Rozdział dziewiąty,

w którym wiele się mówi o losach Rosji

Resztę nocy - bezsennej, niespokojnej i bezowocnej - Erast Pietrowicz spędził na Dworcu Nikołajewskim, próbując odtworzyć obraz zdarzenia i odkryć ślady przestępców. Choć świadków było wielu, i to nie tylko tych w niebieskich mundurach, nie potrafili nadać jasności wizji lokalnej. Wszyscy mówili o jakimś oficerze, który jakoby rzucił bombę, ale nikt go, jak się okazało, nie widział. Zrozumiałe, że uwaga policji i agentów skupiała się na odjeżdżających, na okna dworca nikt nie patrzył, ale mimo to wszystko wyglądało dziwnie. W obecności kilku dziesiątków ludzi, przyuczonych do zawodowej spostrzegawczości, bezkarnie wysadzono ich naczelnika i nikt niczego nie zauważył. Bezradność policji można było tłumaczyć tylko nadzwyczajną arogancją napastników. Nie wiadomo nawet, skąd rzucono bombę.

Najprawdopodobniej z korytarza, ponieważ do momentu wybuchu nikt nie słyszał dźwięku rozbitego szkła. Ale kartkę z inicjałami „GB”

znaleziono pod oknem od strony peronu. Może więc ładunek wrzucono przez lufcik?

Z czterech ludzi znajdujących się w dyżurce w chwili wybuchu żywy pozostał jedynie porucznik Smoljaninow, a to dlatego, że akurat upuścił

na podłogę rękawiczkę i szczęśliwie sięgał po nią pod dębowe krzesło.

Mocne drewno ochroniło adiutanta przed większością odłamków, tylko w rękę trafił go kawałek żelaza. Za to świadkiem porucznik okazał się żadnym.

Nawet nie mógł sobie przypomnieć, czy lufcik był otwarty. Swierczyński i nierozpoznana dama zginęli na miejscu. Gimnazjalistę zabrała karetka sanitarna, ale był bez przytomności i wyraźnie nie miał szans na przeżycie.

Na dworcu komenderował Pożarski, któremu minister telegraficznie wyznaczył tę funkcję, Erast Pietrowicz zaś czuł się zbędnym obserwatorem.

Wielu nieprzychylnie spoglądało na jego frak - zupełnie nie na miejscu w danych okolicznościach.

O ósmej, upewniwszy się definitywnie, że tutaj niczego nie uda się wyjaśnić, radca stanu umówił się z Pożarskim na spotkanie w dyrekcji.

Pogrążony w smętnych myślach, pojechał do domu. Plan miał następujący: pospać dwie godziny, potem się pogimnastykować i rozjaśnić sobie umysł za pomocą medytacji. Zdarzenia następowały w takim tempie, że myśl za nimi nie nadążała, konieczna była interwencja głębokich, wewnętrznych mocy.

Powiedziano: pośród biegnących zatrzymaj się, pośród krzyczących zamilknij.

Ale zrealizować tego planu się nie udało.

Kiedy Erast Pietrowicz cicho otworzył drzwi, zobaczył, że w przedpokoju, opierając się o ścianę, z podkulonymi nogami, śpi Masa.

Należy przypuszczać, że czekał na gospodarza, chciał o czymś go uprzedzić, ale nie oparł się senności.

Chcąc uniknąć zbędnych wyjaśnień, Fandorin postanowił nie budzić upartego i ciekawskiego kamerdynera. Przemknął obok bezgłośnie, przekradł

się do sypialni - i wtedy zrozumiał, o czym chciał uprzedzić go Masa.

W poprzek łóżka rozłożyła się Esfira. Ręce odrzucone za głowę, usteczka na wpół otwarte, niezapomniana purpurowa suknia beznadziejnie pomięta. Widocznie dziewczyna przybyła tu bezpośrednio z przyjęcia, kiedy Erast Pietrowicz przeprosił i pojechał na miejsce tragedii.

Fandorin wycofał się, mając nadzieję na rejteradę do gabinetu, gdzie można było wygodnie ułożyć się w fotelu, ale zaczepił ramieniem o futrynę drzwi.

W tym samym momencie Esfira otworzyła oczy, usiadła na łóżku i czystym, dźwięcznym głosem, jakby wcale nie spała, wykrzyknęła:

- Zjawił się w końcu! No i co, opłakałeś swojego żandarma?

Po tak ciężkiej i pełnej wrażeń nocy nerwy radcy stanu były naelektryzowane i dlatego odpowiedział w niezwykłej dlań surowej manierze.

- Żeby zabić jednego pułkownika żandarmerii, na którego miejsce jutro przyślą n-następnego, bohaterowie rewolucji jednocześnie rozsadzili głowę przypadkowej kobiecie i pozbawili nóg podrostka. Łajdactwo i podłość, oto czym jest ta t-twoja rewolucja.

- Ach, rewolucja to podłość? - Esfira podniosła się i wojowniczo podparła pod boki. - A twoje imperium to nie podłość? Terroryści przelewają cudzą krew, ale i swojej nie żałują. Składają własne życie w ofierze i dlatego mają prawo żądać ofiar i od innych. Zabijają nielicznych dla dobra milionów! A ci, którym ty służysz, te zimnokrwiste płazy, dręczą i depczą miliony, aby grupka pasożytów opływała w dostatki!

- „Dręczą i depczą”, co za tania r-retoryka! - Fandorin znużony potarł nos, już żałując wybuchu.

- Retoryka? Retoryka?! - Esfirę zatkało ze wzburzenia. - Tak...

Tak więc... - Capnęła leżącą na łóżku gazetę. - Oto masz, w „Moskowskich Wiedomostiach”. Czytałam, kiedy czekałam na ciebie. W tym samym numerze, na sąsiednich stronach. Najpierw niewolniczy bełkot, od którego rzygać się chce: „Moskiewska Duma Miejska postanowiła ofiarować pamiątkowy puchar od szczęśliwych mieszkańców prześwietnego stołecznego grodu fligeladiutantowi księciu Biełosielskiemu-Biełozierskiemu, który przekazał najłaskawsze posłanie Pomazańca Bożego do moskwian, poświęcone wiernopoddańczemu adresowi, który był złożony Jego Cesarskiej Wysokości dla upamiętnienia nadchodzącego dziesięciolecia obecnego błogosławionego panowania...”. Tfu, aż flaki się wywracają. A obok, proszę, masz:

„Ministerstwo Oświaty wezwało wreszcie do bezwarunkowego przestrzegania przepisu o niedopuszczaniu na uniwersytety osób wyznania judaistycznego, które nie mają zezwolenia kwaterunkowego, a już w żadnym wypadku nieprzekraczania ustanowionej normy procentowej. Żydzi w Rosji to najbardziej kłopotliwy spadek, pozostawiony nam przez nieistniejące już Królestwo Polskie. W cesarstwie są cztery miliony Żydów, łącznie stanowią najwyżej cztery procent mieszkańców, lecz miazmaty, wydawane przez ten wrzód, zatruwają swoim smrodem...”. Czytać dalej? Podoba się? Albo to:

„Środki zastosowane, aby zwalczyć głód w czterech powiatach guberni saratowskiej, na razie nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. Oczekuje się, że podczas miesięcy przedwiośnia nieszczęście rozprzestrzeni się na sąsiednie gubernie. Jego Wysoka Przewielebność Alojzy, arcybiskup Saratowa i Samary, polecił odprawić w cerkwiach modły o pokonanie nieszczęścia zesłanego przez los”. Modły! I panu bliny w gardle nie stanęły?!

Erast Pietrowicz, słuchający z miną cierpiętnika, chciał już przypomnieć demaskatorce, że ona sama wczoraj także nie odmawiała blinów Dołgorukiego, ale zrezygnował, ponieważ byłoby to płaskie i ponieważ w istocie rzeczy miała słuszność.

A Esfira nie ucichła.

- Posłuchaj, posłuchaj dalej: „Patrioci Rosji są głęboko wzburzeni łotyszyzacją państwowych szkół zawodowych w guberni inflanckiej. Teraz zmusza się dzieci do nauki tamtejszego narzecza - i po to zmniejszono liczbę lekcji poświęconych na naukę religii prawosławnej, jakoby nieobowiązkowej dla innowierców”. Albo z Warszawy, z procesu kometa Bartaszowa: „Sąd odmówił wysłuchania zeznań świadka Przemyskiej, ponieważ nie wyraziła zgody na złożenie ich w języku rosyjskim, uzasadniając to jego niedostateczną znajomością”. I to w polskim sądzie!

Ostatni cytat przypomniał Fandorinowi o urwanym tropie - zabitym Arsenie Ziminie, którego ojciec bronił właśnie w Warszawie nieszczęsnego korneta. Przykre wspomnienie napełniło Erasta Pietrowicza wstrętem do wszystkiego.

- Tak, łajdacy i głupcy w państwie są liczni - powiedział

niechętnie.

- Wszyscy albo prawie wszyscy. A wszyscy albo prawie wszyscy rewolucjoniści to ludzie szlachetni i bohaterscy - odcięła się Esfira i spytała sarkastycznie: - Czy to cię nie naprowadza na konkretne wnioski?

Radca stanu odrzekł ze smutkiem:

- To odwieczne nieszczęście Rosji. W niej wszystko jest poplątane. Dobra bronią łajdacy i głupcy, złu służą męczennicy i b-bohaterowie.


Ten dzień już taki miał być: w Dyrekcji Żandarmerii też rozmawiano o Rosji.

Pożarski zajął osierocony gabinet świętej pamięci Stanisława Filipowicza, dokąd w naturalny sposób przeniósł się też sztab operacyjny.

W sekretariacie, przy nieustannie dzwoniącym aparacie telefonicznym, stał

porucznik Smoljaninow, bledszy niż zazwyczaj, z ręką na efektownej czarnej szarfie. Uśmiechnął się do Fandorina ponad tuleją mikrofonu i wskazał na drzwi pryncypała - zapraszamy.

W gabinecie księcia siedział gość, Siergiej Witaljewicz Zubcow, silnie zaczerwieniony i podniecony.

- A, Erast Pietrowicz. - Pożarski wstał na powitanie. - Widzę po sinych kręgach pod oczami, że pan się nie kładł. A ja tu siedzę i nic nie robię. Policja i żandarmeria węszą na ulicach, filerzy szperają po wszystkich rewolucyjnych zaułkach i śmietnikach, a ja siedzę tutaj jak pająk i czekam, czy nie zadrży gdzieś pajęczyna. Zechce pan poczekać razem ze mną. Siergiej Witaljewicz właśnie tutaj zajrzał. Wykłada mi bardzo ciekawe poglądy na temat ruchu robotniczego. Niech pan ciągnie dalej, łaskawco. Pana radcę Fandorina to także zainteresuje.

Chuda, miła twarz radcy tytularnego Zubcowa pokryła się szkarłatnymi plamkami - czy to z zadowolenia, czy też z innego powodu.

- Mówiłem, Eraście Pietrowiczu, że ruch rewolucyjny w Rosji znacznie prościej zwyciężyć nie policyjnymi, lecz reformatorskimi metodami. Policyjnymi najpewniej wcale się nie da, ponieważ przemoc rodzi w odpowiedzi przemoc, jeszcze bardziej nieprzejednaną, i tak to będzie narastało aż do społecznego wybuchu. Tu trzeba skierować uwagę głównie na warunki życia robotników. Bez poparcia robotniczego rewolucjoniści nie mają na co liczyć, nasze chłopstwo jest zbyt pasywne i rozdrobnione.

Po cichu wszedł Smoljaninow. Usadowił się na stołku sekretarza, opatrzoną ręką niezgrabnie przycisnął arkusz papieru i zaczął coś pisać, przechyliwszy głowę na bok jak gimnazjalista.

- A jakże można pozbawić rewolucjonistów p-poparcia u robotników?

- spytał radca stanu, próbując pojąć, skąd na twarzy Zubcowa wzięły się różowe plamy.

- Bardzo prosto. - Widać było, że Zubcow wyraża wcześniej przemyślane poglądy i nie teoretyzuje, tylko liczy na zainteresowanie swoimi ideami wysokiej instancji z Petersburga. - Ten, który znośnie żyje, nie pójdzie na barykady. Gdyby wszyscy robotnicy mieli - jak w zakładach Timofieja Grigorjewicza Łobastowa - dziewięciogodzinny dzień pracy, porządną zapłatę, bezpłatny szpital i urlop, pan Grin nie miałby czego szukać w Rosji.

- Ale to, jak żyją robotnicy, zależy od fabrykantów - zauważył

Pożarski, z przyjemnością patrząc na młodego człowieka. - Im nie możesz pan rozkazać płacić tyle to a tyle i zakładać bezpłatne szpitale.

- A właśnie po to istnieje państwo. - Zubcow potrząsnął jasnorudą głową. - Właśnie należy nakazać. Dzięki Bogu, mamy monarchię absolutną.

Najbogatszym i rozumnym trzeba wyjaśnić, co przyniesie im korzyść, a potem ustanowić prawo. Odgórnie określić niezmienne warunki najmu robotników. Nie chcesz ich przestrzegać - zamykaj fabrykę. Zapewniam panów, że przy takim biegu spraw car nie będzie miał bardziej oddanych sług niż robotnicy. To uzdrowi całą monarchię!

Pożarski zmrużył czarne oczy.

- Rozumne. Ale trudne do wykonania. Jego cesarska mość ma niewzruszone poglądy na temat porządku społecznego i dobra cesarstwa.

Najjaśniejszy pan uważa, że car to ojciec poddanych, generał - ojciec żołnierzy, a fabrykant - ojciec robotników. Mieszanie się w stosunki między ojcem a synem jest rzeczą niedopuszczalną.

Głos Zubcowa stał się miękki, ostrożny - można się było zorientować, że radca tytularny dochodzi do najważniejszego.

- Dlatego trzeba by, wasza wielmożność, unaocznić zwierzchniej władzy, że robotnicy nie są żadnymi synami fabrykanta, że wszyscy oni, i przemysłowcy, i robotnicy, są w takim samym stopniu dziećmi jego cesarskiej mości. Zamiast czekać, aż rewolucjoniści ostatecznie zorganizują pracowników w niekontrolowaną przez nas masę, dobrze byłoby przejąć inicjatywę. Bronić robotników przed właścicielami fabryk, a czasami nawet nacisnąć na pracodawców. Niech zwykli ludzie powoli przywykną do myśli, że machina państwowa chroni nie chodzące worki pieniędzy, tylko pracujących. Można by nawet zainicjować stworzenie związków zawodowych, a ich działalność skierować nie na obalanie prawa, ale na obronę zgodnych z prawem wartości ekonomicznych. Najwyższy czas już się tym zająć, wasza wielmożność, bo będzie za późno.

- Nie trzeba mnie nazywać wielmożnością. - Pożarski się uśmiechnął. - Dla rozumnych podwładnych jestem po prostu Glebem Gieorgijewiczem, a kiedy poznamy się bliżej, wystarczy samo „Glebie”.

Daleko pan zajdzie, Zubcow. Dla nas mądrzy ludzie z umiejętnością myślenia w skali państwa są na wagę złota.

Twarz Siergieja Witaljewicza zalała lita czerwień, już bez żadnych plam. Fandorin zaś, uważnie patrząc na niego, spytał:

- A pan przyszedł tutaj do dyrekcji specjalnie po to, by podzielić się z Glebem Gieorgijewiczem swoimi poglądami na ruch robotniczy? Właśnie dzisiaj, kiedy dzieją się takie rzeczy?

Zubcow zmieszał się jak przyłapany na gorącym uczynku.

- Rozumie się, że Siergiej Witaljewicz przyszedł tutaj nie po to, aby teoretyzować - rzekł Pożarski, spokojnie patrząc na referenta. - To znaczy: teoretyzować także, ale nie tylko. Jak rozumiem, panie Zubcow, ma pan dla mnie jakieś ważne informacje, ale najpierw zdecydował się pan sprawdzić, czy z grubsza podzielam pańskie poglądy. Podzielam. Całkowicie i w pełni. Okażę wszelką możliwą pomoc i nie skrzywdzę pana. Mówiłem przecież: u nas w resorcie mądrzy ludzie są na wagę złota. A teraz zechce pan powiedzieć, co tam pan ma.

Radca tytularny przełknął ślinę i zaczął mówić, ale już nie tak jak uprzednio, swobodnie i płynnie, lecz z trudem, bardzo się denerwując i pomagając sobie rękoma.

- Ja... Ja, panowie, nie chciałbym, żebyście uznali mnie za dwulicowego i... za donosiciela. Zresztą, jakie to donosicielstwo... No dobrze, za karierowicza bez zasad... Ja wyłącznie dla dobra sprawy...

- My z Erastem Pietrowiczem ani na jotę w to nie powątpiewamy -

przerwał mu niecierpliwie książę w pół słowa. - I wystarczy wstępów, Zubcow, do rzeczy. Jakie to są intrygi, Burlajewa czy Mylnikowa?

- Burlajewa. I nie intrygi. Przygotował operację...

- Jaką operację?! - krzyknął Pożarski, a Fandorin się zachmurzył.

- Zgarnięcia Grupy Bojowej... Wszystko, zaraz, po kolei. Panowie wiecie, że wszyscy wywiadowcy Mylnikowa zostali skierowani do obserwacji kółek rewolucyjnych, przez które można by trafić do GB. Wcześniej nie przypadkiem wspomniałem fabrykanta Łobastowa. Według informacji agenturalnych Timofiej Grigorjewicz pogrywa sobie z rewolucjonistami, czasami wspiera ich pieniędzmi. Człowiek przezorny, ścieli sobie sianko na wszelki wypadek. Tak więc Mylnikow polecił obserwować i jego. Dzisiaj rano filer Sapryko zauważył, że do kantoru Łobastowa przyszedł jakiś robotnik, którego od razu zaprowadzono do właściciela. Timofiej Grigorjewicz potraktował petenta nadzwyczaj układnie. Długo o czymś rozprawiali, potem wyszli gdzieś razem prawie na całą godzinę. Z wyglądu tajemniczy robotnik był bardzo podobny do bojowca o przezwisku „Jemiela”, opisanego przez Gwidona, ale Sapryko, jako doświadczony agent, nie podniósł alarmu, tylko poczekał, aż ten człowiek znów pojawi się w bramie, i ostrożnie go śledził. Ten sprawdzał kilkakrotnie, czy go nie śledzą, ale ogona nie spostrzegł. Dojechał dorożką do Dworca Windawskiego, tam trochę się pokręcił wśród torowisk i na koniec zniknął

w budce dróżnika. Sapryko, nie opuszczając ukrycia, wezwał gwizdkiem najbliższego rewirowego i przekazał notatkę do ochrany. Po godzinie nasi okrążyli domek ze wszystkich stron. Ustaliliśmy, że dróżnik to Matwiej Żukow, mieszka sam, bez rodziny. Jemiela z budki już nie wychodził, ale zanim przybyły posiłki, Sapryko widział, jak opuszcza ją inny młody jegomość, którego wygląd zgodny był z rysopisem bojowca Sniegira.

- A Grin? - spytał drapieżnie Pożarski.

- W tym problem, Grina nie widziano. Najwidoczniej w budce go nie ma. Właśnie dlatego Piotr Iwanowicz polecił wyczekiwać. Jeśli Grin się nie pojawi, operacja rozpocznie się o północy. Pan podpułkownik chciał

wcześniej, ale Jewstratij Pawłowicz wyprosił opóźnienie - a nuż jeszcze jakaś rybka wpadnie.

- Och, kiepsko! - wykrzyknął książę. - Głupio! Agent Sapryko to junak, a wasz Burlajew to idiota! Trzeba obserwować, śledzić! A jeśli oni przechowują pieniądze w innym miejscu? A jeśli Grin tam się wcale nie zjawi? Nie należy przeprowadzać operacji, w żadnym razie!

Zubcow podchwycił i zapaplał:

- Wasza wielmożność, Glebie Gieorgijewiczu, przecież do tego zmierzam! Dlatego tu przyszedłem, walcząc sam ze sobą. Piotr Iwanowicz to człowiek zdecydowany, ale zbyt bezwzględny, tylko by toporem machał. A tutaj nie należy rąbać z zamachu, trzeba delikatnie. Boi się, że pan przypisze sobie całą zasługę, chce się wykazać przed Petersburgiem, i to można zrozumieć, ale żeby zagrozić sprawie, powodując się miłością własną! Tylko w panu nadzieja.

- Smoljaninow, połącz mnie pan z Gniezdnikowskim! - rozkazał

Pożarski, wstając. - Albo nie. Tu telefon byłby nie na miejscu. Eraście Pietrowiczu, Siergieju Witaljewiczu, jedziemy!

Służbowe sanie wyrwały z miejsca, wzbijając śnieżną kurzawę.

Fandorin obejrzał się i zauważył, że za nimi, z przeciwnej strony ulicy, ruszyły jeszcze jedne sanki, skromniejsze. Siedziało w nich dwóch mężczyzn w jednakowych futrzanych czapkach z daszkiem.

- Niech pan się nie niepokoi, Eraście Pietrowiczu - zaśmiał się książę. - To nie terroryści. Przeciwnie, moje anioły stróże. Proszę nie zwracać uwagi, ja już do nich przywykłem. Wysoka zwierzchność mi ich przydzieliła, kiedy panowie z GB na Wyspie Aptekarskiej o mało mnie nie podziurawili.

Wicedyrektor pchnął drzwi do gabinetu Burlajewa i już na progu ogłosił:

- Podpułkowniku, pozbawiam pana kierownictwa oddziałem aż do odpowiedniego postanowienia ministra. Pańskie obowiązki przejmuje czasowo radca tytularny Zubcow.

Nieoczekiwani przybysze zaskoczyli Burlajewa i Mylnikowa przy stole, na którym był rozłożony jakiś plan.

Dwaj mężczyźni w całkiem odmienny sposób zareagowali na energiczną decyzję Pożarskiego. Jewstratij Pawłowicz kilkoma miękkimi, kocimi kroczkami wycofał się pod ścianę, Piotr Iwanowicz zaś, na odwrót, nie ruszył się z miejsca, tylko pochylił głowę jak byk.

- Ma pan za krótkie ręce, panie pułkowniku! - ryknął. - Panu, jak mi się wydaje, ad interim przekazano obowiązki szefa Dyrekcji Żandarmerii. No to niech pan je wypełnia, a ja Dyrekcji Żandarmerii nie podlegam.

- Podlega mi pan jako wicedyrektorowi Departamentu Policji -

złowieszczym, cichym głosem przypomniał książę.

Wytrzeszczone oczy podpułkownika błysnęły.

- Widzę, że w moim resorcie znalazł się judasz. - Wskazał palcem stojącego w drzwiach bladego Zubcowa. - Ale po moim trupie, mój druhu serdeczny, Siergieju Witaljewiczu, nie wejdzie pan na wyższy szczebel kariery. Nie na tego konia pan postawił. O! - Wyjął z kieszeni arkusik i triumfalnie pomachał nim w powietrzu. - Otrzymałem czterdzieści minut temu! Depesza od samego ministra. Przedstawiłem sytuację i wystosowałem prośbę o zgodę na przeprowadzenie operacji aresztowania członków terrorystycznej Grupy Bojowej. Przeczytajcie sobie, co pisze jego ekscelencja: „Do podpułkownika Samodzielnego Korpusu Żandarmerii, Burlajewa. Chwat. Proszę działać wedle swojego uznania. Bierzcie łajdaków żywymi lub martwymi. Niech Bóg wam pomoże”. Tak więc proszę wybaczyć, wasza wielmożność, ale tym razem obejdziemy się bez pana. Wystarczy, że przez pańskie metody psychologiczne wymknął się nam Rachmet.

- Piotrze Iwanyczu, przecież jeżeli pójdziemy na bezpośrednie starcie, to właśnie weźmiemy ich tylko martwymi, a nie żywymi - nagle zabrał głos milczący dotąd Mylnikow. - W sytuacji bez wyjścia będą strzelać do ostatniego naboju. A dobrze by ich żywcem wziąć. I swoich żal, przecież niejeden polegnie. Miejsce wokół budki jest odsłonięte, pustka. Nie podejdziemy skrycie. Może jednak poczekamy, dopóki oni sami stamtąd nie wypełzną?

Zaskoczony ciosem w plecy, Burlajew gwałtownie odwrócił się do swojego pomocnika.

- Jewstratiju Pawłowiczu, ja swojej decyzji nie zmienię. Będziemy brać wszystkich, którzy tam są. A o odsłoniętym miejscu nie musi mi pan przypominać, nie pierwszy rok przeprowadzam aresztowania. Dlatego czekamy do północy. Tu, na Marińskim, o jedenastej gaszą latarnie, będzie zupełnie ciemno. Wyjdziemy ze składów i ze wszystkich czterech stron równocześnie podejdziemy do budki. Sam pójdę pierwszy. Wezmę ze sobą Filippowa, Guśkowa, Szyriajewa i tego... jak mu tam, taki byczek, z bakenbardami... Sońkina. Od razu drzwi wyłamią i wtargną do środka, ja wejdę za nimi, potem jeszcze czterech, sam pan wyznaczy kto, tylko żeby mieli mocne nerwy, aby ze strachu nam w plecy nie zaczęli palić. A reszta pozostanie... o tu, otoczy podwórze. I nigdzie mi się oni, gołąbeczki, nie podzieją. Weźmiemy ich jeszcze cieplutkich.

Pożarski zachowywał milczenie - widocznie jeszcze nie przyszedł

do siebie po zdradzie ministra - toteż ostatnią próbę okiełznania podpułkownika podjął Erast Pietrowicz.

- Pan popełnia błąd, Piotrze Iwanowiczu. Niech pan posłucha Mylnikowa. Aresztujcie ich, kiedy będą odchodzić.

- Już teraz w składach wokół tego pustkowia siedzi trzydziestu szpicli i dwa plutony policji - powiedział Burlajew. - Jeśli zamachowcy zbiorą się do odejścia przed zmrokiem, tym lepiej - wpadną prosto w moje łapy. A jeśli zanocują - dokładnie o północy sam po nich pójdę. To moje ostatnie słowo.


Загрузка...