Zasnęła – nie wiedziała, na jak długo: minuty, godziny, dni? – ale obudził ją płacz dziecka.
Nie wiedziała, co robić. To był słaby odgłos, bardzo daleki, i nie od razu poznała co to. Przycisnęła Pana Futrzaka mocniej do piersi. Wykręciła szyję w jedną, potem w drugą stronę, próbując ustalić, skąd dobiega płacz. Miała wrażenie, że trwał długo – choć tak naprawdę mogła to być sekunda-dwie. Wreszcie ucichł. Ciekawe, co to znaczy. Jennifer miała małe doświadczenie w opiece nad dziećmi. Nie miała rodzeństwa, więc jej wiedza o niemowlętach ograniczała się do tych podstawowych instynktów, które istnieją w każdym. Weź dziecko na ręce. Ukołysz dziecko. Nakarm dziecko. Uśmiechnij się do dziecka. Połóż dziecko spać.
Ostrożnie zmieniła pozycję, żeby nie zrobić żadnego hałasu, który mógłby zagłuszyć ten dźwięk. Głos dziecka – nawet niezadowolonego, domagającego się zainteresowania – budził w niej mieszane uczucia. Coś znaczył i usiłowała dojść co właściwie. Zmusiła się, żeby być wnikliwa, zorganizowana, racjonalna i uważna.
Starała się rozgonić opary snu.
Przez chwilę myślała, że może ten płacz jej się przyśnił. Po kilku sekundach stwierdziła: nie, jest prawdziwy.
Jednak coś innego było nie tak. Pokręciła głową i niepokój przedarł się przez rzednące koszmary. O co chodzi? O co chodzi? Chciała krzyknąć na cały głos.
Coś się zmieniło.
Czuła to. Włosy zjeżyły jej się na karku. Oddech stał się chrapliwy, spanikowany. Gwałtownie wciągnęła powietrze i nagle wrzasnęła jak rażona prądem.
Jej głos rozbrzmiał echem w pokoju. To przeraziło ją jeszcze bardziej.
Drgnęła. Dygotały jej ręce, plecy zesztywniały. Zagryzła spierzchnięte, spękane wargi.
Kaptur zniknął.
Wciąż jednak panowała ciemność.
Z początku miała wrażenie, że widzi – że to pokój jest czarny. Potem zrozumiała, że nie. Coś nadal zasłania jej oczy.
Zdziwiła się. Dlaczego tak długo jej zajęło, by zauważyć, że kaptur zastąpiło coś innego? W każdym razie tak było. Ta zmiana musiała czemuś służyć, ale Jennifer pojęcia nie miała czemu. Wiedziała, że to oznacza coś ważnego – ale co? Odpowiedź pozostawała dla niej nieuchwytna.
Ostrożnie odchyliła się do tyłu i podniosła dłonie do twarzy. Przesunęła palcami po policzkach, sięgnęła do oczu. Kaptur zastąpiła jedwabna maska zawiązana z tyłu głowy. Obmacała węzeł. Zaplątały się w niego kosmyki włosów. Dotknęła łańcucha na szyi. To się nie zmieniło. Zorientowała się, że bez większego trudu może zdjąć maskę. Pewnie wyrwałaby sobie przy tym garść włosów, ale mogłaby zobaczyć, gdzie jest. Delikatnie położyła Pana Futrzaka na łóżku obok siebie i wsunęła palce pod miękki materiał. Nagle zamarła.
Gdzieś w oddali znów płakało dziecko.
To nie miało sensu. Jak małe dziecko może być powiązane z tym, co się z nią dzieje?
Próbowała uporządkować myśli. Płacz dziecka oznaczał, że była… gdzie? W mieszkaniu? W domu na ciasno zabudowanej ulicy? Czyżby mężczyzna i kobieta, którzy ją porwali, mieli dziecko? Dziecko kojarzyło się z rodzicielstwem, odpowiedzialnością, czymś normalnym – a w tym, co ją spotkało, nie było nic normalnego. Dziecko to minivany, łóżeczka, wózki i spacery w parku, ale to wszystko zdawało się częścią innego świata. Kaptur zniknął. Teraz jestem w masce. Mogę ją zdjąć. Może tego właśnie chcą. Może nie. Nie wiem. Chcę robić, co każą, ale nie wiem, czego oczekują.
I nagle zatkało ją, jakby dostała pięścią w brzuch.
Byli tu. W tym pokoju. Kiedy spałam. Zdjęli kaptur, włożyli mi tę maskę i nawet mnie nie obudzili. O mój Boże…
Chyba już setny raz nie mogła powstrzymać łez. Gwałtownie łapała powietrze. Szlochała. Łzy wsiąkały w materiał na jej twarzy. Wyciągnęła rękę po Pana Futrzaka i szepnęła do niego:
„Dzięki Bogu, że cię tu mam, ty jeden dajesz mi poczucie, że nie jestem sama”.
Kołysała się w przód i w tył, zrozpaczona i samotna, aż w końcu opanowała spazmatyczne falowanie piersi. Jej oddech stał się wolniejszy. Rozpaczliwe, gwałtowne, wstrząsające ciałem wdechy ustały.
I kiedy szloch przycichł, rozległ się przeciągły, rozdzierający serce lament dziecka. Niósł się echem przez ciemność jej świata. Odległy. Nieuchwytny.
Przechyliła głowę, żeby lepiej wychwycić ten dźwięk, ale nadal nie rozpoznawała w nim nic znajomego. To było tak, jakby przez sekundę-dwie płacz dziecka przypomniał jej o świecie, który istniał poza przesłaniającą oczy ciemnością. Potem – tak szybko, jak szybko wdarł się do jej świadomości – ucichł, pozostawiając ją w tej samej mrocznej otchłani niepewności.
Raz jeszcze stawiła opór emocjom. Dość łez. Dość płaczu. Nie jesteś małym dzieckiem.
Nie pozwoliła sobie pomyśleć: a może jednak jestem.
Przez jedną przerażającą chwilę miała wrażenie, że to ona płacze, że to jej własne krzyki i lamenty, że słyszy samą siebie, że cofnęła się do wieku niemowlęcego.
Wzięła głęboki wdech. Nie, powiedziała sobie. To nie ja. Ja jestem tutaj. A dziecko tam.
Przejmij kontrolę, nakazała sobie.
Inna rzecz, że mówiła to już nieraz, i dotąd nie wiedziała, nad czym ma przejąć kontrolę.
Była też dość bystra, by zauważyć, że ilekroć zmuszała się do tego, by zapanować nad emocjami, zdarzało się coś, co jej w tym przeszkadzało i wtrącało ją z powrotem w pustą rozpacz skrytą wewnątrz ciemności.
Robią to specjalnie, stwierdziła.
Znów wytężyła słuch. Nie potrafiła określić, czy dźwięki wydawane przez dziecko dodają jej otuchy, czy ją przerażają. Niewątpliwie znaczyły coś ważnego, a mimo to nie mogła ich zinterpretować. Aż płakać jej się chciało z frustracji. W porę jednak przypomniała sobie, że po wszystkim, co ją dotąd spotkało, zalewała się łzami – i nic a nic to nie pomogło.
Osunęła się na łóżko. Spragniona, głodna, przerażona i obolała – choć nie mogła ustalić, co konkretnie ją boli. Czuła się, jakby przebito jej serce. Ale jeszcze gorsza od tego – prawie – była suchość w gardle; nie piła nic od czasu, kiedy dostała wodę z narkotykami (kiedy? rok temu?). Ostatni posiłek jadła w południe w dniu swojej ucieczki z domu. Kiedykolwiek to było.
Rozumiała, że jest więźniem – ale jakim, gdzie? Pomyślała, że nawet najgorsi mordercy zamknięci na zawsze w celi wiedzą, dlaczego tam są. Przed oczami stanął jej obraz wyrwany z jakiegoś filmu. Nie miał tytułu, gwiazd ani fabuły. Pamiętała tylko, jak więzień pieczołowicie wydrapywał w ścianie kreskę – znak, że upłynął kolejny dzień. Ona nie mogła zrobić nawet tego. Wiedza to luksus, dotarło do niej.
Wciąż jednak nie mogła nic z tego zrozumieć.
Słyszała, że ma wykonywać polecenia.
Ale nikt nie kazał jej nic robić.
Im więcej o tym wszystkim myślała, tym bardziej nerwowo wbijała palce w wytarte futro Pana Futrzaka. Dotyk misia w jakiś sposób do niej przemawiał. W pewnym sensie, powiedziała sobie, to jedyna pamiątka życia, jakie prowadziła do czasu, kiedy drzwi furgonetki otworzyły się i ten mężczyzna ją zdzielił. Była prawie naga, w pokoju, którego nie widziała. Były drzwi. To wiedziała. Był sedes. To wiedziała. Gdzieś było dziecko. To wiedziała. Podłoga była cementowa. Łóżko skrzypiało. Łańcuch zaciskał się na jej szyi, kiedy robiła sześć kroków w prawo lub w lewo. Było gorąco.
Żyła i miała swojego misia.
Głęboko odetchnęła w ciemności. No dobrze, Panie Futrzaku, od tego zaczniemy. Ty i ja. Tak jak zawsze, odkąd tata umarł i zostawił nas samych z mamą.
Nie wiedziała, jak długo jeszcze pożyje.
Nie wiedziała, co ją czeka.
Nie wiedziała, do czego jest im potrzebna – ale była potrzebna.
Wtedy po raz pierwszy zastanowiła się, czy ktokolwiek jej szuka.
I ledwie ta myśl przyszła jej do głowy, znów usłyszała płacz dziecka. Pojedynczy, piskliwy, rozpaczliwy krzyk. Jak poprzednio, ucichł i zostawił ją samą z Panem Futrzakiem. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale ten dźwięk jej pomógł, bo oderwał ją od najbardziej przygnębiającego pytania: Skąd ktokolwiek miałby wiedzieć, gdzie jej szukać?
– Puść to jeszcze raz – polecił Michael. Majstrował przy głównej kamerze i myślał, że trzeba naprawić kilka drobiazgów w elektronicznym systemie dostrajania. – Nie chcę przedobrzyć. Krótki urywek…
Linda wcisnęła kilka klawiszy. Dziecko znów zapłakało.
– Jesteś pewien, że słyszy?
– Mhm. Na sto procent. Zobacz, jak odwraca głowę.
Linda nachyliła się w stronę obrazu z głównej kamery.
– Fakt – stwierdziła. – Klienci też słyszą?
– Tak. Ale jak ona będą się musieli postarać, żeby zrozumieć, o co chodzi.
Linda się uśmiechnęła.
– Nie lubisz ułatwiać im zadania, co?
– To nie w moim stylu – odparł Michael ze śmiechem.
Położył dłonie na karku, splótł palce i przeciągnął się jak zwykły mól biurowy, który za długo siedział przed komputerem.
– Spodoba im się, że Numer 4 tak krzyczy. Wtedy staje się to dla nich bardziej rzeczywiste.
Co ciekawe, Michael gardził licznymi abonentami Co będzie potem? Uważał ich fascynację za swoisty nałóg, słabość, choć bez skrupułów przyjmował od nich pieniądze i dostarczał im to, czego chcieli. Sądził, że sposób, w jaki spełniali swoje fantazje, tylko podkreślał ich niedostatki. Ogromną większość z tysięcy ludzi płacących za transmisję stanowili, jak przypuszczał, samotni, wypaczeni faceci, którzy nie mieli własnego życia i dlatego wciągali się w tworzoną przez niego historię.
Za to Linda prawie w ogóle nie myślała o klienteli – a przynajmniej nie tak, jak Michael. Nie widziała w nich ludzi o mrocznych żądzach, które przyciągały ich na stronę internetową cobedziepotem.com; dla niej byli tylko kwotami spływającymi z różnych krajów. Piętnastocyfrowymi numerami kart kredytowych. Linda kalkulowała jak typowy człowiek interesu – tylu i tylu abonentów to tyle i tyle dolarów przelanych na założone przez nią anonimowe konta w rajach podatkowych. Rzadko się zastanawiała, kto tam jest i ogląda – a jeśli już, to tylko po to, by analizować statystyki i upewniać się, że pomysły Michaela są dość mocne, by nadać Serii numer 4 dramaturgię.
Michael odpowiadał za scenariusz. Ona zajmowała się finansami. Oba aspekty miały zasadnicze znaczenie dla sukcesu. Ich związek w jej mniemaniu pokazywał, jak powinna wyglądać prawdziwa miłość. W wolnych chwilach i między kolejnymi seriami lubiła czytać fanziny i pisma plotkarskie o gwiazdach filmowych; szczególną uwagę zwracała na to, kto jest z kim, kto rozstaje się z partnerem. I tak tydzień po tygodniu. Pasjonowała się życiem Brada, Angeliny, Jen czy Paris. Namiętnie próbowała zgadnąć, co zrobią tym razem i w jakiej kompromitującej sytuacji dadzą się przyłapać. To właśnie uznawała za swoją największą wadę: że poważnie traktowała romanse i rozstania celebrytów. Sądziła jednak, że to niegroźna wada.
Często marzyła o tym, żeby zostać gwiazdą. Wyobrażała sobie, że gdyby tylko ludzie uświadomili sobie sukces Co będzie potem, o niej i Michaelu pisano by w „Us” albo „People”.
Żałowała, że kryminalny charakter ich przedsięwzięcia uniemożliwia im zdobycie sławy. Uważała, że to, co robią, jest na tyle ważniejsze od tego, komu to robią, że powinno się uczynić dla nich wyjątek. Sprzedawali fantazje. To powinno być warte czegoś więcej niż pieniędzy. Jak dla niej, byli gwiazdami. Po prostu świat o tym nie wiedział.
Michael zdawał sobie sprawę, że Linda pragnie rozgłosu. Sam wolał, żeby pozostali anonimowi – choć chciał też zadowolić ją na wszystkie możliwe sposoby.
– Pora nakarmić dziewczynę – powiedział.
– Ty czy ja? – spytała Linda.
Michael sięgnął za rząd komputerów i przewertował plik notatek – bardzo luźny scenariusz. Zawsze musiał mieć wszystko przygotowane: dlatego zadał sobie trud, żeby spisać wiele elementów Serii numer 4 na długo przed jej rozpoczęciem. Na tych kartkach – nazywał je Instrukcją oddziaływania na widza – znajdowały się listy kontrolne i wykazy rzeczy do zrobienia. Chciał wierzyć, że jest skrupulatny, ale przy tym posiada nieodzowną każdemu twórcy giętkość umysłu. Kiedyś, jeszcze na studiach, chodził na zajęcia z wiedzy o filmie i napisał pracę o tym momencie w Na nabrzeżach, gdy Marlon Brando podniósł upuszczoną przez Eve Marie Saint białą rękawiczkę, a reżyser, Elia Kazan, miał dość wyczucia, by nie przerywać filmowania sceny, której nie zapisał w scenariuszu, a która przeszła do klasyki kina. Zrobiłbym tak samo, często mówił sobie Michael. To nie w jego stylu, krzyknąć: „Cięcie!” i poprzestać na czymś przewidywalnym. Był elastyczny. I kiedy na ekranie przed sobą widział, jak Numer 4 szlocha z misiem w objęciach, myślał sobie, że on w niczym nie ustępuje najwybitniejszym reżyserom – tworzy coś unikalnego, prawdziwego i dużo bardziej dramatycznego i nieprzewidywalnego, niż to się wydawało możliwe.
– Ty idź – zdecydował po chwili. – Ciągle jest przerażona. Kiedy ja tam wejdę, szok musi być maksymalny.
– Ty tu rządzisz – powiedziała Linda.
– Gdzie tam – odparł ze śmiechem.
Odsunął się od komputerów i podszedł do stołu, gdzie leżała broń. Chwilę szukał, po czym wziął magnum 357. Podał go Lindzie i wrócił do papierów. Szybko je przekartkował
– Masz – powiedział. – Przeczytaj to…
Linda przebiegła oczami po tekście.
– Nie ma sprawy. – Uśmiechnęła się szeroko i spojrzała na zegar. Właśnie minęła północ. – Chyba czas na śniadanie – stwierdziła.
Linda powoli otworzyła drzwi i weszła do piwnicy. Była ubrana jak poprzednio, w szeleszczący skafander ochronny i czarną kominiarkę, która zasłaniała wszystko oprócz oczu. Niosła tacę, taką jakie są w każdej stołówce. Na tacy plastikowa butelka wody z oderwaną etykietką i półmisek owsianki, przygotowanej według znanego na całym świecie amerykańskiego przepisu. Obok pomarańcza. Żadnych sztućców.
Zauważyła, że Numer 4 odwraca się w jej stronę i sztywnieje na dźwięk otwieranych drzwi.
Stanęła na jednym z iksów narysowanych kredą na podłodze. Usłyszała cichy szum – to Michael zmieniał kąt ustawienia kamery.
– Siedź spokojnie. Nie ruszaj się – poleciła.
Potem powtórzyła to samo po niemiecku, francusku, rosyjsku i turecku.
Słabo znała języki. Nauczyła się na pamięć pewnych zwrotów i przekleństw, bo od czasu do czasu się przydawały. Wiedziała, że ma kiepski akcent – ale co z tego. Kiedy mówiła po angielsku, czasem używała brytyjskiego, nie amerykańskiego słownictwa – na przykład „lift” zamiast „elevator” czy „bonnet” zamiast „hood”. Nie wierzyła, żeby te drobne zmiany mogły zwieść wytrawnego śledczego, który korzysta z systemów rozpoznawania głosu. Michael zapewnił ją jednak, że raczej nie ma zagrożenia, że zainteresuje się nimi jakakolwiek wyspecjalizowana komórka policji. Jak na wiecznego studenta przystało, dokładnie przeanalizował wszystkie dylematy kompetencyjne wynikające z ich serialu internetowego. Był przekonany, że żaden wydział policji tak naprawdę nie ma dość cierpliwości, by przyjrzeć się temu, co robią.
Działali, pomyślała, w najbardziej szarej z szarych stref.
– Twarzą do przodu. Ręce do boków.
I znów wydała te polecenia w kilku językach, w innej kolejności niż poprzednio. Na pewno zrobiła kilka błędów. To nic.
– Położę ci na kolanach tacę. Kiedy pozwolę, będziesz mogła jeść.
Zobaczyła, że Numer 4 kiwa głową.
Podeszła do łóżka i powoli opuściła tacę. Stała nieruchomo, czekała. Numer 4 zaczęła drżeć, jej mięśnie naprężały się spazmatycznie. To musi boleć, pomyślała. Numer 4 jednak trzymała usta zaciśnięte – pomijając mimowolne ruchy wywołane strachem – wypełniała każde polecenie.
– W porządku – powiedziała Linda. – Możesz jeść.
Upewniła się, że nie zasłania żadnej z kamer. Niby nie robiła nic nadzwyczajnego, po prostu karmiła dziewczynę, ale wiedziała, że widownia ogląda to z zapartym tchem. Właśnie dlatego ich transmisje internetowe cieszyły się taką popularnością. Doprowadzali do tego, że najprostsze, najbardziej rutynowe czynności stawały się czymś szczególnym. Jeśli każdy posiłek mógł być ostatnim w życiu Numeru 4, nadawało mu to zupełnie nowe znaczenie. Widzowie to rozumieli – i ta świadomość nieodparcie przyciągała ich do ekranów. Przez to, że los Numeru 4 był wielką niewiadomą, najzwyklejsze rzeczy stawały się pasjonujące.
Na tym polegał geniusz ich dzieła.
Linda patrzyła, jak Numer 4 wyciąga dłonie do tacy i odnajduje półmisek, pomarańczę i butelkę wody. Najpierw dziewczyna sięgnęła po wodę i piła chciwie, w zapamiętaniu. Zaszkodzi jej, pomyślała Linda. Ale nic nie powiedziała. Zresztą, Numer 4 sama z siebie zaczęła pić nieco wolniej, jakby zorientowała się, że musi zostawić sobie trochę wody na koniec posiłku. Obmacała półmisek z owsianką. Zawahała się i jej palce poszukały na tacy sztućca. Kiedy żadnego nie znalazła, otworzyła usta. Pewnie chciała zadać pytanie – ale się rozmyśliła.
Uczy się, zrozumiała Linda od razu. Nieźle.
Jennifer podniosła półmisek i zaczęła zgarniać owsiankę dłonią do ust. Najpierw ostrożnie – ale kiedy już poczuła smak, szybko spałaszowała resztę i wylizała naczynie do czysta.
Miły akcent, stwierdziła Linda. Widzom się spodoba.
Nie odchodziła od łóżka. Kiedy Numer 4 zaczęła obierać pomarańczę, Linda powoli wyjęła magnum spod skafandra. Próbowała zgrać swoje ruchy z ruchami Numeru 4 tak, by pistolet wyłonił się w tej samej chwili, kiedy dziewczyna wgryzie się w owoc.
Podniosła broń, kiedy Jennifer wzięła pomarańczę do ust. Patrzyła, jak sok ścieka z warg dziewczyny.
Odciągnęła kurek, odbezpieczając broń.
Na ten dźwięk Numer 4 znieruchomiała w połowie kęsa.
Nie wie co to, pomyślała Linda, ale rozumie, że coś śmiertelnie niebezpiecznego.
Numer 4 zastygła z pomarańczą oddaloną o centymetry od twarzy. Cała drżała.
Linda zrobiła krok do przodu i zbliżyła lufę pistoletu na milimetry od punktu między oczami Numeru 4; prawie dotknęła opaski. Chwilę zaczekała, po czym przycisnęła pistolet do czoła dziewczyny.
Zapach oleju ochronnego, nacisk lufy – Numer 4 na pewno pozna co to, uznała Linda.
Trwała w tej pozycji. Słyszała, jak w młodej piersi wzbiera cichy jęk. Nastolatka nic jednak nie powiedziała i nie ruszała się, choć każdy jej mięsień naprężał się do granic wytrzymałości.
– Bum! – szepnęła Linda. Dość głośno, by wychwyciły to mikrofony, choć ledwo ledwo.
Powoli opuściła kurek. Przerysowanymi ruchami odsunęła pistolet od twarzy Numeru 4 i schowała go pod skafander.
– Koniec posiłku – oznajmiła głośno.
Wyjęła resztki pomarańczy z dłoni Numeru 4 i podniosła tacę z jej kolan. Dreszcz przeszedł dziewczynę od stóp do głów. Miała nadzieję, że kamery to złapały. Strach dobrze się sprzedaje.
Niespiesznie, z cichym, wytłumionym odgłosem kroków na twardym cemencie, wyszła z pokoju. Numer 4 została sama na łóżku.
W reżyserce piętro wyżej Michael uśmiechał się szeroko. Na liście dyskusyjnej wrzało. Dużo opinii, dużo reakcji. Później musi wszystkie przejrzeć. Zawsze przywiązywał szczególną wagę do lektury rozmów między klientami w chatroomie specjalnie przygotowanym na okazję Serii numer 4.
Linda odetchnęła głęboko, zamknęła oczy i ściągnęła kominiarkę. Jestem aktorką, pomyślała.
Ani Linda, stojąca za drzwiami piwnicy, ani Michael, który czuwał przy monitorach, nie zauważyli tego, co stało się potem. Część klientów widziała to na swoich komputerach. Gdy tylko odgłos zamykanych drzwi powiedział jej, że znów jest sama, Numer 4 położyła się z powrotem. Sięgnęła po misia i przytuliła go; trzymała sfatygowanego pluszaka między swoimi małymi piersiami, głaskała go po głowie jak małe dziecko i szeptała do niego prawie bezgłośnie. Żaden z oglądających nie za bardzo rozumiał, co dziewczyna mówi, choć niektórzy trafnie odgadli, że raz po raz powtarza jedną frazę. Nie mogli jednak wiedzieć, że były to słowa: „Na imię mam Jennifer na imię mam Jennifer na imię mam Jennifer na imię Jennifer”.