W wielkim nowoczesnym apartamencie z widokiem na Park Gorkiego w Moskwie smukła młoda kobieta i jej towarzysz z potężnym torsem leżeli sami na dużym łożu. Na zewnątrz zapadła noc i błyski światła z mrugających latarni ulicznych przeszywały mroczne cienie. Na jednej z ulic grała wesoła muzyka, ale w apartamencie jedynym źródłem światła był płaskoekranowy telewizor zamontowany na ścianie. Mężczyzna i kobieta, oboje nadzy, śledzili zaskakujące wydarzenia w prowizorycznej celi; do nastolatki, którą oglądali od początku Serii numer 4, nagle dołączył nieznajomy starzec. Po bokach telewizora wisiały dwa wielkie płótna znanych współczesnych artystów, o wartości liczonej w milionach, ale szarawe obrazy na ekranie przerastały sztukę.
Jedwabna pościel na łożu była zmięta, ale nie dlatego, że uprawiano w niej miłość; młoda kobieta raz po raz ściskała ją kurczowo, zapatrzona w scenę rozgrywającą się na ekranie. Mężczyzna wydawał się równie zahipnotyzowany. Przez ostatnią godzinę prawie się nie odzywali, choć czuli, że wiele się w tym czasie między nimi wydarzyło. Mężczyzna – po części przestępca, po części biznesmen – mamrotał marki i kaliber pistoletów, które widział na ekranie, włącznie z magnum 357 w dłoni Numeru 4 i glockiem kaliber 9, który mignął mu w ręku starego człowieka. Ani on, ani jego piękna, młoda towarzyszka nie rozpoznali nowej postaci. Kamera wychwyciła tylko jego profil, kiedy zbliżał się do Numeru 4. W oczach rosyjskiej pary był fascynujący, wyglądał jak anioł. Z mocno bijącymi sercami usiłowali zrozumieć, co to znaczy dla dalszego ciągu programu. Mężczyzna zastanawiał się, czy nie złapać klawiatury komputera i nie wysłać pytania „kto to jest?”, ale nie mógł oderwać wzroku od tego, co się działo. A wszelkie myśli o interaktywnych dociekaniach pierzchły, kiedy kochanka chwyciła jego dłoń i przycisnęła ją do piersi jak Numer 4 swojego misia.
Jeszcze kilka minut wcześniej sądzili, że zostaną świadkami śmierci dziewczyny. Od początku uważali, że taki los jest jej pisany. Tymczasem na ekranie rozgrywało się coś, co wykraczało poza ramy wszelkich scenariuszy, jakie sobie wyobrażali. Mężczyzna poczuł przypływ energii. Dotąd myślał, że Numer 4 należy do niego jak bezcenne obrazy, złoty rolex, wielki mercedes i prywatny samolot Gulfstream. Teraz jednak wymykała mu się z rąk i ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu, nie był z tego powodu zły ani rozczarowany. Złapał się nawet na tym, że zagrzewa ją do czynu, choć nie miał pojęcia jakiego. Jego kochanka czuła właściwie to samo co on, ale szybciej zdała sobie sprawę z zachodzącej na jej oczach przemiany i szeptała do ekranu jak do mężczyzny w swoich ramionach. Jednak zamiast czułych, namiętnych słów, wróciła do wiejskiej rosyjskiej gwary ze swojego dzieciństwa i błagała: „Uciekaj, Numerze 4! Uciekaj! Proszę…”
Michael nic z tego nie rozumiał. Wszystko było opisane w scenariuszu, a to nie. Wszystko było zaplanowane, to nie. Zawsze wiedział mniej lub bardziej precyzyjnie, co się wydarzy po wprowadzeniu każdego nowego elementu, a teraz nie. Patrzył w monitory przed sobą, jakby oglądał coś, co rozgrywa się gdzie indziej, na drugim końcu świata, nie o metry od niego, w pokoju pod jego nogami.
Linda zareagowała tylko trochę szybciej.
W pierwszym odruchu uznała, że nieoczekiwanie zjawił się detektyw z jej koszmarów – ten po trosze Sherlock Holmes, po trosze panna Marple, a po trosze Jack Bauer. Jednak prawie od razu odrzuciła tę myśl, bo ujęcie z kamery B jasno pokazało, że człowiek, który wtargnął do celi Numeru 4, nie jest gliną, nawet jeśli trzyma w ręku pistolet.
Na zewnątrz nie tłoczyły się radiowozy z włączonymi syrenami. Nikt nie krzyczał przez megafon, żeby się poddali. Helikoptery nie krążyły po niebie.
Przyskoczyła do okna i szybko obejrzała świat za ścianami domu.
Nikogo.
Znów odwróciła się do monitorów.
– Michael, ktokolwiek to jest, do cholery, przyszedł sam! -Rzuciła się przez pokój do stołu z kolekcją broni.
Michael zerwał się z eleganckiego krzesła biurowego. Szybko rzucił okiem po ich arsenale, po czym wcisnął Lindzie w dłonie AK-47. Wiedział, że magazynek na trzydzieści pocisków jest pełny, drugi schował do kieszeni spodni. Pospiesznie sprawdził bębenek rewolweru: naładowany. Wsunął go Lindzie za pasek spodni, żeby miała zapasową broń. Sam chwycił strzelbę i zaczął wciskać do niej naboje. Już nabitą odbezpieczył jednym energicznym ruchem ręki, a potem zamiast wziąć ze stołu jeden z półautomatycznych pistoletów, sięgnął po małą kamerę Sony HD.
– Trzeba wszystko nagrać – rzucił. Złapał laptop i błyskawicznie połączył go kablem z kamerą. Wiedział, że trudno będzie radzić sobie ze strzelbą, kamerą i komputerem jednocześnie, ale transmisja to rzecz najważniejsza.
W jego odczuciu „zabójstwo” i „filmowanie” połączyły się w jedną, niezmiernie istotną całość.
Linda natychmiast zrozumiała, co Michael sugerował. Nie będzie Serii numer 5, jeśli nie zrobią zakończenia Serii numer 4. Ich klienci potrzebują wielkiego finału. Muszą zobaczyć – nawet gdyby obraz miał być niedoskonałej jakości. Oczekują zakończenia, nawet gdyby odbiegało od pierwotnego scenariusza.
Nie mówili tego na głos, ale oboje czuli niepokój, zaskoczenie – a także coś w rodzaju artystycznego uniesienia. Kiedy Linda odbezpieczyła kałasznikowa, pomyślała, że oto tworzą prawdziwą sztukę.
Wyobraziła sobie spektakl, którego nie zapomni żaden widz.
Uzbrojeni w śmiercionośną broń i zapał twórczy pobiegli do schodów prowadzących do piwnicy. Ich kroki dudniły na wytartych deskach podłogowych.
Chór duchów napełnił jego uszy cichymi poleceniami – wszystkie pilne, wszystkie szeptane. Bądź delikatny. Bądź ostrożny. Podaj jej rękę… Nie wiedział, czy mówi to Cassie, Brian, czy nawet Tommy. Może wszyscy naraz, jak przy wspólnym śpiewaniu kolęd.
– Tak – powiedział pomału. – Myślę, że Pan Futrzak powinien wrócić do domu. I Jennifer razem z nim. Zabiorę was ze sobą.
Pistolet w dłoni nastolatki nagle opadł do jej boku. Spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Kim jesteś? – spytała. – Nie znam cię.
Uśmiechnął się.
– Jestem profesor Thomas – odparł. Stwierdził, że zabrzmiało to zbyt oficjalnie jak na okoliczności, w których się poznali. – Ale mów mi Adrian. Może mnie nie znasz, Jennifer, ale ja znam ciebie. Mieszkam kilka przecznic od twojego domu. Teraz cię tam zabiorę.
– To fajnie. – Wyciągnęła pistolet. – Chcesz?
– Po prostu go odłóż.
Posłusznie upuściła pistolet na łóżko.
Nagle zrobiło jej się ciepło, jakby cofnęła się w czasie do chwili, kiedy jako małe dziecko bawiła się na dworze w upalny letni dzień. Stała się uległa. Choć wciąż naga, miała swojego misia i nieznajomego, który nie jest tamtym mężczyzną ani tamtą kobietą, więc cokolwiek ją teraz spotka, pogodzi się z tym. Przemknęło jej przez myśl, że może już nie żyje. Może jednak pociągnęła za spust i ten starzec to tylko anioł stróż i zabierze ją do ojca, który niecierpliwie czeka na nią w jakimś lepszym świecie. Taki przewodnik, co przeprowadzi ją z życia w śmierć.
– Chyba pora stąd wyjść – zasugerował Adrian.
Delikatnie wziął ją za rękę. Nie miał pojęcia, co na jego miejscu zrobiłby policjant. Czy powinien zachowywać się jak telewizyjny glina co to wykrzykuje, wymachuje bronią i ratuje sytuację z hollywoodzką brawurą? Jednak stary psycholog w nim powiedział mu, że owszem, trzeba się spieszyć, ale przede wszystkim należy zachować ostrożność. Jennifer to niezwykle krucha istota. Zabrać ją z celi i tego domu to jak przetransportować niestabilny, ale wyjątkowo cenny ładunek.
Wyprowadził ją do ciemnej, zawilgoconej piwnicy. Nie miał żadnego planu. Był tak skoncentrowany na tym, żeby odszukać Jennifer, że nie pomyślał, co zrobi, jak już ją znajdzie. Liczył na to, że duchy mu coś podpowiedzą. Może już to robią, stwierdził, na poły prowadząc, na poły niosąc nastolatkę.
Opierała się na nim jak ktoś ranny. Kuśtykał na kontuzjowanej kostce. Czuł, jak kości ocierają się o siebie, i wiedział, że to złamanie. Zacisnął zęby.
Kiedy wychodzili z celi, usłyszeli w górze przerażający tupot nóg.
Jennifer natychmiast zamarła i zgięła się wpół jak od ciosu w brzuch. Z głębi jej piersi wydostał się dźwięk – nie krzyk, tylko zduszony bulgot, gardłowy, pierwotny, pełen przerażenia i rozpaczy.
Adrian odwrócił się w stronę, skąd dobiegło dudnienie stóp.
W kącie piwnicy były zdezelowane drewniane schody. Jeszcze przed chwilą miał niejasny pomysł, że zaprowadzi Jennifer na górę, a potem przejdą przez kuchnię do tylnych drzwi domu, jakby nagle stali się niewidzialni i nie było tam nikogo, kto chciałby im przeszkodzić w ucieczce. Tylko półtora metra dzieliło ich od wypaczonych stopni.
I kiedy tak patrzył, smuga światła przecięła cień na ścianie. Usłyszał skrzypienie – to otwierają się drzwi na górze.
Ledwie podniósł głowę i skupił wzrok na blasku, poczuł, że coś ciągnie go do tyłu.
To Jennifer. Złapała go za ramię i odciągała w głąb piwnicy. Choć nie do końca świadoma, co robi, instynktownie zdawała sobie sprawę, że kimkolwiek jest ten stary człowiek, musi być lepszy od tamtego mężczyzny i tamtej kobiety, a oni czyhają po drugiej stronie ciemności, w poświacie u szczytu schodów. Instynkt samozachowawczy wziął górę.
Adrian dał się odciągnąć do tyłu. Nic innego mu nie pozostało. I kiedy tak się wahał i w duchu przekonywał samego siebie, że musi obmyślić jakiś plan, świat wokół nich eksplodował.
Kaskada pocisków runęła z rykiem w dół schodów. Piwnicę wypełniły hałas i dym. Kule kaliber 7,62 odbijały się rykoszetem od cementowych ścian i świszczały w zakurzonym powietrzu. Kawałki gruzu sypały się deszczem wokół nich; wydawało się, że coś z dziką furią rozrywa małe ciasne pomieszczenie na strzępy.
Adrian i Jennifer rzucili się w bok i przywarli do ściany najbardziej oddalonej od strzałów. Oboje krzyczeli, jakby dosięgły ich kule – ale tak się nie stało. Wydawałoby się, że to niewiarygodne szczęście, ale Adrian widział, że ostrzał ma ograniczone pole rażenia. Pociski wciąż eksplodowały na ścianach i podłodze, przeszywały cienie i ciemność.
Od razu zrozumiał rzecz oczywistą: tamtędy nie uciekną.
Zostało tylko jedno wyjście: ta sama droga, którą wszedł. Za piwnicznym okienkiem jaśniało światło dzienne. Dojście do niego było ryzykowne – gdyby strzelec zszedł jeden-dwa stopnie, miałby pod ostrzałem całą piwnicę. Wtedy jedyną kryjówką pozostałaby cela Jennifer – ale tam nastolatka na pewno się nie wycofa, nie śmiałby jej nawet o to poprosić. Wyciągnął ją stamtąd. Nie mógł jej kazać tam wrócić. Nawet gdyby tylko cela była bezpiecznym schronieniem – a to wątpliwe – Jennifer za nic na nią nie spojrzy. Kuliła się przy nim, ściskając misia w dłoni. Pojękiwała cicho.
Na schodach gruchnęła druga seria, wizg pocisków rozdarł gęstniejące powietrze. Otaczały ich kłęby dymu, gorzkie zapachy i kurz. Zaczęli kaszleć. Z trudem oddychali.
Jedno wyjście. Tylko jedno wyjście. Adrian delikatnie odgiął palce Jennifer wczepione w jego ramię. Wydawała się spanikowana, nie chciała puścić, ale kiedy wskazał pistoletem na okno, jakby zrozumiała.
– Musimy się tam dostać – szepnął głosem ochrypłym od prób przekrzyczenia hałasu broni automatycznej.
Z początku oczy dziewczyny zamgliły się strachem. Kiedy jednak zerknęła w stronę okienka – na wysokości około trzech metrów – jej wzrok się przejaśnił. Nagle zhardziała, prawie jak gdyby w tej właśnie sekundzie przybyło jej lat, jakby pod kaskadą kul przeszła z niewinnego dzieciństwa w wiek niemal dorosły.
– Dam radę – powiedziała cicho i skinęła głową. Nie musiała przekrzykiwać huku wystrzałów; niebezpieczeństwo sprawiało, że Adrian słyszał ją głośno i wyraźnie.
Oderwał się od ściany, pod którą siedzieli skuleni i zaczął łapać stare, porzucone meble, zepsute, zniekształcone przedmioty – elementy dawnego codziennego życia w tym domu: zniszczony zlew, dwa drewniane krzesła. Gorączkowo przeciągał je przez piwnicę pod otwarte okno. Musiał znaleźć ich dość, żeby zdołali się po nich wspiąć do okna jak po drabinie. Złamana kostka krzyczała na niego. Przez chwilę zastanawiał się, czy jest ranny. Potem uprzytomnił sobie, że to bez znaczenia.
U szczytu schodów Michael filmował nad ramieniem Lindy, kiedy puszczała kolejne serie z kałasznikowa. Pilnował, żeby kamera nie uchwyciła jej twarzy – ktoś mógłby ją rozpoznać. Grzmot wystrzałów ogłuszył ich i kiedy Linda wstrzymała ogień, oboje wychylili się do przodu. Nie sądził, żeby zabili Numer 4 i starego człowieka. Może ich zranili. Na pewno przestraszyli. Pamiętał o pistolecie w ręku starca. Myślał, że Numer 4 też może być uzbrojona. W końcu miała magnum – dostała je po to, żeby się zabić przed kamerą.
Próbował myśleć logicznie i starannie wszystko zaplanować, mimo że wrzała w nim adrenalina. Prawego oka nie odrywał od wizjera kamery.
– Pistolet, który dałaś Numerowi 4… – zwrócił się do Lindy zniżonym głosem w nadziei, że mikrofon kamery tego nie wychwyci, choć wiedział na pewno, że część słów się nagra i popłynie w Internet. – Ile kul było w…
– Tylko jedna. Tyle potrzebowała – odparła Linda.
Opuściła kałasznikowa do biodra i zacisnęła palec na spuście. Tak jak to zauważył Adrian, gdyby zeszła pół metra niżej, miałaby pod ostrzałem większą część piwnicy. Jednak Michael nie dałby rady filmować pod takim kątem.
Jak operator filmowy, który przygotowuje ujęcia do skomplikowanej sceny akcji – z pościgiem samochodowym, eksplozjami i aktorami rozbiegającymi się bezładnie na wszystkie strony – przeprowadziła szybkie obliczenia w pamięci.
– Jeśli rzucimy się na nich… – zaczęła.
Nie dał jej dokończyć.
– Posłuchaj! Co to za dźwięk?
Wytężyli słuch. Usiłowali rozpoznać, co przebija przez dzwonienie w ich uszach wywołane łomotem wystrzałów w ciasnej przestrzeni. To tak, jakby czytać tekst małą czcionką w ciemnym pokoju.
Minęło kilka sekund, zanim uświadomili sobie, że to chrobot gratów wleczonych po cementowej podłodze i rzucanych pod ścianę. Michael z początku pomyślał, że starzec i Numer 4 stawiają barykadę, że chcą się za nią schronić i stawić opór.
Oczami wyobraźni odtworzył rozkład piwnicy. Szukał najkorzystniejszego miejsca na prowizoryczną kryjówkę dla pary osaczonych szczurów. I w tej chwili przypomniał sobie o małym, obrośniętym pajęczynami okienku. To jedyne wyjście, jakie pozostało; albo, jeśli dotrą tam z Lindą pierwsi, doskonałe stanowisko dla karabinu i kamery.
Trącił kochankę w ramię i położył palec na wargach – uniwersalny znak nakazujący ostrożność i milczenie. Machnął, żeby poszła za nim – ale żeby najpierw puściła jeszcze jedną serię. Omiotła kałasznikowem wąskie schody. Zasypywała piwnicę gradem kul, aż opróżniła cały magazynek.
Wyjęła nowy z kieszeni Michaela i wprawnie wcisnęła ładunek na miejsce. Odbezpieczyła broń i pobiegła za swoim ukochanym.
Dopiero po chwili Terri Collins zrozumiała, co się dzieje. Z miejsca, gdzie stali z Markiem Wolfe'em obok samochodu Adriana, odgłosy strzałów wydawały się z niczym niepowiązane jak dźwięk grającego telewizora w drugim pomieszczeniu. Na podstawie tego, co słyszała, musiała stworzyć obraz, który podpowiedziałby jej właściwą reakcję. Terkotu broni automatycznej, nawet stłumionego ścianami domu, nie pomyliłaby z niczym innym. Przed laty zbyt wiele razy musiała czekać z małymi marudnymi dziećmi w swoim starym samochodzie, aż mąż skończy ćwiczenia na wojskowej strzelnicy, gdzie regularnie wywalano magazynki na sto pocisków w nieruchome, udające terrorystów cele.
Odwróciła się do Wolfe'a. Zrozumienie przeszyło ją jak prąd elektryczny.
– Dzwoń po pomoc! – krzyknęła.
Zaczął nerwowo wybierać numer, a Terri przebiegła na tył samochodu. Otworzyła bagażnik i wyjęła czarną kamizelkę kuloodporną, którą zawsze woziła ze sobą. Dostała ją w prezencie od sąsiadki Laurie dawno temu, kiedy jeszcze chodziła na patrole. I nie włożyła jej ani razu, od czasu gdy rozpakowała ją w pewien bożonarodzeniowy poranek.
– Podaj im adres – zawołała przez ramię. – Przekaż, żeby przysłali wszystkich ludzi, jakich mają. Powiedz, że słychać strzały z broni automatycznej. A, i niech wezwą karetkę! W razie czego mów, że postrzelono policjanta, wtedy się pospieszą. – Zapięła rzepy, osłoniła pierś kamizelką, która wydawała się strasznie mała i licha. Wprowadziła nabój do komory pistoletu. Usłyszała drugą odległą serię z automatu. Nie myślała o tym, co robi, wiedziała tylko, że musi się dostać w miejsce, gdzie padały strzały. Zerwała się do biegu. Rzuciła przez ramię jeszcze jedno polecenie. – Czekaj tu. Wytłumacz im, dokąd poszłam! – Najszybciej jak mogła, z pistoletem ściśniętym w dłoni, popędziła w stronę podjazdu prowadzącego do starego wiejskiego domu.
Wolfe, zajęty wzywaniem posiłków, patrzył za nią, aż zniknęła za zakrętem. Kiedy uzyskał połączenie z dyspozytorką miejscowej policji, mówił zwięźle i konkretnie.
– Przyślijcie wsparcie. I to duże. Detektyw policji uczestniczy w strzelaninie.
Podał adres i usłyszał zszokowany, zdyszany kobiecy głos:
– Trochę potrwa, zanim przyjadą. Co najmniej piętnaście minut.
– Nie mamy piętnastu minut – uciął i rozłączył się. Jeszcze nigdy nie przyjęła takiego zgłoszenia, pomyślał.
Podniósł głowę i spojrzał na ścieżkę, którą pobiegła Terri Collins. Stracił ją z oczu, gdy minęła poobijaną skrzynkę na listy. Las obok podjazdu był za gęsty, żeby mógł dostrzec panią detektyw; wydawało się, że gąszcz wchłonął ją całkowicie. Wolfe czuł się rozdarty. Kazano mu czekać i siedzący w nim tchórz nie miał nic przeciwko temu, żeby stać w bezpiecznym, ocienionym miejscu – niech się dzieje, co chce, nie jego sprawa. Jednak ten naturalny instynkt samozachowawczy walczył z drugą połową jego osobowości, ta chciała widzieć i gotowa była podjąć wszelkie ryzyko, by zaspokoić szczególnie natarczywą ciekawość i niesłabnącą żądzę.
Najważniejsze to być w zasięgu. Zawsze tak uważał.
Odetchnął głęboko i pobiegł za policjantką, choć powtarzał sobie w duchu, w rytmie kroków, by trzymać się na dystans, w ukryciu, i poprzestać na roli obserwatora. Podejdź blisko, przekonywał sam siebie, gdy jego nogi przeszły w sprint – ale nie za blisko.
Adrian balansował na bezładnej stercie gratów i pomagał Jennifer wspiąć się na górę. Wszystko chybotało się pod ich ciężarem. Cała zbudowana w panice konstrukcja mogła się lada chwila rozlecieć. Wcisnął pistolet do kieszeni z nadzieją, że broń nie wypadnie, po czym ułożył dłonie w koszyczek. Naga nastolatka postawiła nogę na splecionych rękach i jedną dłoń oparła na jego ramieniu, ale w drugiej wciąż ściskała misia. Adrian wytężył siły, stęknął i dźwignął ją do okna. Jennifer sięgnęła do framugi. Adrian zobaczył, że wysunęła rękę z misiem na zewnątrz, wyrzuciła zabawkę i chwyciła potrzaskane drewno. Zachwiała się, zaraz jednak, wierzgając i szamocząc się jak ryba na pokładzie łodzi, wygramoliła się przez okno.
Wciągnął powietrze z ulgą. Nie wierzył w to, czego dokonał.
Nie wiedział, jak sam dostanie się do okna. Z miejsca, gdzie przysiadł – jak ptak na rozkołysanej gałęzi – rozejrzał się za czymś, co mógłby dorzucić do stosu, by zyskać tych kilkadziesiąt brakujących centymetrów.
Nie zobaczył nic.
Rezygnacja ścisnęła mu żołądek.
Ona może uciec. Ja tu utknąłem. Chciałbym wyjść, ale nie mogę…
I kiedy te przygnębiające myśli wkradły się do jego duszy, usłyszał w górze głos.
– Profesorze, szybko!
Jennifer z powrotem wsunęła się po pas do środka i wyciągnęła do niego chude ramię.
Nie liczył na to, że będzie miała dość siły, żeby mu pomóc.
Spróbuj, do cholery, Audie! Spróbuj!
To Brian krzyczał mu nad uchem.
Adrian podniósł głowę. Tym razem to nie nastolatka podawała mu rękę przez okno, tylko Cassie.
Dawaj, Audie, błagała.
Nie wahał się. Usiłował złapać ją za rękę, drapał palcami po ścianie, odbijał się ile sił obiema nogami, tą złamaną i tą zdrową. Czuł, że sterta gratów wali się pod nim i przez chwilę miał wrażenie, że zawisł w powietrzu. Zaraz jednak uderzył całym ciałem w cement i już myślał, że spada, ale zorientował się, że nie. Złapał się ramy okna, jego krwawiące paznokcie wczepiły się w drewno. Wierzgnął gwałtownie. Nie wierzył, że da radę się podciągnąć, ale wtedy poczuł, że coś dźwiga go do góry – po trosze dziewczyna trzymająca go za kołnierz marynarki, po trosze resztki jego sił, po trosze wszystkie wspomnienia.
Skrzydła, wyobraził sobie.
I nagle zobaczył nad sobą słońce.
Przeczołgał się przez okno z pomocą Jennifer.
Stary człowiek i naga nastolatka osunęli się wyczerpani na ścianę domu. Ona chłonęła świeże powietrze jak najlepszy szampan, słońce zalewało jej twarz. Jeszcze jeden oddech, bo to tak cudownie smakuje, a potem mogę umrzeć powiedziała sobie.
Adrian usiłował zebrać myśli. Widział stodołę na drugim końcu podwórza. Stamtąd przybiegł. Zza niej było najbliżej do linii drzew. Tam mogliby się ukryć. Ledwie jednak złapał Jennifer za ramię i zaczął gorączkowo pokazywać „pójdziemy tamtędy”, seria kul z kałasznikowa wbiła się w ścianę nad ich głowami i ziemię u ich stóp. Grudki błota uderzyły ich w twarze, odłamki drewna i izolacji spadły deszczem na głowy. Jakby nad nimi ktoś wściekle walił w kocioł. Odskoczyli do tyłu, wtuleni w siebie. Jennifer znów zaczęła krzyczeć, choć jej głos okazał się nie dość silny, by przebić się przez uporczywy hałas karabinu. Wydawało się, że natarczywy, śmiercionośny łoskot kałasznikowa dochodzi z jej otwartych ust.
Linda i Michael rozdzielili się. Ona obeszła dom od tyłu i wystawiła lufę karabinu zza węgła tak, żeby mieć w polu rażenia starca i dziewczynę. Trudno strzelać, nie wychylając się z ukrycia, ale liczyła, że samo natężenie ognia załatwi sprawę.
Michael pobiegł za starego pikapa – to wystarczająca osłona, żeby mógł dalej filmować. Opuścił strzelbę, uniósł kamerę, postawił laptop na dachu szoferki.
Myślał tylko: co za widowisko.
Jennifer krzyczała i wśród gradu kul zakrywała uszy dłońmi. Przywarła do Adriana.
On zasłaniał twarz przedramieniem, jakby w ten sposób zdołał odeprzeć deszcz ognia z broni automatycznej. Miał zamknięte oczy i spodziewał się, że lada chwila umrze.
– Audie, posłuchaj mnie! To nie koniec!
Odwrócił się w bok i zobaczył brata. Brian z Wietnamu, młody oficer dowodzący żołnierzami niewiele starszymi od Jennifer. Miał na sobie zabłocony mundur polowy i nisko opuszczony hełm. Zalany potem, brudny leżał na brzuchu i przeładowywał M-16. Twarz zacięta w wyrazie determinacji. Nie znać było po nim strachu.
– No, Audie! Odpowiedz ogniem, do licha! Odpowiedz ogniem!
Brian puścił wściekłą serię z broni ustawionej na ogień automatyczny. Adrian zobaczył, że róg domu, zza którego ostrzeliwała ich Linda, eksplodował deszczem drzazg. Kawałki szyby z rozbitego okna wzleciały w słońce. Adrian spojrzał w dół. Zobaczył, że nie wiedzieć kiedy ukląkł na ziemi i że trzyma w dłoni pistolet brata. To on wystrzelił te kule.
Linda zatoczyła się do tyłu ze zduszonym okrzykiem. Jeden z pocisków drasnął framugę okna tuż nad jej głową i drzazga rozcięła gładki policzek. Przylgnęła do ściany, żeby zejść z linii ostrzału, i dotknęła skaleczenia. Na czubkach palców zauważyła krew. Wpadła w furię.
– Znakomicie! – krzyknął Brian. – Nie pozwól, żeby cię oskrzydlili, Audie. Prowadź ogień osłonowy!
Adrian raz po raz pociągał za spust. Łuski opadały wokół niego. Słyszał wrzask Tommy'ego:
– Teraz, tato! Teraz będzie miała szansę!
– Teraz! – krzyknął do Jennifer, nie przestając strzelać. -Teraz! Uciekaj! Szybko!
Dziewczyna nie w pełni zrozumiała, co mówił, ale ogólne znaczenie było oczywiste: Biegnij za stodołę. Przyczaj się. Potem leć do lasu. Uciekaj. Schowaj się.
Wygraj wyścig ze śmiercią.
Zerwała się na nogi i bez wahania pobiegła sprintem. Pędziła ile sił, najszybciej jak mogła, tak jak to sobie wyobrażała, kiedy siedziała uwięziona w celi. Czuła na plecach pieszczotę wiatru; jakby tchnienie huraganu pchało ją naprzód, ku bezpiecznemu schronieniu.
Adrian z trudem podźwignął się na nogi. Ruszył za nią, ale chwiał się i kuśtykał jak starzec. Złamana kostka wyginała się na każdym kroku. Uciekając, strzelał w róg domu w nadziei, że jakiś szczęśliwy, niewymierzony strzał trafi w cel.
Pokonał połowę drogi, kiedy nagły, potężny cios jak uderzenie pioruna chwycił go, wzniósł w powietrze i bez żadnego wysiłku rzucił na ziemię. Twarz Adriana wbiła się w wilgotny grunt. Czuł smak ziemi, dzwoniło mu w uszach, ból promieniował z nóg do brzucha i serca, które, jak sądził, lada moment przestanie bić. Nie potrafił sformułować myśli: oberwałem, choć to właśnie się stało.
Wszystko wokół wydawało się niewyraźne, ocienione, jakby nagle noc opadła na jego twarz. Ciekawe, czy Jennifer dotarła za stodołę, czy zrobiła ten pierwszy krok na drodze do bezpieczeństwa. Liczył na to, że Cassie, Brian i Tommy poprowadzą ją dalej, bo on już tego nie zrobi.
Zamknął oczy i usłyszał złowrogie kliknięcie. Trzask. Nie wiedział, że to dźwięk, jaki towarzyszy wyrzuceniu ze strzelby zużytego pocisku i wprowadzeniu do komory nowego. Rozumiał jednak, że to odgłos śmierci.
Kiedy zerwał się do biegu przez otwartą przestrzeń, Michael przestawił kamerę na maskę pikapa. Wcisnął przycisk „auto”, żeby filmowała dalej, a sam wyszedł z ukrycia. Wciąż pozostawał anonimowy. Klienci zobaczą tylko jego plecy.
Wypalił ze strzelby.
Stalowy śrut trafił Adriana w uda i biodra – podniósł go i rzucił na ziemię jak staranowanego rugbistę czy brutalnie sfaulowanego piłkarza.
Michael spokojnie wyrzucił zużytą łuskę i przystawił broń do ramienia. Tym razem precyzyjnie celował w postać skuloną na ziemi.
Pora zakończyć show, pomyślał.
Nie usłyszał, że ktoś jest za nim, dopóki przenikliwy rozkaz nie przeciął powietrza.
– Policja! Stać! Rzuć broń!
Był zdumiony. Zawahał się.
– Rzuć broń, powiedziałam! Tego zupełnie nie przewidział.
Bombardowały go myśli. Gdzie Linda? Kto to? Przecież Numer 4 jest już skończona. Co się dzieje? Jednak pytania odbijały się rykoszetem od pustych zakamarków umysłu. Dlatego, zamiast wykonać polecenie, Michael odwrócił się na pięcie i skierował lufę w stronę, skąd dobiegły te dziwne rozkazy. Padały nie z jego ust, lecz z cudzych. Zamierzał szybko zastrzelić tego, kto tam jest, i wrócić do dużo pilniejszego i ważniejszego zadania – zakończenia Serii numer 4.
Nie dostał takiej okazji.
Terri Collins kucała w pozycji strzeleckiej za platformą pikapa. Trzymała pistolet obiema rękami, starannie wycelowany. Miała wrażenie, że Michael porusza się w zwolnionym tempie, że się obraca i odsłania pierś.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie rzucił strzelby. Nie miał żadnych szans.
Strzeliła pięć razy, tak jak ją nauczono. Nie popełnij żadnego błędu. Zlikwiduj przeciwnika.
Pistolet ryknął. Przez wszystkie lata przepracowane w policji małego miasteczka uniwersyteckiego detektyw Collins ani razu nie wyjęła go z kabury, nie licząc ćwiczeń na strzelnicy. Teraz, kiedy sięgnęła po broń w czasie akcji, usiłowała przypomnieć sobie, co i jak robić. Na szkoleniu mówiono jej, że druga szansa zazwyczaj się nie zdarza. Broń jednak, na szczęście, jakby żyła własnym życiem. Celowała i strzelała sama z siebie; Terri ledwo czuła, że pociąga za spust.
Pociski z płaszczem stalowym wbiły się w Michaela. Siła uderzenia wystrzelonych z bliska kul poderwała go z ziemi i odrzuciła do tyłu. Umarł, zanim jego oczy po raz ostatni zobaczyły niebo.
Terri wypuściła powietrze wyczerpana.
Zrobiła krok naprzód. Kręciło jej się w głowie, ale nerwy miała wyostrzone jak brzytwa.
Utkwiła wzrok w postaci, która przed nią leżała. Zamiast piersi mężczyzna miał jedną wielką kałużę krwi.
Widok zabitego przez nią człowieka hipnotyzował. Dalej stałaby nieruchomo jak w transie, gdyby nie nagły krzyk.
Linda widziała śmierć kochanka ze swojej pozycji na drugim końcu domu. Jeden przerażający obraz.
Zobaczyła policjantkę nad Michaelem. Zobaczyła krew.
Poczuła się, jakby z serca brutalnie wyrwano najważniejszą część jej samej.
Z oczami pełnymi łez i strachu pobiegła naprzód i krzycząc: „Michael! Michael! Nie!”, wystrzelała resztę kul z magazynku kałasznikowa.
Pociski wbiły się w detektyw Collins. Łomocząc w kamizelkę kuloodporną, kręciły nią jak dziecięcym bąkiem. Jedna z kul przeszyła nadgarstek. Terri poczuła, jak broń wylatuje jej z ręki. Zachwiała się, wtedy następny pocisk trafił ją tuż nad kamizelką i rozciął gardło jak nóż.
Upadła na plecy, z oczami utkwionymi w niebie. Gorąca krew bulgotała w jej piersi, zalewała gardło, dusiła. Z każdą sekundą Terri z coraz większym trudem łapała powietrze. Wiedziała, że powinna myśleć o dzieciach, domu i wszystkim, co straci, ale wtedy spadła na nią zasłona bólu, czarna i ostateczna. Nie zdążyła powiedzieć sobie „nie chcę umrzeć”, zanim ostatni oddech wydarł się z jej ust.
Linda wciąż biegła. Odrzuciła karabin i wyszarpnęła zza paska dżinsów pistolet, który wsadził tam Michael. Chciała strzelać dalej, jakby raz po raz zabijając policjantkę, mogła jakoś odwrócić bieg czasu i odzyskać ukochanego.
Przypadła do jego boku.
Rzuciła się na Michaela, objęła go, podniosła i tuliła jak Maryja z rzeźby Michała Anioła zdjętego z krzyża Jezusa. Przesunęła palcami po twarzy swojego partnera. Próbowała zetrzeć krew z jego ust, jakby to mogło przywrócić mu życie. Skowyczała z bólu.
I nagle ślepa furia wyparła ból. Jej oczy zwęziły się z niepohamowanej nienawiści. Zerwała się na równe nogi i ścisnęła pistolet. Widziała starego mężczyznę – leżał na ziemi. Nie wiedziała, kim ten facet jest, jak tu trafił, ale na pewno to on był wszystkiemu winien. Nie miała pojęcia, czy ten człowiek żyje, ale na życie nie zasługiwał. Numer 4 też musiała być gdzieś blisko. Zabij ich. Zabij oboje. A potem możesz zabić siebie, żeby być z Michaelem już na zawsze.
Podniosła pistolet i starannie wycelowała w ciało starca.
Adrian widział jak przez mgłę, co robiła. Gdyby zdołał się poruszyć, przeczołgać w bezpieczne miejsce czy sięgnąć po własną broń i wymierzyć, zrobiłby to – ale mógł jedynie czekać. Dobrze, może zginąć tu i teraz, tylko żeby Jennifer udało się uciec. W sumie od początku zamierzał tak skończyć. W samobójstwie przeszkodziło mu jednak to, że uprowadzono tę dziewczynę prawie sprzed jego domu, a to było złe, nie w porządku, dlatego zrobił wszystko, czego chciała jego nieżyjąca rodzina: żona, brat i syn. To stanowiło część jego umierania i pogodził się z tym. Zrobił, co w jego mocy, i może Jennifer teraz ucieknie, dorośnie i będzie żyć. Warto było.
Zamknął oczy.
Usłyszał huk wystrzału.
Ale śmierć nie przyszła milisekundy później.
Pod policzkiem wciąż miał wilgotną ziemię. Czuł, jak bije mu serce, jak krew sączy się z ran. Czuł nawet swoją chorobę, jakby podstępnie wykorzystywała to, co się stało, i przejmowała nad nim władzę. Nie pojmował dlaczego, ale czuł, jak wymykają mu się wspomnienia i opuszcza go rozum. Chciał jeszcze raz usłyszeć głos żony, syna, brata. Chciał przeczytać wiersz, który złagodziłby przejście w szaleństwo, niepamięć i śmierć. Słyszał jednak w sobie tylko łomoczącą kaskadę otępienia – wymazywała te jego nieliczne części, które trzymały się życia.
Zamrugał i otworzył oczy.
To, co zobaczył, wydawało się jeszcze większym przywidzeniem niż duchy jego bliskich.
Linda leżała twarzą w dół na ziemi. Wokół tego, co zostało z jej głowy, rozkwitał kwiat krwi.
A za nią: Mark Wolfe.
W dłoni trzymał pistolet detektyw Collins.
Adrian chętnie by się roześmiał, bo pomyślał, że śmierć z uśmiechem na twarzy ma sens.
Zacisnął powieki i czekał.
Przestępca obejrzał scenę krwawej jatki przed domem. Raz po raz powtarzał pod nosem: „Jezu Chryste, Jezu Chryste, Jezu Chryste”, choć te słowa nie miały nic wspólnego z wiarą czy religią, wyrażały tylko szok. Jeszcze raz uniósł pistolet pani detektyw. Nie celował w nic konkretnego. Zaraz jednak opuścił broń, bo stało się oczywiste, że na nic mu się już nie przyda. Zobaczył laptop na dachu pikapa i kamerę – która wiernie rejestrowała wszystko.
Cisza wydawała się całkowita. W oddali milkły ostatnie echa wystrzałów.
– Jezu Chryste – wymamrotał raz jeszcze.
Spojrzał w dół na detektyw Collins i pokręcił głową.
Powoli podszedł do ciała Adriana. Ku jego zaskoczeniu, powieki starca drgnęły i uniosły się. Wolfe poznał, że profesor jest ciężko ranny, i wątpił, czy przeżyje. Mimo to, kiedy nachylił się nad nim, przybrał krzepiący ton.
– Twarda z ciebie sztuka, profesorku. Trzymaj się. – Usłyszał wycie szybko nadciągających syren. – Jedzie pomoc – powiedział. – Nie poddawaj się. Zaraz będą. – Miał dodać „wisisz mi dużo więcej niż dwadzieścia patoli”, ale tego nie zrobił.
Co innego zaprzątało go w tej chwili – wybuch dumy i prawdziwie cudowna myśl: Jestem bohaterem. Kurde, bohaterem. Zabiłem mordercę policjanta. Nigdy więcej nie będą się mnie czepiać, z żadnego powodu, cokolwiek w cholerę zrobię. Jestem wolny.
Syreny wyły coraz bliżej. Wolfe odwrócił wzrok od rannego profesora i zobaczył coś takiego, że nawet jemu opadła szczęka.
Zza niszczejącej stodoły wyłoniła się zupełnie naga nastolatka. Nie próbowała się zasłaniać, jeśli nie liczyć tego, że do serca tuliła misia.
Wstał i odsunął się na bok, kiedy Jennifer przeszła przez podwórze. Uklękła przy Adrianie i w tej samej chwili pierwszy radiowóz skręcił na podjazd przed domem.
Wolfe zawahał się, ale w końcu zdjął z siebie lekką kurtkę. Narzucił ją na ramiona dziewczyny, częściowo po to, żeby okryć jej nagość, ale bardziej dlatego, że chciał dotknąć porcelanowej skóry. Musnął palcem jej ramię. Westchnął, kiedy na wskroś przeszyło go znajome, nieokiełznane, elektryzujące uczucie.
Za nimi radiowozy hamowały z piskiem opon, funkcjonariusze wymachujący bronią wyskakiwali z aut, wykrzykiwali rozkazy, zajmowali pozycje za otwartymi drzwiami samochodów. Wolfe miał dość zdrowego rozsądku, żeby odrzucić pistolet pani detektyw i podnieść ręce w zupełnie niepotrzebnym geście kapitulacji.
Zdawało się, że Jennifer nie słyszy nic oprócz chrapliwego oddechu swojego wybawcy. Wzięła starego człowieka za rękę i mocno uścisnęła, jakby mogła przekazać mu przez skórę trochę swojej młodości, dać mu nieco więcej sił.
Adrian patrzył na nią wzrokiem kogoś, kto budzi się z długiej drzemki niepewny, czy to jeszcze sen, czy już jawa. Uśmiechnął się.
– Cześć – szepnął. – Kim jesteś?