Terri Collins chodziła w tę i z powrotem po podjeździe, a Adrian pokazywał jej, skąd widział furgonetkę. Byli przed jego domem. Zaszurała nogami i kopnęła poniewierający się po ziemi kamyk, kiedy profesor wsunął się za kierownicę swojego samochodu, żeby zademonstrować, gdzie wtedy zaparkował.
– I tu właśnie był pan tego wieczoru, kiedy zniknęła Jennifer?
Adrian skinął głową. Poznał, że pani detektyw odmierza w pamięci kąty widzenia i odległości, wyobraża sobie cienie, które wtedy padały na ulicę.
– Nie widzi tego – powiedział Brian.
Siedział w fotelu pasażera. On też patrzył w miejsce, gdzie furgonetka zwolniła, zatrzymała się, a potem przyspieszyła.
– W jakim sensie? – szepnął Adrian.
– W takim – zagrzmiał Brian stanowczo – że nie pozwala sobie zobaczyć tego przestępstwa. Jeszcze nie. Gapi się w to miejsce, ale nadal szuka powodów, dla których to się nie wydarzyło, nie odwrotnie. To zadanie dla ciebie, mój bracie. Przekonaj ją.
Spraw, żeby zrobiła następny krok. Musisz myśleć logicznie. Musisz być stanowczy. No, Audie.
– Ale…
– Niech zobaczy to, co ty tamtego wieczoru. Tak jak robi każdy śledczy, choć niechętnie się do tego przyznają, bo to w najgorszym razie wydaje się szalone, a w najlepszym dziwaczne. Wyobrażają sobie wszystko, co się stało, tak jakby przy tym byli… i to im mówi, gdzie dalej szukać.
Brian znów był w wyblakłym mundurze polowym. Oparł znoszone buty wojskowe na desce rozdzielczej. Rozsiadł się wygodnie i palił papierosa. Młody Brian. Starszy Brian. Martwy Brian. Adrian stwierdził, że jego brat to halucynacja kameleon. Z Wietnamu na Wall Street. Tak samo było z Cassie i Tommym i tak będzie z każdym gościem z jego przeszłości, który odwiedzi go w krótkim czasie, jaki mu pozostał. Adrian zaczerpnął tchu i poczuł gryzący swąd dymu. Zapach mieszał się z lepką tropikalną wilgocią; wydawało się, że Brian przyniósł dżunglę ze sobą. Rześkie wczesnowiosenne powietrze Nowej Anglii zniknęło bez śladu.
– Dlaczego nikt inny nic nie widział? – zagadnęła Terri Collins.
Adrian nie był pewien, czy ma odpowiedzieć na to pytanie, zadane cichym głosem, skierowane bardziej do padających z nieba promieni niż do niego.
– Nie wiem – odparł. – Ludzie wracają do domu. Chcą zjeść kolację. Zobaczyć się z rodziną. Zamykają drzwi i odcinają się od świata. Kto wygląda na ulicę o tej porze? Kto wypatruje czegoś niezwykłego? Niewielu, pani detektyw. Ludzie potrzebują rutyny. Potrzebują normalności. Tego oczekują. Jednorożec mógłby przebiec ulicą i pewnie by nie zauważyli. – Zamknął na chwilę oczy. Miał nadzieję, że jego słowa nie wyczarują kłusującego ulicą białego mitycznego stworzenia z rogiem, które on jeden będzie widział.
– Ktoś musiał coś zauważyć – ciągnęła Terri, jakby w ogóle go nie usłyszała.
Adrian zaczął się zastanawiać, czy odpowiedział jej na głos, czy tylko w myśli.
– Ale nikt tego nie widział. Tylko ja.
Detektyw odwróciła się do niego. Akurat to usłyszała, stwierdził.
– Czyli na czym stoimy? – spytała.
Tak naprawdę nie liczyła, że jej odpowie. Patrzyła, jak profesor wierci się na fotelu i wysiada z samochodu. Kiedyś przesłuchiwała schizofrenika w trakcie ataku psychotycznego. Bez przerwy rozglądał się na boki, bo słyszał dźwięki niesłyszalne dla innych. Mimo to w końcu cierpliwie wyciągnęła z niego wiarygodny rysopis złodzieja. Wiele razy penetrowała pamięć studentów, którzy wiedzieli, że stało się coś złego – najczęściej gwałt – ale nie byli pewni, co właściwie widzieli i słyszeli. Za dużo narkotyków. Za dużo gorzały. Najprzeróżniejsze rzeczy zaśmiecały uwagę. Kiedy jednak rozmawiała z Adrianem, przechodziły ją lekkie, nieprzyjemne ciarki. Był drobny, smukły, kruchy – jakby coś go trawiło od środka. Miała dziwne wrażenie, że z sekundy na sekundę profesor gaśnie. Na coś cierpiał, ale nie wiedziała na co.
Adrian odetchnął głęboko.
– To ważne – szepnął Brian. – Nie strać jej zainteresowania, Audie. Nie daj jej odejść. Będziesz jej potrzebował, żeby znaleźć Jennifer. Wiesz to. Nie odstrasz jej.
– Myślę, pani detektyw, że to piekielnie duży problem – powiedział Adrian na tyle chłodno i stanowczo, na ile potrafił. – Jeśli rzeczywiście byłem świadkiem porwania… a tak sądzę… to, cóż… takie porwania w tych okolicach raczej się nie zdarzają.
– O to chodzi – pochwalił go Brian.
– Słucham – odparła Terri.
– Porwanie przypadkowe. Psychologowie nie cierpią tego słowa. Tak naprawdę jest tylko wymówką dla braku reakcji. Widzi pani, moje zadanie… i każdego nauczyciela… polega na tym, aby pokazać, że nic nie dzieje się przypadkiem. Jeśli rozebrać wszelkie szczegóły na czynniki pierwsze, w końcu dociera się do prawdy, która pokazuje nieuchronność czynu. W ostatecznym rozrachunku wszystko ma swój sens. Ktoś planuje podróż samolotem. Ten zostaje uprowadzony i uderza w południową wieżę
World Trade Center. Może i jest w tym trochę pecha, że podróżny wybrał właśnie ten lot, tego dnia. Ale to ma swój sens. Ktoś musiał gdzieś być o określonej porze i wybór tego samolotu uznał za logiczny. Prawdopodobieństwo, że osoba stojąca za nim w kolejce okaże się nihilistycznym terrorystą samobójcą, było znikome, ale policzalne. Decydujące czynniki… wszystko, co uczyniło jednego człowieka terrorystą, a drugiego ofiarą… z punktu widzenia psychologii układają się w klarowny schemat. I taka jest prawda. Terri cofnęła się o krok.
– Mówi pan, jakby wygłaszał wykład.
– Teraz! – naciskał Brian głośnym scenicznym szeptem. – Masz ją w garści!
– Tak. To jest wykład. Ale jeśli chcemy mieć choć cień szansy, żeby uratować Jennifer, musi pani wejść na moje terytorium.
– Dobrze – ocenił Brian. – Jest zaintrygowana.
Detektyw Collins rozważała coś przez chwilę. Brian mówił ożywionym tonem – pewnie jak wtedy, kiedy dowodził żołnierzami na wojnie albo wyciągał w sądzie prawdę z opornego świadka.
– Teraz – nalegał brat. – Pomyśl o tym, co powiedział ci Tommy.
Adrian się zawahał. Miał ochotę odwrócić się do Briana i spytać: „Co? Co powiedział mi Tommy, zanim rozerwało go na strzępy?” A potem szybko przypomniał sobie słowa syna: „Najważniejsze jest to, co widzisz”.
– Pani detektyw. Jeśli Jennifer porwano na tej ulicy, w tej dzielnicy, tylko po to, żeby została zabawką jakiegoś wynaturzonego mordercy w ciemnym, ukrytym, odległym miejscu… cóż, to równie dobrze może pani wrócić do domu i czekać, aż ktoś znajdzie ciało tej dziewczyny za tydzień, miesiąc, rok, dziesięć lat. I wiemy już, że nie uprowadzono jej dla okupu, bo matka nie dostała wiadomości od porywaczy. Nie stoi za tym też nikt z rodziny Jennifer, bo ich relacje nie były aż tak napięte. Pytała pani jej ojczyma o jego praktykę… nawiasem mówiąc, bardzo zręcznie… ale gdyby tu krył się motyw porwania, dziś już byśmy o tym wiedzieli. To znaczy, gdyby ktoś chciał nękać albo ukarać Scotta Westa, musiałby dać znać, że o to mu chodzi, inaczej jego cel pozostawałby niejasny. Zostaje więc tylko jedna, bardzo nikła nadzieja: że Jennifer porwano z innego powodu. Jakiego? To musimy ustalić, bo tylko tak ją znajdziemy. Żywą. – Adrian wydawał się zdeterminowany i roztargniony jednocześnie. – Jennifer, pani detektyw… była komuś do czegoś potrzebna. Wszelkie inne wyjaśnienia są bezużyteczne, bo prowadzą do tego samego wniosku: nie żyje. Czyli, logicznie rzecz biorąc, nie ma sensu się nimi zajmować. Jedyne wyjście to przyjąć założenie, że dziewczyna żyje, i to z jakiegoś konkretnego, jasno sprecyzowanego powodu. W przeciwnym wypadku oboje tylko tracilibyśmy czas.
– Brawo! – wypalił Brian.
Adrian drgnął lekko, bo zabrzmiało to jak krzyk tuż nad jego uchem.
Terri myślała, że to kompletne wariactwo i że stary profesor – którego lekko wybałuszone oczy mrugały pospiesznie, a dłonie drżały od jakiejś niewidzialnej elektrycznej siły – najwyraźniej stracił rozum, nawet jeśli nie potrafiła tego fachowo zdiagnozować. Rozejrzała się po okolicy, jakby się spodziewała, że w tej chwili podjedzie biała furgonetka, zwolni, drzwi się otworzą i wypadnie Jennifer, trochę poturbowana, może napastowana seksualnie, ale w takim stanie, że wystarczy trochę miłości, terapii i środków przeciwbólowych, by doszła do siebie.
Wokół niej zapadała ciemna noc. Stary profesor był jak ptak, który przycupnął na cienkiej gałązce pomysłu. Jakie mam inne wyjście? – pomyślała.
– W porządku – powiedziała. – Wysłucham pana.
Krótka pauza i Adrian pokiwał głową. Był trochę zaskoczony, że pani detektyw jest skłonna go wysłuchać, i trochę niepewny, bo nie wiedział, co powie.
– Czujesz? – syknął Brian bez złośliwości. – Ten powiew. To jak nadzieja dla Jennifer.
Adrian przytrzymał Terri Collins drzwi i wprowadził ją do środka z gęstniejącej ciemności. Zawahał się, jakby w oczekiwaniu, aż wejdzie też Brian, ale nieżyjący brat został na schodach, półtora metra od niego.
– Nie mogę wejść – powiedział krótko, jakby to było oczywiste.
Adrian musiał mieć zaskoczoną minę, bo Brian szybko dodał:
– Nawet halucynacje rządzą się swoimi prawami, Audie. Te zmieniają się nieco, zależnie od okoliczności i, że tak powiem, danych na wejściu. Zresztą, pewnie już to wiedziałeś. Mimo to trzeba ich przestrzegać.
Adrian skinął głową. Uznał, że to ma sens, choć nie potrafił stwierdzić dlaczego.
– Słuchaj, teraz już sobie poradzisz. Na pewno. Znasz się na ludzkim zachowaniu, znasz się na przestępcach, a twój kumpel z uniwerku wskazał ci jedyny trop, który daje cień szansy na sukces, więc musisz to wykorzystać, żeby przekonać tę policjantkę. Poradzisz sobie.
– Nie wiem…
Usłyszał w uchu szept żony.
– Dasz radę, skarbie… – W głosie Cassie brzmiała niezmącona pewność i kiedy Adrian spojrzał na Briana, zobaczył, że duch zacisnął pięść w geście zachęty; widać i on ten szept wyłapał.
– Tutaj? – spytała Terri Collins.
Adrian otrząsnął się ze wspomnień.
– Tak. Na prawo. Usiądźmy w salonie. Napije się pani kawy?
Zaproponował to bez zastanowienia. Nagle zorientował się, że chyba nie ma kawy, a nawet gdyby miał, nie bardzo pamiętał, jak się ją parzy. Przez chwilę był zagubiony, w ogóle nie orientował się, gdzie jest kuchnia. Odetchnął głęboko, przypomniał sobie, że mieszka w tym domu od lat i że kuchnia znajduje się zaraz za jadalnią, przed małą łazienką na parterze. Schody prowadzą na górę, do jego sypialni i gabinetu. Wszystko jest tam, gdzie być powinno.
Detektyw Collins pokręciła głową.
– Nie. Przejdźmy od razu do rzeczy. – Weszła do salonu zawalonego książkami, kubkami z niedopitą kawą, półmiskami z owsianką w zsiadłym mleku, talerzami z resztkami jedzenia. Tu i ówdzie poniewierały się sztućce, piętrzyły stosy papierów. Telewizor – ustawiony na kanał sportowy – grał ze ściszonym dźwiękiem. Nieruchome powietrze wypełniała stęchlizna zamkniętego pomieszczenia. Prawie bałagan, pomyślała. Ale nie całkiem. Te wszystkie przedmioty nie tworzyły jeszcze nieładu, którego nie dałoby się uprzątnąć w jedno popołudnie. Pokój i, jak się domyślała, cały dom, odzwierciedlał cechę wspólną dzieciom, które nie zważają na porozrzucane zabawki i ubrania, i starym ludziom otaczającym się wzruszającymi pamiątkami i bibelotami. Ani jedni, ani drudzy nie dbają o porządek.
– Ostatnio mieszkam sam – wyjaśnił Adrian. – Przepraszam za bałagan.
– Mam małe dzieci. Przywykłam. – Zsunęła papiery z krzesła. Siadając, zauważyła, że na egzemplarzach „Boston Globe” sprzed trzech tygodni leżą częściowo wypełnione formularze od lekarza. Próbowała je przeczytać, nie dała rady. – No dobrze – zaczęła. – Niech pan powie, co pańskim zdaniem możemy zrobić.
Adrian też poprzekładał jakieś książki i gruchnął na fotel. Miał nagły, chwilowy odpływ myśli i słyszał, jak pewność siebie ulatnia się z jego głosu. Był zadowolony z tego, jak dynamicznie przedstawił problem wtedy, na zewnątrz. Sądził, że mówił z mocą, stanowczo. Teraz jednak słyszał, że do jego słów wkrada się niezdecydowanie.
– Widzi pani… – Zawahał się. – Ja naprawdę chcę, żeby ona przeżyła. Jennifer…
Detektyw Collins uniosła dłoń, żeby go uciszyć.
– Chcieć… i mieć na to wpływ to dwie zupełnie różne rzeczy.
Adrian przytaknął.
– To ważne. Ważne dla mnie. Muszę ją znaleźć. Ja już długo nie pociągnę, ale ona jest młoda. Przed nią całe życie. Nawet jeśli do tej pory było ciężkie, nie znaczy, że powinno się przedwcześnie skończyć…
– Tak – odparła Terri. – Ale to truizmy. Nie pomagają w śledztwie.
Adrian czuł się niezręcznie. Tak naprawdę nigdy nie miał do czynienia z policjantem. Kiedy Brian się zabił, nowojorski wydział zabójstw załatwił wszystko szybko, sprawnie i nienachalnie, bo sprawa była oczywista. Gdy Cassie miała wypadek, skontaktował się z nim policjant drogówki – taktowny, bezpośredni i rzeczowy. Później, przez te długie tygodnie, które minęły, zanim w końcu umarła, policja nie interesowała się nimi. A co do Tommy'ego… cóż, dostali tylko zdawkowy telefon. Rzecznik wojskowy przedstawił okoliczności śmierci syna i datę przybycia samolotu z jego trumną. Adrian na chwilę zamknął oczy i pośród ciemności usłyszał kakofonię ech, jakby mówiło do niego wiele głosów naraz; trudno mu było połapać się w plątaninie słów, tonów i nalegań.
– Dobrze się pan czuje, profesorze?
Otworzył oczy.
– Tak. Przepraszam, pani detektyw…
– Na chwilę jakby się pan wyłączył.
– Tak?
– Tak.
Adrian spojrzał na nią pytająco.
– Jak długo byłem…
– Ponad minutę. Może dwie.
Adrian pomyślał, że to niemożliwe. Zamknął oczy tylko na sekundę. Nie dłużej.
– Dobrze się pan czuje, profesorze? – powtórzyła Terri. Starała się usunąć ze swojego głosu wszelkie ślady ostrego tonu policjantki i mówić bardziej jak matka pochylona nad gorączkującym dzieckiem.
– W porządku. Nic mi nie będzie.
– Mam inne wrażenie. Nie moja sprawa, ale…
– Dostałem nowe leki. Dopiero się do nich przyzwyczajam.
Nie sądził, że detektyw Collins uwierzy.
– Może powinien pan porozmawiać ze swoim lekarzem. Gdyby prowadził pan samochód i nagle…
Adrian wszedł jej w słowo.
– Przepraszam. Proszę dać mi zebrać myśli. Na czym stanęliśmy?
Terri chciała dokończyć swój wykład o niebezpieczeństwach prowadzenia samochodu w jego stanie. Ale ugryzła się w język i wróciła do głównego wątku.
– Jennifer… i dlaczego mielibyśmy…
– Oczywiście. Jennifer. Oto, do czego zmierzam: prawie każdy znany nam obojgu scenariusz kończy się prostym rozwiązaniem złożonego równania. Śmiercią. Dlatego, z punktu widzenia naukowca, nie ma większego sensu rozpatrywać tych wariantów, nawet jeśli to one są najbardziej prawdopodobne, bo dają straszny wynik końcowy. Trzeba więc spojrzeć na to z drugiej strony. Czy jest jakieś równanie, którego rozwiązaniem byłoby życie?
– Nadal słucham.
– Tak, oczywiście. A zatem, co wiemy… – Adrian urwał i zastanowił się, co właściwie wie. Spojrzał na Terri Collins i zauważył, że lekko wysunęła się do przodu na krześle. W tej samej chwili poczuł, że coś napiera na niego z boku. Pragnął tam spojrzeć. Okazało się jednak, że nie musi, bo żona objęła go ramieniem i szepnęła z naciskiem: „Tu nie chodzi o Jennifer… chodzi o to: czym jest, nie: kim jest. Powiedz jej…” -Tak też zrobił. – Pani detektyw, może to rodzaj przestępstwa, w którym nie chodzi o konkretną osobę, tylko o określony typ osoby.
Terri powoli wyjęła notes. Miała wrażenie, że profesor poruszył się niespokojnie w fotelu. Teraz siedział zgarbiony, jakby wytrącony z równowagi; mówił jednak z sensem.
– Co wiemy: szesnastolatka zostaje uprowadzona z ulicy. Wszystkie informacje, jakie zebrała pani o Jennifer i jej rodzinie, tak naprawdę nie grają roli, prawda? Musimy ustalić dwie rzeczy: dlaczego ktoś szukał osoby takiego typu i czemu właśnie w tej dzielnicy. Potem trzeba się zastanowić, dlaczego wybór padł na Jennifer. Wiemy, że w samochodzie siedzieli mężczyzna i kobieta. W grę wchodzi więc bardzo wąski zakres przestępstw, z których większość kończy się morderstwem. – Mówił znów stanowczym, akademickim, pewnym głosem. Pamiętał ten ton z setek tysięcy godzin w salach zajęć. Znał go tak dobrze jak swoje ulubione poezje, sonety Szekspira czy wiersze Frosta. Czuł się dużo lepiej, wiedząc, że to, co w nim zanikało, teraz powraca.
– Ale jeśli kończy się morderstwem…
– Powiedziałem tylko, że tak się kończy.
– Ale…
– Musimy w tym przeszkodzić.
– Jak?
– Jest tylko jeden sposób. Przyjąć, że celem uprowadzenia jest coś innego niż morderstwo. Że obecność Jennifer ma znaczenie niepowiązane z tym, jaki koniec ją czeka. Nam pozostaje ten cel zidentyfikować i pójść jego tropem. W przeciwnym razie równie dobrze możemy czekać, aż znajdą ciało. – Po chwili wahania poprawił się. – Nie ciało. Jennifer.
– W porządku. Jaki może być ten cel?
Adrian poczuł, że żona szturchnęła go łokciem i ścisnęła za ramię. Spojrzał w bok i miał wrażenie, że pożyczona od znajomego Encyklopedia morderstwa na jego oczach wzniosła się w powietrze i nagły gwałtowny podmuch zaczął przewracać stronice.
Makbet, pomyślał. Ta scena, kiedy lady Makbet przywidziało się narzędzie zbrodni. „Czy widzę sztylet przed sobą?” Tylko że tutaj, przed nim, wisiało hasło w książce dokumentującej nieprzerwane pasmo zbrodni i tragedii.
– Mam pewien pomysł – powiedział Adrian. – Może jedyny.