Rozdział 29

Adrian machnął pistoletem w stronę wnętrza domu – właściwie niepotrzebnie wskazywał przestępcy, gdzie ma iść. Ciężar broni wydawał się zmienny – w jednej chwili była lekka, niemal zwiewna, by zaraz potem stać się ciężka jak żelazne kowadło. Zmusił się, żeby sprawdzić, czy niczego nie przeoczył: Pełny magazynek? Jest. Kula w komorze? Jest. Broń odbezpieczona?

Tak. Palec na spuście? Jest.

Gotowość do tego, żeby strzelić?

Wątpił, czy zdoła to zrobić, wbrew swoim groźbom i nawet biorąc pod uwagę zło, jakie Mark Wolfe wyraźnie skłonny był wyrządzić niewinnym dzieciom. Słyszał szept Briana: „Jeśli go zastrzelisz, aresztują cię. Kto wtedy będzie szukał Jennifer? Pozostanie zaginiona na zawsze”.

Praktyczny prawniczy argument brata. I jego rzeczowy ton. A mimo to Adrian wiedział, że Briana z nim nie ma, nie w tej chwili. Jestem sam, pomyślał. Potem zaprzeczył: Nie, wcale nie. Usiłował opanować mętlik w głowie.

Spojrzał na ekshibicjonistę, który unikając jego wzroku, wsunął się z powrotem do salonu. To było niemal ponad jego siły przebywać w towarzystwie człowieka tak obojętnego na skutki swoich żądz. Zwykli ludzie myślą o konsekwencjach. Markowie Wolfe'owie tego świata nie. Dla nich liczą się tylko własne potrzeby.

Pistolet nagle wydał mu się zimny, a zaraz potem niemal rozgrzany do czerwoności, jakby wyjęty prosto z oczyszczającego ognia. Mocniej ścisnął rękojeść. Ale może ja jestem taki sam. Szedł naprzód i nadal robił sobie wykłady w duchu.

Mężczyzna uśmiechał się szeroko – objaw choroby, której Adrian mógł się tylko domyślać. Jego własna przynajmniej ma swoją nazwę, diagnozę i rozpoznawalny schemat niszczenia ciała i umysłu. Obsesja Marka Wolfe'a wkraczała na inny obszar – taki, w którym medycyna traci grunt pod nogami i zastępuje ją coś mrocznego.

Naszła go dziwna myśl, że obaj są skazani na zgubę – tylko innego formatu.

– No dobrze, staruszku – odezwał się Wolfe z drwiącą poufałością. – Przestań machać tą armatą i mów, co chcesz wiedzieć.

Wszedł do salonu. Właściwie nic w jego głosie nie wskazywało, żeby czuł się poważnie zagrożony przez Adriana, choć pistolet drżał w powietrzu między nimi.

– Ale najpierw komputer.

Adrian się zawahał.

– Aż taki jest ważny?

Wolfe się uśmiechnął.

– Nie byłoby cię tu z tą spluwą, gdybyś nie znał odpowiedzi na to pytanie.

Za jego plecami Rose weszła do salonu ze ścierką do naczyń w ręku. Uśmiechnęła się na widok Adriana.

– O, Marky, jest twój przyjaciel – zawołała z entuzjazmem.

Wolfe nie odrywał oczu od profesora.

– To prawda, mamo – odparł powoli. – Mój dobry znajomy znów przyszedł nas odwiedzić. Przyniósł twój komputer.

Rose albo nie widziała pistoletu, albo nie rozumiała, dlaczego Adrian go trzymał, bo słowem o nim nie wspomniała.

– Pooglądamy razem telewizję? – spytała.

– Tak, mamo. Myślę, że po to profesor przyszedł. Chce posiedzieć z nami przed telewizorem. Możesz zacząć robić na drutach.

Kobieta uśmiechnęła się i poszła na swój fotel. Po kilku sekundach usiadła ciężko i w tle rozległ się subtelny stukot dziergających drutów.

– Swoich rzeczy jej nie pokazuję – wyjaśnił Wolfe. – Nawet jeśli nie bardzo kojarzy co to. Wysyłam ją do łóżka, zanim się podłączam.

Wzruszające, pomyślał Adrian. Chowa pornografię przed matką. Dobry synek.

– A więc… – zaczął i równie szybko zamilkł.

– Będziesz musiał poczekać, profesorku. Mój dom, moje zasady.

Adrian skinął głową. Poszedł usiąść na wytartej sofie.

– Poczekamy razem – stwierdził. Nadal mierzył pistoletem w pierś Wolfe'a.

– Wiesz… – powiedział powoli Wolfe i jego twarz zmarszczyła się w lekkim uśmiechu. – Tacy ludzie jak ja tak naprawdę nie są niebezpieczni. Jesteśmy po prostu… ciekawi. Doktor West nie tłumaczył ci tego?

Nie niebezpieczni. Co za kłamstwo, krzyknął Adrian w duchu. Na zewnątrz jednak zachowywał – miał nadzieję – pokerową twarz.

– Nie rozmawiałem o panu z doktorem Western – odparł.

W oczach Wolfe'a mignęło zaskoczenie.

– To ciekawe. – Usiadł ciężko naprzeciwko Adriana i wziął pilot. Wycelował nim w dekoder kablówki pod szerokoekranowym telewizorem i kiedy urządzenie budziło się do życia, mruknął: -…Bo szanowny pan doktor wydaje mi się w gruncie rzeczy taki sam jak ty.

– To znaczy? – spytał Adrian, kiedy na ekranie pojawiła się lista kanałów.

– Chce się uczyć – odparł Wolfe. Z jego ust wyrwał się szybki wybuch śmiechu. – Tyle tylko, że nie musi mnie trzymać na muszce, żeby się dowiedzieć tego, czego chce.

Adrianowi kręciło się w głowie. Chciał pomocy. Potrzebował pomocy. Jednak wszyscy jego nieżyjący goście milczeli. Spodziewał się, że tylko tymczasowo. Ktoś mi pomoże. Na pewno. Nie pozwolą, żebym za długo był sam.

– Co pan sądzi, profesorze? – spytał nagle Wolfe. – MASH czy może stary Mary Tyler Moore Show? Moja matka raczej nie łapie humoru Simpsonów.

Nie czekał na odpowiedź. Wcisnął guzik i ekran wypełniły śmigłowce. Wojskowe maszyny w kolorze khaki krążyły nad zboczem wzgórza w południowej Kalifornii, które udawało Koreę z lat pięćdziesiątych. Z głośników popłynęła znajoma muzyka.

– O, dobrze – zawołała Rose wesoło. – To Sokole Oko i major Burns. – Druty zastukotały energiczniej, kiedy wychyliła się w stronę telewizora.

– Pamięta ich – wyjaśnił Wolfe. – Radara. Gorące Wargi. Trapera Johna i Klingera. Ale nie imię własnej siostry. Ani żadnego z moich kuzynów. Wszyscy stali się obcy. Fakt faktem, nie pojawiają się tak regularnie jak Alan Alda i Mike Farrell. Ani oni, ani nikt inny. Jesteśmy tylko we dwoje. Sami. Oprócz ludzi na ekranie. To jej jedyni przyjaciele.

Adrian pomyślał: To samo mógłby powiedzieć o sobie i ludziach, których ogląda w telewizji.

Przestępca odwrócił się, żeby śledzić akcję serialu. Zachowywał się prawie tak, jakby ani profesora, ani pistoletu nie było już w pokoju. Ale Adrian zauważył, że kiedy wsunął sobie między nogi torbę z komputerem Rose, Wolfe zesztywniał. Nie wiedział, jak długo będzie w stanie utrzymać broń w ręku, i zastanawiał się, czy jak balast wciągnie go w jakąś otchłań.

Cały wieczór przesiedzieli przed telewizorem. Oglądali stare sitcomy. Postacie z Szpitala Wojskowego numer 4077 zastąpił najpierw Archie Bunker, a potem Diane i Sam z serialu Zdrówko. Przez dwie godziny na ekranie trwały wygłupy. Rose często się śmiała, czasem nawet z dowcipów, ale wydawało się, że i bez nich bawiłaby się doskonale. Mark Wolfe rozsiadł się wygodnie, nie bacząc na wymierzoną w siebie broń. Adrian wiercił się na kanapie, jednym okiem śledził komedie, drugim obserwował Wolfe'a. Nigdy jeszcze nie trzymał drugiego człowieka na muszce. Miał wrażenie, że nie za dobrze mu to wychodzi, ale uznał, że w sumie to chyba nieistotne.

Cała ta scena wyglądała surrealistycznie.

Czuł się, jakby uczestniczył w jakimś awangardowym przedstawieniu, ale nie miał suflera, który podsuwałby mu właściwe kwestie.

Pokój wypełniła muzyka kończąca Zdrówko. Mark Wolfe wziął pilot i wyłączył telewizor.

– Na dzisiaj wystarczy, mamo – powiedział. – Profesor i ja musimy dokończyć pewne sprawy, Ty już idź spać.

Rose posmutniała.

– Na dziś koniec?

– Tak.

Westchnęła i schowała robótkę do koszyka. Podniosła głowę.

– Dzień dobry…? – zagadnęła gościa. – Jest pan kolegą Marka?

Adrian milczał.

– Do łóżka, mamo – ponaglił Wolfe. – Jesteś zmęczona. Musisz wziąć leki i położyć się spać.

– Już?

– Tak.

– A kolacja?

– Przecież jadłaś.

– To teraz seriale.

– Nie, mamo. Na dziś koniec.

Wolfe wstał. Podszedł do matki, dźwignął ją z fotela i odwrócił się do Adriana. Profesor wciąż trzymał broń przed sobą, ale cel, w jakim to robił, jakoś mu umknął pośród sztucznych, sitcomowych salw śmiechu i kłopotów Rose z pamięcią.

– Idziesz mnie przypilnować? – rzucił do niego Wolfe. – Czy zaczekasz, aż wrócę?

Adrian wstał. Wiedział, że nie powinien tracić przestępcy z oczu. Choć właściwie dlaczego – to w tym teatrze absurdu pozostawało zagadką. Uśmiechnął się do Rose.

– No to chodźmy. – Wolfe wziął matkę za rękę.

Adrian poczuł się, jakby zapraszano go na jakiś tajemny rytuał – jak antropolog, który wreszcie zdobył zaufanie prastarego plemienia Indian amazońskich. Z odległości półtora metra przyglądał się, jak mężczyzna przygotowuje matkę do snu. Syn pomógł jej się rozebrać na tyle, na ile pozwalała przyzwoitość. Wycisnął pastę do zębów na szczoteczkę. Starannie ułożył tabletki w rządku na komodzie i podał szklankę wody. Dopilnował, żeby kobieta skorzystała z toalety. Cierpliwie czekał za drzwiami łazienki i wykrzykiwał: „Podtarłaś się?” „Spuściłaś wodę?” Potem pomógł jej się położyć do łóżka – wszystko w obecności Adriana, bo ten nadal stał z bronią, półtora metra dalej. Thomas czuł się trochę jak niewidzialny duch.

Niewiele widział w życiu rzeczy, które przeraziły go bardziej od rytuału przygotowywania Rose do snu. Nie dlatego, że była zdziecinniała – choć była. Chodziło o to, że zatraciła świadomość codziennych rutynowych czynności. Jej poczucie rzeczywistości zanikało. W każdej chwili Rose pokazywała Adrianowi, co nieuchronnie czeka jego samego. Ze mną będzie tak samo. Ba, gorzej, myślał.

Trzymał się z boku. Skrępowany. Miał poczucie, że bez opamiętania wtargnął w coś tak intymnego, że nawet nie potrafi tego nazwać.

Przestępca nawet czule pocałował matkę w czoło. Wyłączył światło w sypialni, odwrócił się do Adriana.

– A widzisz? – spytał retorycznie. – Tak to właśnie jest. Co wieczór. – Przecisnął się obok profesora. Poszedł z powrotem do salonu. – Zamknij – mruknął i machnął ręką w stronę drzwi sypialni.

Adrian odwrócił się i jeszcze raz zerknął na majaczącą w ciemności postać leżącej kobiety.

– Może tej nocy umrze we śnie – dodał Wolfe. – Ale pewnie nie.

Adrian zamknął Rose i poszedł za nim.

– Ta policjantka… ta, z którą przyszedłeś poprzednio, jest jak wszystkie gliny. Lubią mnie nękać. Zabierają mi komputer. Oglądają moje pisma. Wypytują o terapię. Zawracają mi głowę w pracy. Pilnują, żebym nie robił czegoś, co im się nie podoba, nie odwiedzał szkół, placów zabaw i tak dalej. Chcą mnie zmusić, żebym przestał być sobą. – Zaśmiał się. – Niedoczekanie. – Wolfe spojrzał na Adriana. – To co, chcesz, żebym cię oprowadził po swoim życiu, hę? – Nie czekał na odpowiedź, tylko wrócił do salonu, podszedł do okna i opuścił żaluzje. – Wiesz, że dzień w dzień wstaję rano i chodzę do pracy jak grzeczny więzień na warunkowym?

Adrian skinął głową. Trzymał pistolet wymierzony przed siebie.

– A teraz widziałeś mnie i moją mamuśkę. Stare sitcomy i zmienianie pampersów. Fajnie, co?

Adrian czuł, że pistolet trzęsie mu się w dłoni. Próbował chwycić go pewniej.

– Nie zastrzelisz mnie – stwierdził Wolfe. – Mało tego, dasz mi to, czego chcę, bo inaczej ci nie pomogę. A potrzebujesz pomocy, prawda, profesorze? – wypowiedział to drwiącym, zaczepnym tonem.

Adrian milczał. Zamierzał jeszcze bardziej wysunąć pistolet do przodu. Nie rozumiał, dlaczego Wolfe nie boi się broni. Próbował rozwiązać to równanie w pamięci. Pistolet to odpowiedni bodziec. Gwałtowna, bolesna śmierć. Reakcja powinna być doskonale czytelna i jednoznaczna. Obezwładniający, nieopanowany strach. Ale taka nie była. Dlaczego?

– Pora więc dobić targu, profesorze.

– Nie targuję się z takimi jak pan – odparł słabo. Żałośnie nieprzekonujące, stwierdził w duchu.

– Pewnie. Zapukałeś do moich drzwi, bo planowałeś coś sprzedać. Albo kupić. Musimy tylko ustalić warunki transakcji, zanim przejdziemy do sedna. – Wolfe wydawał się odprężony jak na człowieka trzymanego na muszce. – Chcę odzyskać komputer matki. Z oczywistych powodów. Twardy dysk jest mój i tylko mój. To rzeczy osobiste. A teraz mów, czego ty oczekujesz, to uzgodnimy cenę.

– Muszę kogoś znaleźć.

– Jasne. Zatrudnij prywatnego detektywa.

– To ja jestem prywatnym detektywem.

Wolfe wybuchnął krótkim ostrym śmiechem.

– Nie wyglądasz. Nie licząc tej ciężkiej artylerii, którą mi tu wymachujesz. Pierwsza sprawa: powinieneś trzymać broń dwiema rękami. Wtedy chwyt jest pewniejszy i łatwiej celować. – Uśmiechnął się. – Proszę bardzo. Pierwsza lekcja gratis.

Adrian bił się z myślami. Mógł opuścić broń, schować ją, zacząć negocjować. Mógł też spróbować zastraszyć faceta tak, jak wyobrażał sobie, że zrobiłaby Terri Collins, ale wątpił, czy ma w sobie surowość policjanta niezbędną, żeby to wypadło wiarygodnie. Tkwił w potrzasku i kiedy rozważał swoje możliwości, nagle usłyszał szept Briana: Wykorzystaj to, kim byłeś, kim jesteś i kim będziesz… Może poskutkuje.

Skinął głową i poczuł, że brat pomaga mu trzymać broń. Podniósł pistolet i wymierzył prosto w Wolfe'a. Spojrzał na niego nad lufą i powoli zacisnął palec na cynglu. Starał się mówić lekko drżącym głosem.

– Jestem chory. Bardzo chory. Niedługo umrę.

Przestępca spojrzał na niego pytająco.

– Pańska matka… jak bardzo pan jej ufa? Myśli pan, że jest świadoma tego, co robi? Gdyby to ona wymachiwała pistoletem, na ile mógłby pan być pewien, że nie pociągnęłaby niechcący za spust i nie rozwaliła panu głowy, a i tak nie miałaby bladego pojęcia, dlaczego i jak to się stało? A nawet gdyby drasnęła pana tylko w brzuch, sądzi pan, że wiedziałaby, że powinna zadzwonić na pogotowie? Czy też raczej zaczęłaby robić na drutach i oglądać telewizję?

Oczy Wolfe'a zwęziły się w szparki, drwiący uśmiech zniknął z twarzy.

– Cóż… – powiedział Adrian powoli. – Ja mam z grubsza to samo co pańska matka. Tylko jeszcze gorsze. Przez to zachowuję się nieprzewidywalnie. Całkiem więc prawdopodobne, że lada moment zapomnę, po co tu przyszedłem, i ta, jak pan to elokwentnie ujął, ciężka artyleria wypali, bo nie będę pamiętał, czego od pana chcę. Przypomnę sobie tylko, że ogólnie niezła z pana gnida i zasługuje pan, żeby trafić prosto do piekła. Taki właśnie jestem. Niestabilny. Jakbym stał na śliskim pokładzie miotanej falami łodzi. I nie mam czasu się targować.

Wolfe lekko się cofnął. Adrian mówił szybko, jego głos podnosił się i opadał jak fale, które przywołał, żeby przemówienie brzmiało bardziej poetycko.

To powinno dać mu do myślenia i rozwalić go psychicznie, prychnął Brian z radością. Dobra robota, Audie. Wytrąciłeś go z równowagi. Teraz dobij drania.

– W porządku, profesorze. – Wolfe kalkulował tak szybko jak Adrian. – Niech pan gada, w czym rzecz.

– Chcę, żeby oprowadził mnie pan po swoim świecie. Świecie mroku.

Mężczyzna skinął głową.

– To duże miejsce. Strasznie duże, profesorze. Muszę wiedzieć dlaczego.

– Różowa czapka – odparł Adrian. Bezsensowna odpowiedź. Ale przez to niepokojąca dla Wolfe'a. Zrobił krok naprzód. Pistolet ściskał oburącz na wysokości oczu. – O to chodziło? – spytał. – Rozumiem. Rzeczywiście tak lepiej trzymać broń.

Wolfe znów się cofnął. Adrian zauważył, że po twarzy faceta przebiegł cień strachu.

– Nie zabijesz mnie.

– Pewnie nie. Ale chyba nie opłaca się panu ryzykować.

W pokoju na chwilę zapadła cisza. Adrian wiedział, co przestępca teraz powie. Tak naprawdę istniało tylko jedno logiczne wyjście z sytuacji. A to, o co prosił z pistoletem w ręku, nie było aż tak straszne.

– No dobrze, profesorze. Zróbmy, jak pan chce.

Ustępstwo. Pewnie nieszczere, ale Adrian stwierdził, że przynajmniej udało mu się wyrównać układ sił. Wkrótce wkroczą na terytorium Wolfe'a. Jednak tajemnica Adriana – jak bardzo jest nieobliczalny? – złamała zimną, racjonalną osobowość przestępcy. Adrian nigdy nie uważał się za osobę jakoś szczególnie przebiegłą, ale przy tej okazji nie mógł powstrzymać uśmiechu. Szaleństwo umierającego miało odrobinę większą siłę przebicia od psychopatycznych żądz Wolfe'a. Teraz trzeba tylko połączyć jedno z drugim.

Przesunął torbę z komputerem w stronę mężczyzny.

– Niech pan pokaże – zażądał.

– Co?

– Wszystko.

Wolfe wzruszył ramionami, ale zdradził go zapał, z jakim sięgnął po komputer.

Czas rozpłynął się w kaskadzie obrazów. Każdy inny, a jednak wszystkie takie same. Różne rasy, pozycje, perwersje, młode i stare ciała zalały ekran telewizora podłączonego do laptopa Rose. Jak maestro dyrygujący orkiestrą, Wolfe pokazywał Adrianowi, co skrywa się w głębinach Internetu. Oszałamiający, bezkresny ocean otępiającego seksu. Udawana namiętność, w której chodzi tylko i wyłącznie o jawną pornografię, nie o prawdziwą bliskość.

Wolfe okazał się wytrawnym przewodnikiem. Wergiliuszem Adriana we wszystkich jego dociekaniach.

Nie wiedział, jak długo to trwało. Stracił rachubę. A skrępowanie, jakie budził w nim ten pokaz obnażonej intymności, szybko prysło. Powtarzalność studziła emocje.

Wolfe wcisnął parę klawiszy i obrazy na ekranie zmieniły się. Spoglądała na nich kobieta w obcisłej czarnej skórze. Zapraszała miłośników pejcza. Wstęp za jednorazową opłatą. Niecałe czterdzieści dolarów.

– Proszę patrzeć uważnie, profesorze – polecił Wolfe.

Wpisał następne komendy i pojawiła się inna kobieta w skórze. Ta też oferowała sadystyczne doznania, tyle że za sześćdziesiąt euro, i mówiła po francusku. Następna szybka seria uderzeń w klawisze. Trzecia kobieta w skórze podawała swoją cenę w jenach, usługi zachwalała po japońsku.

To była dla Adriana wymowna lekcja poglądowa.

– Czyli musi mi pan powiedzieć, czego szuka. Konkretnie. – Wolfe uśmiechnął się szeroko. Wyraźnie dobrze się bawił.

Otwierał stronę za stroną. Dzieci. Starcy. Grubasy. Tortury. – Co pana intryguje? Co fascynuje? Co kręci? Przyprawia o szybsze bicie serca? Cokolwiek to jest, można to gdzieś znaleźć.

Adrian przytaknął, zaraz jednak zmienił zdanie i pokręcił głową.

– Proszę pokazać, co interesuje pana.

Przestępca poruszył się niespokojnie.

– Nie sądzę, żebyśmy mieli te same pragnienia. A raczej nie chce pan wejść ze mną aż tak głęboko.

Adrian się zawahał. Dzięki pistoletowi zaszedł bardzo daleko; teraz jednak, kiedy patrzył Wolfe'owi w oczy, stwierdził, że ten nie wpuści go do swojego prywatnego świata nawet pod groźbą broni. Musiał go podejść od innej strony.

Czuł za plecami obecność brata, jakby Brian chodził z kąta w kąt, usiłując rozgryźć ten dylemat. Słyszał tupot jego nóg na twardej drewnianej posadzce, mimo że na podłogach w całym domu leżała wykładzina. Adrian wyczuł, że brat się zatrzymuje, nachyla nad nim i szepcze mu na ucho jak doradca królowi. Przekonaj go, Audie. Skuś go.

Łatwiej powiedzieć niż zrobić.

– Ale jak?

Musiał powiedzieć to na głos, bo Wolfe zesztywniał z zaskoczenia.

Kogo obaj znacie?

Adrian skinął głową.

– To ma sens – stwierdził. – On nie wie, dlaczego tak naprawdę tu jestem.

– Z kim pan rozmawia? – spytał Wolfe nerwowo.

Thomas nie odpowiedział.

– Muszę znaleźć Jennifer. Jest młoda. Szesnaście lat. Piękna.

– Nie rozumiem. To do mnie?

– Jennifer zniknęła – ciągnął Adrian. – Ale gdzieś jest. Muszę ją znaleźć.

– Ta Jennifer to pańska wnuczka czy ktoś taki?

– Muszę ją znaleźć. Jestem odpowiedzialny. Mogłem ich powstrzymać, nie pozwolić, żeby ją zabrali, ale nie zareagowałem dość szybko.

– Ktoś porwał tę Jennifer?

– Tak.

– Stąd?

– Mhm. Sprzed mojego domu.

– I myśli pan, że ją znam? Nonsens. Dostałem zakaz zbliżania się do nieletnich.

– Zna ją pan, choć sam pan tego nie wie. Pan w tym tkwi.

– Mówi pan od rzeczy, profesorze.

– Nieprawda. Po prostu pan tego nie rozumie. Jeszcze nie.

Mężczyzna skinął głową. To z jakiegoś powodu zabrzmiało logicznie.

– A gliny…

– Szukają. Ale nie wiedzą gdzie.

Wolfe wydawał się zdezorientowany i odrobinę zaniepokojony.

– I myśli pan, że ona jest gdzieś tutaj? – Wskazał na komputer.

Adrian przytaknął.

– To moja jedyna nadzieja. Jeśli ktoś porwał Jennifer, żeby ją wykorzystać i zabić, wszystko stracone. Ale jeśli ktoś zabrał ją, żeby… może zarobić pieniądze… zanim się jej pozbędzie, wtedy, cóż…

– Profesorze, jeśli ta dziewczyna gra w pornosach, kręci sekstaśmy czy w ogóle działa w tej branży, kurde, za cholerę jej nie znajdziemy. To jak szukać igły w stogu siana. Są miliony stron z milionami dziewczyn, które ochoczo specjalizują się we wszystkim, co ludziom strzeli do głowy. Tu można znaleźć wszystko pod słońcem, do wyboru, do koloru. Beznadziejna sprawa.

– Na pewno nie jest ochotniczką. Nie robi tego z własnej woli.

Wolfe zawahał się. Siedział z lekko rozchylonymi ustami, potem skinął głową.

– To zawęża zakres poszukiwań – przyznał.

Adrian rozejrzał się po małym salonie, jakby szukał porady u jednego z głosów. Tak naprawdę jednak zastanawiał się, co powiedzieć, by nie wyjawić za dużo. Kiedy się w końcu odezwał, jego głos był zniżony, ostry.

– Teraz rozumiem. – Zmrużył oczy i skupił wzrok na przestępcy. W tle słyszał, jak Brian go podjudza. – Musi pan oglądać zdjęcia. Tylko do tego ma pan dostęp, co, panie Wolfe? Zdjęcia to nie to samo co rzeczywistość… ale to na razie wystarczający substytut, zgadza się? Patrzy pan i puszcza wodze wyobraźni. To pomaga panu panować nad sobą, prawda? Bo musi pan grać na zwłokę. Nie może pan wrócić do więzienia, nie teraz, kiedy jest potrzebny matce. Ale to nadal w panu siedzi, ta wielka żądza. Tego nie da się ukryć. Musi pan więc ją jakoś rozładować, bo takie pragnienia same nie znikają. I to właśnie zapewnia panu komputer. Okazję, by fantazjować, spekulować i ogólnie zachowywać jakąś równowagę do czasu, aż coś się w pańskim życiu zmieni i znów będzie pan mógł robić to, czego pragnie. I nie ma pan z tego powodu wyrzutów sumienia, bo przecież chodzi pan do pracy i spotyka się z terapeutą i uważa, że całkowicie zamydlił mu oczy, czy nie tak? Bo domyślił się pan, że fascynuje go mroczna strona seksu i może pan go tak zamotać, że zgodzi się na wszystko. Chodzi o kontrolę, prawda, panie Wolfe? W tej chwili trzyma pan wszystko w swoim życiu pod kontrolą i czeka pan na właściwy moment, żeby wrócić do tego, o czym marzy pan nade wszystko – zamilkł.

Niech ci pokaże! - Brian pienił się obok niego.

– Proszę otworzyć jeden z tych osobistych plików – polecił Adrian.

Pistolet znów poszedł w górę. Tym razem jednak zdawało się, że świeci w jego dłoni. Adrian postanowił, że jeśli zajdzie potrzeba, to go użyje. Wolfe musiał to wyczuć.

Wykrzywił się gniewnie, ale bardzo mało przekonująco.

Zerknął na komputer, potem na ekran telewizora. Wcisnął kilka klawiszy. Pojawiło się zdjęcie bardzo młodej – może jedenastoletniej – dziewczyny. Naga patrzyła z ekranu wstydliwie, a przy tym jakby kusząco, wymownie, z miną, którą na twarzy dwa razy starszej kobiety uznano by za profesjonalną.

Wolfe wypuścił powietrze.

– Myśli pan, że mnie zna, co, profesorze?

– Na tyle, na ile potrzebuję. Wie pan o tym.

Mężczyzna milczał.

– Są miejsca… – zaczął powoli -…gdzie zaspokaja się niezwykłe gusty. Wyjątkowo głęboko ukryte miejsca. Nie chce pan tam wchodzić.

– Chcę – sprzeciwił się Adrian. – Tam jest Jennifer.

Wolfe wzruszył ramionami.

– Oszalał pan.

– To prawda. I może dobrze.

– Jeśli tę dziewczynę porwali, profesorze, i nawet jeśli gdzieś tam jest… – wskazał na komputer – lepiej po prostu przyjąć, że już nie żyje. Bo wcześniej czy później tak skończy.

– Jak my wszyscy – odparł Adrian. – Pan. Ja. Pańska matka. Na każdego kiedyś przychodzi czas. Ale jeszcze nie na Jennifer. Nie teraz.

Powiedział to z przekonaniem opartym tylko na przypuszczeniach.

Wolfe wydawał się zaintrygowany i niechętny jednocześnie – jakby te dwa sprzeczne uczucia toczyły w nim bój.

– I co pańskim zdaniem mogę zrobić? – spytał, choć to pytanie rozbrzmiewało w pokoju przez cały wieczór.

Adrian czuł na ramionach dłonie brata. Brian go ściskał i jakby popychał do przodu.

– Oto, czego chcę, panie Wolfe. Niech pan użyje swojej wyobraźni. Tak samo jak zawsze, kiedy przechodzi pan obok szkolnego podwórka podczas długiej przerwy…

Wolfe zesztywniał.

– Niech pan postawi się na miejscu kogoś innego. Proszę się zastanowić, kim byłby pan, gdyby miał Jennifer w swoich rękach. Proszę mi powiedzieć, co by pan z nią zrobił, jak i gdzie, i dlaczego. I niech pan sobie wyobrazi, że u pańskiego boku jest kobieta. Młoda kobieta, która pana kocha i pragnie panu pomóc.

Przestępca słuchał uważnie.

– …I chcę, panie Wolfe, żeby wyobraził pan sobie, jak mógłby zarobić na Jennifer.

– Czyli że mam…

– Ma pan być tym, kim jest. Tylko jeszcze bardziej.

– I jeśli to zrobię, to co?

Adrian się zamyślił.

Daj mu to, czego chce, podszepnął Brian.

– To znaczy co? – spytał Adrian.

Wolfe znów mu się uważnie przyjrzał.

Tacy jak on chcą tylko jednego, oznajmił Brian pewnym głosem.

Prywatności, pomyślał Adrian.

– Nie zdradzę detektyw Collins, czym się pan zajmuje. Nie powiem jej o komputerze pańskiej matki. Ani jej, ani nikomu innemu. Jak już znajdzie pan Jennifer, będzie pan mógł znowu być sobą i czekać dnia, kiedy wszystkich omami na tyle, by przestali zwracać na pana uwagę.

Wolfe się uśmiechnął. Całkiem życzliwie.

– No to dobiliśmy targu, profesorze.

Загрузка...