Dziecko znów zaczęło płakać. Żałośnie. Dużo głośniej niż poprzednio.
Dźwięk za ścianą wyrwał Jennifer z półsnu. Nie wiedziała, jak długo drzemała – może dwanaście minut, może dwanaście godzin. Nie odróżniała już dnia od nocy. Przez nieustanną ciemność pod opaską straciła poczucie czasu. Stale była zdezorientowana. Czuła się jak w pierwszych chwilach po przebudzeniu, kiedy w pamięci wciąż pozostaje jakiś wyjątkowo wyrazisty i niepokojący sen. Drgnęła, wsłuchując się w ten dźwięk.
Potem odważyła się na coś, czego dotąd nie robiła. Mocno chwyciła Pana Futrzaka i zwiesiła nogi z łóżka. Wciąż przykuta łańcuchem do ściany, zaczęła chodzić to w jedną, to w drugą stronę. Usiłowała dokładniej określić odległość i kierunek, z którego dobiegał płacz dziecka.
Pomyślała, że w oku kamery musi wyglądać jak zwierzę, które próbuje samym węchem rozpoznać zagrożenie. Była dotkliwie świadoma, że ma do dyspozycji tylko część swoich zmysłów, i powiedziała sobie, że musi ich używać najlepiej, jak się da. Nie od razu zdała sobie sprawę ze znaczenia tego, co robi, ale to dodało jej sił.
Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Po chwili – tak nagle jak się zaczęły – ucichły, jakby smutek, który je wywołał, ulotnił się bez śladu. Znieruchomiała między sedesem a pustką, z głową nadal przechyloną w stronę, skąd dobiegał płacz. I nagle doszedł ją nowy, zupełnie inny dźwięk.
Śmiech.
Śmiech dzieci.
Zamarła, próbowała wstrzymać oddech. Odgłosy dziecięcej zabawy to narastały, to cichły, jakby dzieci na przemian zbliżały się i uciekały. Przypomniało jej się, jak w podstawówce za karę zostawiali ją na przerwie w szkole, podczas gdy reszta klasy wychodziła na plac zabaw. Wtedy przez otwarte okno – które było dla niej za wysoko, żeby mogła wyjrzeć – wpadały radosne okrzyki, dość głośne, by sobie wyobrazić, jak koledzy dokazują. Berek. Gra w piłkę. Skakanka. Bujanie się na drabinkach.
Jennifer nie wiedziała, czy te śmiechy są rzeczywiste, czy tylko przywołane z pamięci. Znów poczuła się zdezorientowana;
zdawała sobie sprawę, że jest w jakiejś piwnicy, ale nagle odniosła wrażenie, że jednocześnie tkwi uwięziona w szkole, która istniała tylko w jej przeszłości.
Powiedziała sobie, że to nie może być prawdziwe. Ale te dźwięki wydawały się tak autentyczne…
Odgłosy zabawy były bardzo blisko; niemal miała wrażenie, że może ich dotknąć. Przywoływały ją, zapraszały, żeby się przyłączyła.
Niepewnie wyciągnęła wolną rękę.
Gdyby zdołała wychwycić dźwięk z powietrza, mogłaby położyć go sobie na dłoni, pogłaskać, obmacać, jakoś go zrozumieć, a potem stać się jego częścią.
Błędem było łudzić się, że ten dźwięk przeniesie ją daleko stąd. Wydawało się to jednak kuszące i możliwe. Wysunęła rękę, wyciągnęła palce z nadzieją.
Wiedziała, że nie ma tam nic, tylko stęchłe powietrze piwnicy, ale nie mogła się powstrzymać. To brzmienie było tuż-tuż.
Gdzie nie spodziewała się niczego – coś wyczuła.
Coś gładkiego; w dotyku przypominało papier.
Wydała stłumiony okrzyk i cofnęła rękę. Jakby dotknęła drutu pod napięciem. Ktoś tu jest! – przemknęło jej przez świadomość.
Usłyszała cichy, ostry szept. Dobiegł z ciemności jak błyskawica, co przecina rozprażone letnie niebo. Był jak blizna na tle odległych odgłosów zabaw.
– Nigdy nie jesteś sama.
I w czerni przed jej oczami nastąpiła eksplozja. Czerwony ból i nagły szok wywołane potężnym ciosem pięścią w szczękę. Zatoczyła się do tyłu i gruchnęła na łóżko. Zakręciło jej się w głowie i omal nie upuściła Pana Futrzaka. Uderzenie ją ogłuszyło; spadło tak nagle, że zniosła je jeszcze gorzej niż ten cios podczas porwania, bo było niespodziewane w inny sposób. Pełne pogardy. Dotkliwe.
Nie wiedziała, czy płakać, czy nie. Skuliła się w kłębek. Czuła słony smak łez, z wargi ciekła strużka krwi.
Powietrze w pokoju było naelektryzowane, gorące.
– Drugi raz zmusiłaś mnie, żebym cię uderzyła, Numerze 4. Więcej tego nie rób, bo stać mnie na coś dużo gorszego.
Kobieta mówiła matowym, monotonnym głosem. Jak zwykle. Jennifer tego nie rozumiała. Gdyby kobieta była zła, miałaby piskliwy głos. Ton zdradzałby też poirytowanie. Jennifer nie ogarniała tego, jak może mówić z takim spokojem w tak nienormalnej sytuacji.
Wstrzymała oddech. To głos mordercy, pomyślała. Zadrżała na całym ciele.
Zaczekała – trochę spodziewała się następnego ciosu, ten jednak nie nastąpił. Usłyszała za to głuchy huk zamykanych drzwi.
Została na miejscu i nasłuchiwała. Próbowała rozróżnić dźwięki, choć łomotanie serca i dzwonienie w uszach zagłuszały prawie wszystko. Słyszała swoje żałosne łkanie. Zmusiła się do ogromnego wysiłku – aż napięły jej się mięśnie brzucha i nóg – by dać odpór natarczywej rozpaczy. Kobieta, pomyślała, albo zamknęła za sobą drzwi, albo została w środku i teraz stoi przy łóżku z ręką podniesioną do następnego ciosu.
Jennifer krztusiła się w stęchłym powietrzu.
Różne uczucia rywalizowały w niej o pierwszeństwo. Ból. Przerażenie. Rozpacz. I wreszcie determinacja. Ta ostatnia zdołała uciszyć wszystkie pozostałe i Jennifer poczuła, że jej tętno się uspokaja. Wydawało jej się, że ma siniaka na podbródku, ale ból zelżał.
Ubranie kobiety szeleści przy każdym ruchu, przypomniała sobie. Jej nogi szurają na cementowej podłodze. Zawsze bierze głęboki wdech, zanim zaczyna mówić, zwłaszcza kiedy szepcze.
Powoli, pewnie, wyeliminowała wszystkie własne dźwięki i zaczęła nasłuchiwać.
Cisza ją przytłaczała. Była sama pomimo tego, co powiedziała kobieta. Pomimo kamery, która ciągle obserwowała.
Radosny śmiech z placu zabaw ustał. Chwila ciszy, po czym raz jeszcze odległy płacz dziecka. Nagle umilkł.
Biznesmen z Tokio pił ciepłą i słabą szkocką, którą rozcieńczono wodą na długo przed tym, jak kostki lodu w szklance się roztopiły. Zapłacił grube pieniądze za całą butelkę, podejrzewał jednak, że tak naprawdę była to tylko tania, lokalna podróbka. Skrzywił się z obrzydzeniem. W jednej dłoni miał iPhone'a, w drugiej drinka. Siedział na odkrytej werandzie w wiklinowym fotelu, który drapał jego nagą skórę. Tajska prostytutka sumiennie tkwiła między jego nogami i zaspokajała go z przejaskrawionym, sztucznym entuzjazmem, jakby nic na tym świecie nie mogło jej sprawić większej rozkoszy. Brzydził się każdym fałszywym pomrukiem i jękiem, jaki wydawała. Brzydził się potem perlącym się na jego piersi. Nie znał imienia dziewczyny i nie chciał znać. Jej pieszczoty znudziłyby go, gdyby nie obrazy oglądane na ekranie telefonu.
Biznesmen był w średnim wieku. W domu, wraz z jego zaniedbywaną żoną, czekała na niego córka, mniej więcej rówieśniczka Tajki, która teraz dogadzała mu językiem, i Numeru 4. Nie myślał jednak o swoim dziecku, a jeśli nawet, to tylko po to, by przypomnieć sobie, żeby przywieźć jej prezent z podróży. Coś kolorowego i jedwabnego. Odpędził myśli i wbił wzrok w wyświetlacz iPhone'a. Erotyzm Serii numer 4 pobudzał go bardziej od tajskiej prostytutki. Nagły cios w twarz Numeru 4 rozpalił w nim emocje. To było coś nieoczekiwanego, dramatycznego, zupełnie zaskakującego. Poruszył się na fotelu i spojrzał w dół, na kruczoczarne włosy Tajki. W wyobraźni połączył prostytutkę i Numer 4 w jedno. Jego dłoń zacisnęła się w pięść. Przelotnie przyszło mu do głowy, żeby uderzyć dziewczynę – tak tylko, by zobaczyć, jakie to uczucie. Myśli o bólu i przyjemności zlały się ze sobą; wyciągnął rękę i wplótł dłoń we włosy Tajki. Chciał za nie szarpnąć, żeby krzyknęła. Powstrzymał się jednak. Numer 4, przypomniał sobie, nawet nie pisnęła, kiedy oberwała. Przy innych okazjach płakała, czasem wrzeszczała, raz nawet bardzo głośno, tym razem jednak, kiedy dostała cios, upadła na plecy, ale zachowała stoickie milczenie.
Godna podziwu dyscyplina.
Odchylił się na oparcie i zamknął oczy. Przez chwilę próbował sobie wyobrazić, że Tajka zniknęła i że to Numer 4 pracuje między jego nogami.
Wypuścił powietrze. Całe jego ciało przeszedł dreszcz. Z nowo odkrytym entuzjazmem zatracił się w swoich pomieszanych fantazjach.
Linda była zła. Bolała ją ręka, a Michael nie okazał jej współczucia, jakiego od niego oczekiwała.
– Numer 4 ma szczękę boksera – mruknęła. – Cholera. – Uderzając Jennifer, rozcięła sobie mały palec o jej zęby. Krew lała się pulsującym strumieniem z rany przy paznokciu. Linda ssała ją i narzekała.
Ku jej niezadowoleniu, Michael uśmiechał się szeroko. Szukał w apteczce środka dezynfekującego i plastra.
– Jak masz ją bić pięścią, lepiej wkładaj rękawice ochronne – doradził. – Leżą na stole przy głównym komputerze. – Znalazł to, czego szukał. – Trochę zapiecze. – Nasypał nadtlenku sodu na ranę. – Wiesz, że jama ustna to jedno z największych siedlisk bakterii w ludzkim ciele?
– Oglądasz za dużo Discovery – odparła Linda.
– …I że ukąszenie smoka z Komodo może cię zabić nie dlatego, że jest jadowite, tylko że wywołuje infekcję, z którą nie radzą sobie współczesne antybiotyki?
– Animal Planet? – spytała. Skrzywiła się, kiedy środek dezynfekujący kapnął na rozciętą skórę. – To co, do następnej serii ukradniemy smoka?
– Przepraszam. – Michael spojrzał na oczyszczoną ranę. -Dość głęboka. Chcesz pojechać na pogotowie, żeby założyli ci szwy? Do najbliższego szpitala jest pewnie ze czterdzieści pięć minut drogi, ale szycie może okazać się konieczne.
Pokręciła głową, jednak spytała:
– A ty co sądzisz?
– W zasadzie wszystko jedno. Jeśli ucisnąć ranę, zagoi się, ale dzień-dwa będzie bolało.
Owinęła palec małą myjką i przeszła przez sypialnię do okna.
– A trzeba coś stamtąd przywieźć? – Wskazała ranną ręką w dal.
Michael zerknął wkoło i zrobił w pamięci szybką inwentaryzację.
– Nic pilnego. Jedzenia wystarczy, chociaż wykwintnym bym go nie nazwał. Broń jest. Cała potrzebna elektronika jest. Chyba kilka dni wytrzymamy.
– W takim razie nigdzie nie jedziemy – zadecydowała. -Dopóki rzeczywiście nie będziemy czegoś potrzebowali. Nie ma sensu pokazywać się ludziom.
Jeszcze chwilę została przy oknie. Było późne popołudnie i lekki wiatr szarpał pierwszymi liśćmi w szpalerze drzew wzdłuż żwirowego podjazdu prowadzącego do drogi – tędy w razie pilnej potrzeby mogli pojechać do miasta. Na prawo stała sypiąca się murowana stodoła. W środku zostawili przykrytego plandeką mercedesa. Zdezelowany pikap Michaela czekał na dworze. Takich wozów pełno w tych okolicach – schłostanych przez srogie zimy, używanych na wielu wyboistych drogach, podniszczonych. Myślała, że dzięki temu pikapowi wyglądają swojsko, przeciętnie – podobnie jak i tanim dżinsom i bluzie. A tak naprawdę byli jedwabiem i haute couture. Linda kochała świat iluzji, w który weszli z okazji Serii numer 4. Sympatyczna młoda para wynajęła odludny wiejski dom w zapomnianej i nieodwiedzanej części Nowej Anglii. Agentowi nieruchomości powiedzieli, że Michael kończy doktorat, a ona rzeźbi – to połączenie intelektualizmu z egzotyką ucięło wszelkie pytania o potrzebę samotności. A właśnie tego głównie wymagali. Fałszywe nazwiska. Fałszywa przeszłość. Praktycznie całą transakcję załatwili przez Internet. Do jedynego bezpośredniego kontaktu doszło wtedy, kiedy Linda wpadła do biura pośrednika i zapłaciła gotówką za półroczny wynajem. Ktoś podejrzliwy mógłby się zdziwić na widok pliku studolarówek, który wyjęła – ale w tych czasach, gdy gospodarką co rusz wstrząsały kolejne głośne kryzysy, widok prawdziwych pieniędzy gasił dociekania.
Nikt nie widział, jak rozładowują drogi sprzęt audiowideo. Nikt nie był dość blisko, by słyszeć odgłosy prac budowlanych, gdy Michael przygotowywał studio, gdzie filmowali Numer 4.
W pewnym sensie żyli w takim odosobnieniu jak Numer 4. Dla Lindy to poczucie posiadania własnego świata, w którym mieli władzę, stało się częścią przyjemności. Wszystko działo się w starym wiejskim domu, wiele kilometrów od najbliższego dużego miasta. Żadnych wścibskich sąsiadów przyłażących z zapiekanką, żeby się zaprzyjaźnić. Nic ich nie łączyło z tym miejscem. Nie mieli przyjaciół. Ani znajomych. Nie należeli do żadnego świata poza Serią numer 4. I Linda pilnowała, by świat zewnętrzny trzymał się od nich z dala.
Obejrzała palec w świetle wpadającym przez okno. Oby nie zrobiła się blizna. Zawrzał w niej głęboki gniew, wściekłość na Numer 4 za to, że nieumyślnie zostawiła ślad na jej skórze. Każda skaza na jej ciele przerażała ją. Zawsze pragnęła być doskonała.
– Nic mi nie jest – powiedziała, choć sama nie bardzo w to wierzyła. W tej chwili chciała zrobić Numerowi 4 coś takiego, żeby ją popamiętała.
– Daj, zabandażuję – zaproponował Michael.
Wyciągnęła rękę a on ujął ją jak pan młody przed ołtarzem. Czule. Zmienił swoje podejście. Koniec ze śmiechem. Odwrócił jej palec do światła i wytarł go wacikiem. Potem uniósł jej dłoń i ucałował jak średniowieczny dworzanin.
– Myślę… – odezwała się Linda powoli i na jej usta wreszcie wypłynął uśmiech – że czas, by Numer 4 nauczyła się czegoś innego.
Skinął głową.
– Nowa groźba? – spytał. Uśmiechnęła się.
– Stara w nowej wersji.