Tego wieczoru Terri Collins wróciła do domu przekonana, że Adrian zupełnie zwariował i że szaleństwo to w tej sytuacji prawdopodobnie jedyne realistyczne wyjście.
Ledwie pchnęła drzwi, dwójka jej dzieci wyskoczyła jak z procy sprzed telewizora. Natychmiast zasypał ją grad dziecięcych potrzeb i żądań – większość wiązała się z koniecznością wysłuchania relacji o tym, co działo się w szkole, na placu zabaw albo na lekcji czytania. To było trochę tak, jakby ktoś wszedł do kina w trakcie filmu i w skupieniu starał się wychwycić dość szczegółów, by odtworzyć przegapione wydarzenia niezbędne do tego, aby zrozumieć fabułę. Laurie – jej przyjaciółka i opiekunka do dzieci – krzątała się w kuchni przy zlewie pełnym naczyń i wykrzyknęła coś – po części powitanie, a po części pytanie, czy Terri jest głodna. Terri podziękowała za jedzenie.
– Aresztowałaś jakichś bandytów? – spytał starszy z dwójki dzieci, ośmiolatek rozpierany chłopięcą energią.
Jego siostra, dwa lata młodsza i tak cicha, jak on był głośny, jedną ręką uczepiła się nogi mamy, a drugą wymachiwała kolorowym rysunkiem.
– Nie, dzisiaj nie – odpowiedziała Terri. – Może jutro się uda. Albo pojutrze.
– Prawdziwych bandytów?
– Jak zawsze. Tylko tych najgorszych.
– To dobrze. – Ośmiolatek oderwał się od niej i wrócił na swoje miejsce przed telewizorem.
Terri patrzyła, jak synek idzie przez pokój. W każdym geście chłopca, w tonie, jakim wypowiadał każde słowo, w każdej minie szukała śladów jego ojca. Czuła się trochę tak, jakby miała w domu odbezpieczony granat. Nie wiedziała, jakie cechy syn odziedziczył po jej byłym mężu, ale to ją przerażało. Genetyka potrafi być okrutna. Mały już miał swobodny uśmiech ojca i jego niewymuszony urok – wszyscy go lubili, w szkole i na osiedlu.
Bała się, że to tylko pozory, że wyrośnie na czarującego potwora jak jego ojciec. Ten przy ludziach zawsze chodził uśmiechnięty, wyluzowany, dowcipkował, ale gdy tylko zostawali sami, stawał się ponury, zamknięty w sobie i zaczynał ją tłuc. Tej części jej życia nie poznał nikt. To była tajemnica i kiedy Terri uciekła, zostawiła za sobą wiele osób, rodzinę, przyjaciół, znajomych z pracy, którzy na pewno dociekali: „Jak to możliwe?” i „Przecież to bez sensu”.
Sęk w tym, że to miało sens. Tylko o tym nie wiedzieli.
Patrzyła na swojego syna, gdy klapnął na fotel i sięgnął po książkę z obrazkami. Zastanawiała się: Czy uciekłam wystarczająco wcześnie? Myśl, że jej były mąż mógł zaszczepić dziecku jakąś infekcję, która jak dżuma czekała w uśpieniu na właściwy moment, by z furią zaatakować, nie dawała jej spać po nocach. Dzień w dzień czekała na telefon ze szkoły, na głos w słuchawce: „Zdaje się, że mamy problem”. I co wieczór, gdy takiego telefonu nie było, czuła ulgę i od nowa zaczynała się bać, że zadzwonią jutro.
Udało jej się uciec; spakowała się i wyszła, kiedy był przez kilka godzin zajęty. Zachowała ostrożność. W poprzedzających ucieczkę tygodniach nie dawała po sobie poznać, co planuje, ostentacyjnie trzymała się nudnej rutyny, tak by niczego się nie spodziewał. Zostawiła wszystko oprócz garści pieniędzy i dzieci. Resztę mógł sobie zabrać. Nie zależało jej.
Bez końca powtarzała w duchu swoją mantrę: „Zacznij od nowa. Zacznij od nowa”.
Później wywalczyła nakaz sądowy zakazujący mu zbliżać się do niej i ugodę rozwodową, która ograniczyła jego kontakty z dziećmi. Potem przedłożyła wszystkie niezbędne papiery jego dowódcy w bazie w Karolinie Północnej, gdzie stacjonowała Pierwsza Dywizja Powietrznodesantowa. Wytrzymała kilka sesji z wojskowymi psychologami – którzy mniej lub bardziej subtelnie próbowali ją przekonać, żeby wróciła do męża. Odmawiała bez względu na to, jak często nazywali go „amerykańskim bohaterem”.
Za dużo już mamy bohaterów, myślała.
Ucieczka nigdy jednak nie mogła być pełna i ostateczna – taka wymagałaby ukrywania się, zmiany tożsamości i ciągłych przeprowadzek, koniecznych, aby zachować anonimowość w świecie lubującym się w upublicznianiu wszystkiego o wszystkich. Jej eksmąż nigdy całkowicie nie zniknie z ich życia. To po części dlatego podjęła przerwaną naukę i tak ciężko pracowała, by zostać policjantką. Pistolet półautomatyczny w torbie i odznaka były niewypowiedzianym ostrzeżeniem, które – miała nadzieję – służyło za barierę między nim a wszelką trucizną, jaką chciał im podać.
Uściskała oboje dzieci i zmówiła krótką modlitwę dziękczynną za kolejny bezpieczny dzień. Miała ochotę zapalić świeczkę w kościele i poprosić Boga, by jej były mąż został alkoholikiem, narkomanem albo wrócił do Iraku czy Afganistanu, gdzieś, gdzie są kule, bomby i wszechobecna śmierć.
Okrutne, bezduszne, niegodne myśli. Miała to gdzieś.
Terri zagoniła dzieci do ich zajęć: rysowania, czytania, oglądania telewizji – a sama poszła do kuchni. Laurie, na której mogła niezawodnie polegać od chwili, kiedy odebrała zgłoszenie o zaginięciu Jennifer, nakładała jedzenie na talerz.
– Pewnie nie mówiłaś prawdy – stwierdziła.
Terri spojrzała na podgrzany klops i sałatkę. Wzięła talerz, chwyciła nóż i widelec i na stojąco, oparta plecami o szafki, zaczęła jeść.
– To ty powinnaś być detektywem – powiedziała między kęsami.
Laurie skinęła głową. Dla kogoś, kto spędzał z Raymondem Chandlerem, Arthurem Conan Doyle'em i Jamesem Ellroyem tyle czasu co ona, to był nie lada komplement.
W sąsiednim pokoju dzieci zajęły się czymś w ciszy – swoisty sukces. Terri zaczęła nalewać sobie mleko, ale zmieniła zdanie i znalazła opróżnioną do połowy butelkę białego wina. Wzięła z półki dwa kieliszki.
– Zostaniesz chwilę?
Laurie skinęła głową.
– Jasne. Białe wino i układanie dzieci do snu. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszego wieczoru. Bylebym tylko wróciła przed telewizor, zanim zacznie się CSI.
– Te seriale… wiesz, że nijak się mają do rzeczywistości.
– Mhm. Ale są trochę jak krótkie moralitety. W średniowieczu lud zbierał się przed kościołem, a aktorzy odgrywali sceny z Biblii, żeby krzewić nauki typu „Nie będziesz zabijał”. Dziś włączamy telewizor i oglądamy Horatia Jakmutam w Miami albo Gusa w Las Vegas. I te filmy mówią mniej więcej to samo, tylko w bardziej nowoczesny sposób.
Zaśmiały się.
– Dziesięć minut! – zawołała Terri do dzieci w sąsiednim pokoju. Tak jak się spodziewała, odpowiedziały jej jęki protestu. Wiedziała, że Laurie ma ochotę spytać o prowadzone teraz śledztwo, ale przez grzeczność nie chce pierwsza poruszyć tego tematu. Wzięła kęs klopsa. – Uciekinierka z domu – odparła na niezadane pytanie. – Ale nie możemy być pewni. Może to porwanie. Może ktoś pomógł jej uciec. Na razie to niejasne.
– A co ty sądzisz? – spytała Laurie.
Terri się zawahała.
– Większość dzieci, które znikają, jest uprowadzana z jakiegoś powodu. I zazwyczaj się odnajdują. Tak przynajmniej mówią statystyki.
– Ale…
Terri zajrzała do pokoju, żeby się upewnić, że syn i córka nie słyszą.
– Nie jestem optymistką – powiedziała cicho. Nadziała na widelec trochę sałatki i pociągnęła duży łyk wina. – Jestem realistką. Licz na najlepsze, oczekuj najgorszego.
Laurie pokiwała głową.
– Szczęśliwe zakończenia…
– Chcesz happy endu, oglądaj telewizję – ucięła Terri. Zabrzmiało to ostrzej, niż powinno, ale po rozmowie z profesorem widziała wszystko w szarych i czarnych barwach. – Tam prędzej go znajdziesz.
To niezwykła metoda prowadzenia śledztwa, stwierdziła.
Zrobiło się późno, Laurie wyszła ze swoim zwykłym apelem „dzwoń o każdej porze dnia i nocy…”, dzieci spały, a Terri sączyła już trzecią lampkę białego wina, otoczona książkami i artykułami, z laptopem przy łokciu. Trwała w dziwnym stanie między wyczerpaniem a fascynacją.
„Widzi pani, przestępstwo, które się wydarzyło na moich oczach… to był tylko początek. Scena pierwsza. Akt pierwszy. Wchodzą antagoniści. I te nieliczne informacje, które mamy, prawdopodobnie prowadzą donikąd. Zwłaszcza jeśli sprawcy są doświadczeni w tym, co robią”.
Głos starego profesora rozbrzmiewał echem w zaciszu jej małego, zadbanego, zagraconego zabawkami domu, „…doświadczeni…” Nie powiedziała mu o kradzionej furgonetce ani o podpaleniu – ogień najpewniej strawił wszelkie pozostawione przez nieuwagę ślady. Takie środki ostrożności podejmuje ktoś, kto wie, co robi.
„Musimy rozważyć przestępstwo, które jest w toku teraz, kiedy rozmawiamy”.
Profesor bez opamiętania snuł szalone domysły i stawiał niedorzeczne hipotezy. Jednak w tym wszystkim tkwiły zalążki sensu. Słuchała go uważnie, szukała wskazówek, które naprowadziłyby ją na rozwiązanie dwóch zagadek. Pierwsza wydawała się oczywista: Co z nim jest nie tak? Druga dużo bardziej skomplikowana: Jak odnaleźć taką Jennifer, dziewczynę wyrwaną ze świata?
Postanowiła po prostu cierpliwie wysłuchać profesora. Był inteligentny, spostrzegawczy i znakomicie wykształcony. Fakt że co rusz się dekoncentrował, jakby nagle przenosił się do innego świata, i odpowiadał na niewypowiedziane pytania i uwagi – był względnie niegroźny. Coś w jego niezbornych wywodach mogło naprowadzić ją na właściwy trop.
Na kolanach trzymała otwartą Encyklopedię morderstwa. Dwa razy przeczytała artykuł o morderstwach na wrzosowiskach i wyszukała na Internecie szczegółowe informacje o tej zbrodni. Zawsze zadziwiało ją to, jakie rzeczy można wyszperać w zakamarkach cyberświata. Natrafiła na zdjęcia z sekcji zwłok, plany miejsc zbrodni i oryginały policyjnych dokumentów, wszystko to zamieszczone na różnych stronach internetowych poświęconych seryjnym morderstwom i dewiacjom seksualnym. Kusiło ją, by zamówić którąś z kilku książek o Myrze Hindley i Ianie Bradym
– ale nie chciała, żeby takie opracowania zajmowały miejsce na półce obok Kota w kapeluszu, O czym szumią wierzby i Kubusia Puchatka.
Pamiętała, by wykasować z komputera wszystkie linki do stron o morderstwach, które odwiedziła. Po co je zostawiać? A nuż jej najstarsza pociecha wie, jak się takie rzeczy otwiera. Dzieci to naturalni podglądacze, ale wszelka ciekawość musi mieć granice. Tak samo podeszłaby do tego każda rozsądna matka.
Jednak nawet kiedy kliknięciami myszy odesłała wszystko do komputerowego czyśćca, to, co przeczytała, nie dawało jej spokoju.
Parę zabójców zgubiła potrzeba podzielenia się swoim bestialstwem z innymi.
„To właśnie jest klucz”, powiedział Adrian. „Chcieli wyjść poza swój związek. Gdyby dzielili się zamiłowaniem do tortur tylko ze sobą nawzajem, mogliby zabijać w zasadzie bez końca”.
Terri słuchała wykładu profesora i robiła notatki.
„Bez jakiegoś błędu w planowaniu czy przypadkowego świadka… działaliby całymi latami”.
Nie znała się na tego typu zbrodniach, choć na studiach omawiali słynne morderstwa i seryjne zabójstwa. Po kilku latach zajmowania się banalną przestępczością miasteczka uniwersyteckiego większość z tego zapomniała.
„Jeśli wezmę dwa identyczne białe szczury i postawię je w identycznej sytuacji psychologicznej, wówczas można zbadać różnice ich reakcji na identyczne bodźce. Wystąpią jednak pewne podobieństwa, punkty odniesienia, na podstawie których można dokonać pomiarów”.
Był ożywiony. Przypuszczała, że mówiąc, widział samego siebie, jak otoczony studentami stłoczonymi w ciemnym laboratorium obserwuje zachowanie zwierząt i pieczołowicie analizuje ich reakcje.
„…Wtedy, kiedy podobne szczury w identycznej sytuacji zaczynają od tych norm odbiegać, robi się ciekawie”.
Tyle że zniknięcie Jennifer to nie eksperyment laboratoryjny.
Przynajmniej tak mi się wydaje, pomyślała i odchyliła się na oparcie krzesła. Odetchnęła głęboko i zaczęła się zastanawiać, czy może się mylić.
Była w trudnym położeniu. Przypomniała sobie, że musi być ostrożna. Kochała swoją pracę, ale wiedziała, że każde śledztwo jest decydujące dla kariery. Schrzanisz sprawę gwałtu w kampusie, wracasz do radiowozu. Spaprzesz śledztwo dotyczące narkotyków czy włamania, to w tak małej jednostce prędko tej plamy nie zmażesz. Zamiast machać złotą odznaką drobnym opryszkom i studentom, którzy narozrabiali po pijaku, odbierałaby telefony.
W głębi ducha była wściekła na Jennifer. Do cholery! Czemu po prostu nie paliłaś trawy i nie szwendałaś się po nocy jak inne zbuntowane nastolatki? Dlaczego nie mogłaś pić, uprawiać seksu bez zabezpieczeń i tak przebrnąć przez wiek nastoletni? Dlaczego musiałaś uciec?
Padała z nóg. Zasnęłaby już, gdyby nie nakładające się na siebie obrazy dwojga morderców sprzed pół wieku i Jennifer. Chciała obiecać: „Znajdę cię”, ale wiedziała, że to wciąż mało prawdopodobne.
Szef jej wydziału siedział za biurkiem. Na ścianie za nim wisiało zdjęcie: on w stroju bejsbolisty otoczony wianuszkiem dzieci. Rozgrywki Ligi Dziecięcej. Nieopodal stał tani, ale lśniący puchar, a oprawiona tabliczka ogłaszała komendanta: „Najlepszym Trenerem Świata” – na niej widniało wiele niewprawnych podpisów. Resztę ściany zajmowały świadectwa ukończenia licznych szkół i kursów: programu rozwoju zawodowego FBI, Fitchburg State College i dyplom John Jay College – dość prestiżowej uczelni. Komendant lubił nosić w pracy mundur, ale tego dnia był w garniturze, zdecydowanie za ciasnym na jego pokaźny brzuch i ramiona ciężarowca. Miała wrażenie, że lada moment facet pęknie jak postać z kreskówki, która nadyma się jak balon.
Sączył kawę i bębnił ołówkiem w jej skromny raport.
– Terri – zaczął powoli. – Więcej tu pytań niż odpowiedzi.
– Tak jest.
– Sugerujesz, że powinniśmy wezwać stanowych albo federalnych?
Spodziewała się tego pytania.
– Myślę, że powinniśmy poinformować ich o sytuacji. Ale bez mocnych dowodów będą tak bezradni jak ja.
Nosił okulary. Ciągle zakładał je i zdejmował – zdejmował, kiedy mówił, zakładał, kiedy czytał – i tak był w ciągłym ruchu.
– Czyli rozumiem, że…
– Nastolatka ucieka z domu. Po raz trzeci. Mało wiarygodny świadek twierdzi, że widział, jak uprowadzono ją z ulicy. Furgonetką. Dalsze dochodzenie wykazuje, że skradziony pojazd podobny do tego samochodu mógł zostać spalony kilka godzin po zniknięciu dziewczyny.
– No i?
– No i tyle. Żadnego żądania okupu. Żadnej wiadomości od zaginionej ani nikogo innego. Innymi słowy, jeśli doszło do przestępstwa, tu trop się urywa.
– Jezu. Co sądzisz?
– Sądzę… – Zawahała się. Już miała odpowiedź na końcu języka, kiedy dotarło do niej, że to, co teraz powie, jest niebezpieczne. Musiała dobrze chronić swoją pozycję. – Sądzę, że powinniśmy postępować ostrożnie.
– Czyli jak?
– Świadek… profesor Thomas, emerytowany wykładowca uniwersytecki… dołączyłam do raportu potwierdzające to dokumenty… uważa, że powinniśmy zbadać przypadki uprowadzeń na tle seksualnym. Sprawdzić wszystkich potencjalnych przestępców seksualnych. Może tam znajdzie się jakiś punkt zaczepienia. Jednocześnie dobrze byłoby rozesłać więcej komunikatów o zaginięciu dziewczyny. Nie zaszkodziłoby też, gdybyś poinformował o sprawie swojego łącznika z biura FBI w Springfield. Niewykluczone, że chcieliby w tym uczestniczyć…
– Wątpię. Przynajmniej nie bez czegoś bardziej konkretnego.
Terri milczała. Wiedziała, że szef jeszcze nie skończył.
– No dobra, pracuj dalej nad tą sprawą. To twój priorytet. Większość tych uciekinierów w końcu się odnajduje. Miejmy nadzieję, że ludzie, których zauważył profesor, to jacyś koledzy, tylko matka dziewczyny nic o nich nie wie. Zbierajmy dalej informacje i czekajmy na telefon w stylu „jestem spłukana i chcę do domu”.
Przytaknęła. Szef dostrzegał te same problemy co ona. Chciał się upewnić, że nigdy nie będzie musiał stanąć przed kamerami i dziennikarzami i wyznać: „Nie zrobiliśmy wszystkiego, co należało…” Widziała, jak policjanci z innych dystryktów w podobnych okolicznościach żegnają się z karierą. Jej szef – nawet z mocnym poparciem burmistrza i rady miejskiej – z pewnością nie zamierzał jako następny stanąć pod pręgierzem krytyki ze strony mediów.
Ani też wystąpić przed radą miejską, nawet na zamkniętej sesji, i zameldować: „Panowie, możliwe, że w naszym ładnym, cichym miasteczku mamy seryjnego zabójcę…”, bo to byłoby pod każdym względem równie groźne.
A zatem, jak podejrzewała, tak naprawdę chciał jej powiedzieć: „Rób, co w twojej mocy. Sprawdź wszystkie ewentualności. Trzymaj się regulaminu. Ale nie ryzykuj. Nie szalej. Zachowaj spokój, nie spraw mi zawodu…”
„…Bo jeśli coś pójdzie nie tak, wszystko zwalę na ciebie”.
– Dam znać, jeśli dowiem się czegoś istotnego.
– Koniecznie – odparł. Poluźnił krawat.
Przemówienie, domyśliła się Terri. Może u masonów albo w lokalnym Lions Club. To takie organizacje zwykle lubią wysłuchiwać policyjnych statystyk i zapewnień, że policja fachowo i profesjonalnie podchodzi do każdej sprawy. A nikt nie mówi o tym tak przekonująco jak szef.
Postanowiła zrobić dwie rzeczy. Sprawdzić niewyjaśnione sprawy. Może była jakaś druga Jennifer. A potem namierzyć wszystkich zarejestrowanych przestępców seksualnych w swoim zasięgu. Dużo wizyt, pomyślała. Ale bez tego się nie obejdzie.
Wstała i wyszła z gabinetu szefa. Nie wspomniała ani słowem o teoriach profesora Thomasa. Większość przestępstw wpisuje się w schematy, normy statystyczne, ramy, potem przyszli policjanci się ich uczą w sali zajęć, by następnie tę wiedzę zastosować w praktyce. On chce wyjść poza te ograniczenia, pomyślała.
Nie ma sensu tego robić, stwierdziła. Z drugiej strony, nie ma sensu tego nie robić.