie dało się go rozpoznać na żadnym z kadrów – choć Terri wiedziała, że wyspecjalizowane komórki policji mają sprzęt do obróbki zdjęć, który pozwoliłby lepiej zobaczyć jego twarz.
Na późniejszym ujęciu ten sam mężczyzna siedział samotnie i czekał na autobus. Zgarbiony. Nisko opuszczona czapka przesłaniała mu twarz.
Krótko mówiąc, wiedział, że jest filmowany, i pilnował, by żadna z kamer go nie uchwyciła, a zarazem starał się nie budzić podejrzeń.
Zobaczyła trójkę studentów – to pewnie ci, co wracali do Maine. Stali w kolejce do kasy biletowej. Za nimi ustawił się inny mężczyzna – przynajmniej w odróżnieniu od tamtego miał brodę. Przewinęła nagranie do przodu dość daleko, by zobaczyć, że nieznajomy nie doszedł do okienka. Wysunął się z kolejki – nie po to, żeby przejść do mniej obleganej kasy albo skorzystać z automatu. Z tego, co mogła dostrzec, opuścił dworzec głównym wyjściem, zamiast pójść na stanowiska autobusów.
Spojrzała raz jeszcze.
Mężczyzna nie miał bagaży, nie licząc małego plecaka.
Odtwarzała nagranie raz po raz i starała się zapamiętać wszystkie szczegóły Mężczyzny numer 1 i Brodacza numer 2. Ich budowę ciała, chód, zgarbione ramiona i osłonięte czapką twarze.
Próbowała wyobrazić sobie człowieka opisanego przez Adriana. Na razie nie miała podstaw, by sądzić, że mężczyzna na niewyraźnym nagraniu z monitoringu i tamten facet z furgonetki to ta sama osoba.
Jednak to jedyny logiczny wniosek, przekonywała samą siebie.
Odsunęła od siebie raport z włamania i zebrała wszystkie informacje o zaginionej Jennifer. To była bezładna mieszanina oderwanych faktów, nie tyle układanka, co szczątki rozbitego samolotu, powykrzywiane, osmalone kawałki. Teraz inspektorzy muszą ułożyć całość, która powie im coś konkretnego o tym, co się wydarzyło.
„Zbuntowana nastolatka – uciekinierka z domu.
Stary człowiek.
Spalona furgonetka.
Brak żądania okupu.
Żadnych rozmów z telefonu komórkowego.
Bilet autobusowy donikąd.
Przebrany mężczyzna w miejscu, gdzie powinna być Jennifer”.
Terri zabujała się na krześle. Czuła, że opuszcza ją zawodowy sceptycyzm. Jest takie szczególne poczucie rozpaczy, kiedy detektywi uświadamiają sobie, że mają do czynienia z najgorszą możliwą zbrodnią – taką, która łączy w sobie anonimowość i zło. Przestępstwa rozwiązuje się, idąc po nitce do kłębka – ktoś coś widzi, ktoś coś wie, ktoś coś mówi, ktoś zostawia ślady na miejscu zbrodni – aż powstaje spójny obraz całości. Zawsze jest jakiś logiczny ciąg i on wytycza drogę detektywa.
Ze zniknięciem Jennifer było zupełnie inaczej.
Jedyny konkretny wniosek, jaki mogła wyciągnąć, to taki, że nie wie, co robić.
Było jednak oczywiste, że musi się postarać bardziej niż dotychczas. Popatrzyła na biurko, jakby w nadziei, że rozwiązanie samo wpadnie jej w oczy. Podniosła głowę i rozejrzała się po swoim boksie ozdobionym zdjęciami rodziny i kolorowymi dziecięcymi akwarelami i rysunkami. Obrazki jaskrawo kontrastowały z zimnymi, szarymi raportami i komunikatami FBI.
Uważała, że wypełniła wszystkie zadania jak należy. Zgodnie z wytycznymi kierownictwa. Tak jak zrobiłby to każdy funkcjonariusz.
Nic z tego nie przybliżyło jej do odnalezienia Jennifer.
Wychyliła się do przodu, jakby chwycił ją skurcz żołądka.
Jennifer zniknęła. Terri przypomniała sobie, jak nastolatka siedziała naprzeciwko niej po jednej z poprzednich prób ucieczki. Ponura, niekomunikatywna dziewczyna czekała ze złością, aż przyjadą matka i jej facet i zabiorą ją z powrotem tam, skąd tak rozpaczliwie pragnęła uciec. Nie zamierzała wysłuchiwać kazań o tym, jaki popełniła błąd. Terri zdała sobie sprawę, że to wtedy trzeba było uratować Jennifer. Wystarczyło, by wychyliła się nad biurkiem i poprosiła: „Powiedz coś, Jennifer”, nawiązała z nią kontakt. A co robi teraz? Włącza do akt kolejne papiery i raporty, przyjmuje bezużyteczne zeznania niezrównoważonego emerytowanego profesora, przesłuchuje przestępcę seksualnego, który nie ma żadnego związku z uciekinierką, rozsyła zapytania do wszystkich służb jak leci, na zasadzie szukania igły w stogu siana. Zrozumiała jednak, że tak naprawdę tylko czeka na dzień, kiedy myśliwy polujący na jelenie znajdzie szkielet Jennifer w ciemnym lesie albo jakiś rybak, co przeczesuje bosakiem jezioro w poszukiwaniu okoni, wyłowi jej rozkładające się zwłoki.
A i to jeśli dopisze mi szczęście, pomyślała.
Wcisnęła kilka klawiszy i na monitorze pokazał się obraz mężczyzny z dworca autobusowego. Klikała powiększenie dotąd, aż twarz wypełniła ekran.
No dobrze, pora dowiedzieć się, coś ty za jeden.
Łatwiej pomyśleć niż zrobić. Mimo to sięgnęła po telefon, żeby zadzwonić do laboratorium policji stanowej. Mogli puścić to nagranie przez jakiś program do rozpoznawania twarzy. Może jej się poszczęści, choć sama w to nie wierzyła. Zdawała sobie sprawę, że to raczej nie spodoba się jej zwierzchnikom. Z jednej strony, to ją martwiło, z drugiej – wcale.
Mark Wolfe szybko przeszedł przez rozległy, wylany makadamem parking. Profesor czekał przy swoim samochodzie. Czuł, że Brian jest obok; prawie słyszał jego przyspieszony oddech i przez chwilę dziwił się, czym brat się tak denerwuje – zawsze panował nad sobą, nigdy się nie spieszył, nigdy nie niepokoił. I wtedy Adrian zorientował się, że to on sam tak ciężko dyszy.
Przestępca rozglądał się nieufnie. Adriana naszła dziwna myśl, że w swoim domu Mark Wolfe był niezwykle pewny siebie, ale na otwartym terenie jak zwierzę preriowe musiał co kilka sekund zadzierać głowę i wypatrywać drapieżników. Nie, to nie tak, stwierdził. To Wolfe jest drapieżnikiem.
Twarz mężczyzny wykrzywiał uśmiech.
– Nie mogę sobie zrobić długiej przerwy – oznajmił. – Nie chciałbym przegapić wielkiej wyprzedaży AGD. Hej, profesorze, może potrzebuje pan wielkoekranowego telewizora i systemu surround? Są w promocji, załatwię dużą zniżkę.
W jego słowach nie było krzty szczerości.
– To nie potrwa długo – odparł Adrian.
Wyjął ulotkę od detektyw Collins i podał ją Wolfe'owi.
– Szukam tej dziewczyny – wyjaśnił.
Wolfe obejrzał zdjęcie.
– Śliczna… – Wymówił to tak, jakby myślał: w sam raz. W jego ustach zabrzmiało to obleśnie. Adrian ledwo powstrzymał dreszcz obrzydzenia. – Uciekła z domu, tak?
– Nie. Tego nie powiedziałem. Wspominałem, że wcześniej uciekała z domu. Teraz ją porwano.
Wolfe czytał szczegóły na ulotce, powtarzając je pod nosem: „wzrost metr sześćdziesiąt pięć, waga pięćdziesiąt osiem kilo, włosy rudawo-złote, znaków szczególnych brak, ostatnio widziana…” Tu urwał.
– Wie pan, z moją… – zawahał się -…przeszłością, gdyby jakiś glina znalazł u mnie tę ulotkę, miałbym takie same kłopoty jak… – znów zamilkł.
– Zawarliśmy umowę – przypomniał Adrian. – Chyba nie chce pan, żebym poszedł na policję i zaczął opowiadać o pańskim drugim komputerze i o tym, co na nim jest.
Wolfe skinął głową, ale jego odpowiedź mroziła krew dużo bardziej od treści ich umowy.
– Jasne, rozumiem. Czyli to jest ta mała, którą według pana wykorzystują. Ja mam szukać jej w sieci.
– Widzi pan, alternatywą jest…
– Wiem. Że ją zerżnęli i zabili. Albo coś gorszego.
Wolfe drgnął lekko. Adrian nie potrafił określić: mimowolny odruch obrzydzenia czy dreszcz rozkoszy? Może jedno i drugie. Może oba te uczucia rządziły Wolfe'em równocześnie. Chyba właśnie tak.
– Wie pan, całe to pieprzenie o filmach snuff to tylko miejska legenda. Totalna lipa. Wymysł. Nieprawda.
Powtarzał słowa dla podkreślenia ich wagi, ale efekt byt odwrotny od zamierzonego. Patrz, co kryje się za słowami. Za pozycją, w jakiej stoi. Tonem, jakiego używa. Tym, jak się wierci. Adrian sądził, że to właśnie powiedziałaby mu Cassie, i miał wręcz wrażenie, że jego myśli mają melodyjny ton jej głosu.
Przyjrzał się przestępcy i podniósł wzrok. Bezchmurne, błękitne niebo zapowiadało ładną pogodę. Równe smugi kondensacyjne przelatującego odrzutowca odcinały się skłębioną bielą na jasnym tle. Ludzie podróżują z dużą prędkością w różne miejsca. Zdał sobie sprawę, że sam nigdy już nie poleci samolotem, nigdy nie odwiedzi egzotycznego kraju. Był poruszony widokiem prostej drogi, którą maszyna pokonuje z taką łatwością, gdy on sam brnie w bagnie choroby i zwątpienia. Chciał wiedzieć, jakie kroki powinien poczynić, w którym kierunku i ile kilometrów zostało mu do przebycia.
Audie, słuchaj uważnie!
Ostre słowa brata ściągnęły go z powrotem na ziemię.
No, Audie, skup się!
Czuł się, jakby Brian popychał go naprzód.
– Wszystko w porządku, profesorze?
– Tak.
– Cóż, problem polega na tym, żeby rozróżnić, co jest prawdziwe, a co nie. To właśnie cały kłopot z Internetem. To miejsce, gdzie kłamstwo, fantazja i różnego rodzaju banialuki sąsiadują z dobrymi, wiarygodnymi informacjami. Trudno oddzielić jedne od drugich. Nawet w świecie seksu, rozumie pan. Co jest prawdziwe? Co nie?
– Filmy snuff…
– Jak mówiłem, wielka lipa. Ale… – Wolfe ostrożnie dobierał słowa, jakby smakował każde z nich, zanim je wypowie. -…ale te wszystkie mity… one tylko stwarzają możliwości, jeśli łapie pan, co mam na myśli.
– Proszę jaśniej.
– Filmy snuff nie istnieją. Ale jak tylko FBI czy Interpol ogłaszają: „Filmy snuff to legenda miejska…”, to, zamiast zamknąć dyskusję, jedynie nasuwa ludziom pomysły. Tak to jest z Internetem. Istnieje po to, żeby robić coś z czegoś innego. Ktoś mówi, że coś jest nieprawdą, a ktoś inny, może na drugim końcu świata, stara się wykazać, że wcale nie. Na przykład może pornosy z zabijaniem tak naprawdę nie istnieją, ale… Człowiek otwiera rano gazetę i… co widzi? Jacyś gówniarze w Europie Wschodniej czy gdzieś sfilmowali, jak pobili kogoś na śmierć. Dla zabawy. Albo goście z Kalifornii zabili przed kamerą autostopowiczkę, którą wcześniej zmuszali do różnych rzeczy. Albo… teraz rozumie pan? Terrorysta odcina głowę zakładnikowi. Film o tym trafia do Internetu. CIA i wojsko biorą go pod lupę. Ale kto jeszcze? Każdy może go zobaczyć.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– To, że jeśli mała… – spojrzał na ulotkę i jego twarz przeciął lubieżny uśmiech -… Jennifer jest wykorzystywana, to ma sens. I że to może być transmitowane z domu obok albo z drugiego końca świata.
– Jak pan będzie jej szukał? – spytał Adrian.
– Mam swoje sposoby. Niech pan dalej stuka w klawisze. To może trochę kosztować.
– Kosztować? Jak to?
– Myśli pan, że jedni ludzie wykorzystują drugich za nic? Tylko dlatego, że lubią? Może niektórzy, owszem. Ale inni chcą zarobić. A wstęp na te strony, cóż…
– Zapłacę.
Wolfe znów się uśmiechnął.
– Pewnie drogo wyjdzie…
W uszach Adriana znów rozbrzmiały rozkazy brata. Sięgnął do tylnej kieszeni i wyciągnął portfel. Wyjął kartę kredytową i dał ją Wolfe'owi.
– Jakiego hasła używać? – spytał przestępca.
Adrian wzruszył ramionami. Nie było co się kryć.
– „Psychprof” – odparł. – I niech pan zapisuje wszystko, za co będzie płacił. Jedna transakcja za dużo i idę prosto na policję.
Wolfe skinął głową, ale nawet ten gest mógł być nieszczery. Adriana to nie obchodziło. I tak nie pożyję dość długo, by przejmować się rachunkami. Usłyszał, że Brian prychnął, jakby to go rozbawiło.
– Musi się pan spieszyć. Nie wiem, ile czasu jej zostało.
Wolfe wzruszył ramionami.
– Jeśli jest czyjąś zabawką i facet chce się nią dzielić…
– Facet i kobieta… – wtrącił Adrian.
– Racja. Dwoje ludzi. To może ułatwić zadanie. W każdym razie, jeśli chcą się nią dzielić z innymi, to dobrze, bo wiadomo, że gdzieś tam musi być, a o to panu przecież chodzi. – Znów się zaśmiał. Miał śmiech, który przenika przez ściany jak wystrzelony z bliska pocisk, a potem przechodzi w cyniczny chichot kogoś, kto zna tajemnicę i nie zamierza jej wyjawić. – To właśnie daje panu szansę, profesorze – dodał z szerokim uśmiechem.
– Co?
– To, że dzisiejszy świat jest taki, jaki jest. Nic tak naprawdę nie dzieje się w sekrecie. Wszyscy chcą się pokazać. Każdy ma swoje pięć minut sławy, co? Hm, to prawda.
Warhol, pomyślał Adrian. Przestępca seksualny cytujący Warhola.
– Jest jednak jeden kłopot.
A może Marshall McLuhan. Nagle Adrian nie mógł sobie tego przypomnieć. Woody Allen. Zmusił się, żeby skupić się na Wolfie.
– Jaki?
– Jeśli podejdzie pan za blisko, spróbuje przełamać tę starą elektroniczną barierę, porywacze mogą się domyślić, że ktoś szuka dziewczyny, a wtedy stanie się towarem uszkodzonym.
Adrian gwałtownie wciągnął powietrze.
– A towary uszkodzone…
Przestępca mówił dalej, ale Adrian zauważył, że głos mężczyzny się zmienił; usta artykułowały słowa, ale głos brzmiał jak Briana. Adrian przestrzegł samego siebie, żeby nie robić zagubionej miny, tylko słuchać.
– No, nie wiem, jak pan… – dodał powoli Wolfe – ale jak mnie coś zepsuje się w lodówce, wyrzucam to.