Rozdział jedenasty,

w którym Fandorin uczy się latać

- Te niesłychane bachanalie terroru, po tylu latach stosunkowego spokoju, zagrażają zarówno naszej zawodowej reputacji, jak i samym karierom. Ale jednocześnie otwierają przed nami najszersze perspektywy.

Jeśli będziemy umieli pokonać tych bezprzykładnie zuchwałych przestępców, Eraście Pietrowiczu, zapewnimy sobie zaszczytne miejsce w historii Rosji i - co dla mnie bardziej ważne - eksponowane stanowiska w państwie. Nie chcę robić z siebie idealisty, jakim zresztą nie jestem w najmniejszym nawet stopniu... Proszę zwrócić uwagę na ten wyjątkowo bezmyślny pomnik.

Pożarski niedbale wskazał laseczką na brązową parę - obrońców ojczyzny przed polskim najazdem* [W 1612 roku kupiec Kuźma Minin i książę Dmitrij Pożarski na czele pospolitego ruszenia wyparli polską załogę z Kremla (przyp. tłum.).]. Zajęty rozmową radca stanu dopiero teraz spostrzegł, że doszli już do placu Czerwonego, z lewej strony zarośniętego lasem rusztowań - pełną parą wznoszono bowiem nową część sukiennic. Pół godziny wcześniej, gdy kierujący dochodzeniem zauważyli, że powtórnie rozpatrują już wcześniej zanalizowany wariant (nic dziwnego, dwie noce bez snu), Pożarski zaproponował kontynuację rozmowy podczas spaceru, ponieważ dzień był wyjątkowy - słoneczny, bezwietrzny i z lekkim, orzeźwiającym mrozem. Szli beztroską Twerską, zjednoczeni wspólnymi problemami i wielkim niebezpieczeństwem. O dziesięć kroków z tyłu, trzymając ręce w kieszeniach, maszerowali ochroniarze księcia.

- Niech pan spojrzy na tego bałwana, mojego osławionego przodka.

- Gleb Gieorgijewicz dotknął siedzącego posągu. - Rozsiadł się i nadstawia uszu, a kupiec rękoma macha, gadkę ucina. Czy słyszał pan kiedyś o jakimkolwiek innym księciu Pożarskim poza tym moim bohaterskim imiennikiem? Nie? I nic dziwnego. Pożarscy przecierali swoje siatkowe hafty na tyłkach przez prawie trzysta lat, dopóki nie przetarli ostatnich spodni, a Rosja tymczasem dostawała się Mininom. No, nieważne -

Morozowom, Chłudowom, Łobastowom. Mój dziad, Rurykowicz, miał dwóch pańszczyźnianych i sam ziemię orał. Mój ojciec umarł jako podporucznik w stanie spoczynku. A mnie, wygłodzone książątko, wzięli do gwardii wyłącznie z powodu pięknie brzmiącego historycznego nazwiska. Ale co za korzyść z gwardii, jeśli puchy w kieszeni? Ach, Eraście Pietrowiczu, nawet pan sobie nie wyobraża, jaką zrobiłem furorę, kiedy złożyłem podanie o przeniesienie ze służby w gwardii konnej do Departamentu Policji! Koledzy z pułku zaczęli nosami kręcić, dowództwo chciało mnie w ogóle z gwardii wykreślić, ale bali się zagniewać cesarza. I cóż? Teraz moi byli koledzy są kapitanami, tylko jeden, który trafił do armii, został podpułkownikiem, a ja już jestem pułkownikiem. I nie zwykłym pułkownikiem, tylko fligeladiutantem. Tu, Eraście Pietrowiczu, rzecz nie w monogramie i prezencji, nie zwracam na to większej uwagi. Najważniejsze to wspólne śniadanie z jego cesarską mością podczas comiesięcznego dyżuru w pałacu. To wiele warte. I jeszcze ważny jest brak precedensu. Wcześniej nie bywało tak, aby oficer, choćby zaliczany do gwardii, ale służący w resorcie policyjnym, został nagrodzony takim honorem. Cesarz ma prawie setkę fligeladiutantów, ale z ministerstwa spraw wewnętrznych jestem tylko ja - oto co jest cenne.

Książę wziął Fandorina pod łokieć, nadając głosowi konfidencjonalny tembr.

- Ja przecież opowiadam to wszystko panu nie ze zwykłej chełpliwości. Pan już na pewno dawno zrozumiał, że do prostodusznych nie należę. Nie, ja chcę panem poruszyć, żeby się pan nie upodobnił do tego kamiennego siedzącego idola. Ja i pan, Eraście Pietrowiczu, jesteśmy rdzennymi szlachcicami, na jakich całe cesarstwo rosyjskie się trzyma. Ja wywodzę swój ród od Waregów, pan jest potomkiem krzyżowców. W naszych żyłach płynie odwieczna rozbójnicza krew, która z wiekami stała się tak cierpka jak stare wino. Jest gęstsza niż rzadki cynober kupczyków i subiektów. Nasze zęby, pięści i pazury powinny być mocniejsze niż Mininów, inaczej cesarstwo przepłynie nam przez palce, takie nadchodzą czasy. Pan jest rozumny, ostry, odważny, ale ma też w sobie, jak na pięknoducha przystało, arystokratyczną apatię. Jeśli na drodze przed panem pojawi się, pardon, kupa gówna, pan na nią spojrzy przez lornetkę i obejdzie bokiem. Niech inni sprzątają, a pan swoich delikatnych uczuć i białych rękawiczek kalać nie będzie. Pan mi wybaczy, specjalnie uszczypliwie i ordynarnie teraz się do pana zwracam, aby pana zabolało, aby nie pozostał pan obojętny - to moja stara idee fixe. Niech pan zauważy, w jakim wyjątkowym położeniu obaj się znaleźliśmy - z woli przeznaczenia i wskutek zbiegu okoliczności. Zginął naczelnik Dyrekcji Żandarmerii, zabito naczelnika Oddziału Ochrany. Zostaliśmy tylko my dwaj. Mogliby tu przysłać ze stolicy kogoś nowego, kto by pokierował

dochodzeniem - dyrektora departamentu albo i samego ministra, ale to są stare wygi. Boją się o swoje stołki, wolą powierzyć wszelkie pełnomocnictwa mnie i panu. I świetnie! - Pożarski energicznie machnął

ręką. - My nie mamy się czego bać i nie mamy już nic do stracenia, za to zyskać możemy jeszcze bardzo, bardzo wiele. W adresowanej do nas wczoraj depeszy jego cesarskiej mości napisano: „nieograniczone pełnomocnictwa”.

Rozumie pan, co to takiego „nieograniczone”? To oznacza, że w Moskwie i właściwie w cesarstwie, całym aparatem ścigania przestępstw politycznych w rzeczywistości kierować będziemy my dwaj. Dlatego proponuję, abyśmy nie rozpychali się łokciami, nie przeszkadzali sobie nawzajem, jak to robili Burlajew i Swierczyński. Przecież laurów starczy dla nas obu. Połączmy wysiłki.

Na tę długą filipikę Erast Pietrowicz odpowiedział jednym słowem.

- Chętnie.

Gleb Gieorgijewicz poczekał, czy padną jeszcze jakieś słowa, i z zadowoleniem skinął głową.

- Pańskie zdanie o Mylnikowie? - spytał znów rzeczowym tonem. -

Według starszeństwa tymczasowym naczelnikiem ochrany powinno się mianować właśnie jego, ale ja bym postawił na Zubcowa. Nikogo z Petersburga moim zdaniem wzywać nie trzeba. Nie możemy czekać, aż nowy człowiek wciągnie się w sprawę.

- Tak, nowego nie trzeba. Zubcow jest rezolutny. Ale my potrzebujemy teraz od ochrany nie tyle analitycznych opracowań, ile p-praktycznych osiągnięć, wywiadowczo-poszukiwawczych działań, a to jest parafia Jewstratija Pawłowicza. Z-zresztą nie chciałbym obrażać go bez powodu.

- Ale Mylnikow odpowiada za tę wpadkę. Rezultat operacji jest panu znany: zginął Burlajew i trzech szpicli, mamy pięciu rannych.

- Mylnikow nie jest winien - oznajmił z przekonaniem radca stanu.

Pożarski spojrzał na niego uważnie.

- Nie? A w czym tkwi pańskim zdaniem przyczyna klęski?

- W zdradzie - odpowiedział szybko Fandorin i zauważywszy, jak brwi rozmówcy uniosły się ze zdumienia, wyjaśnił: - Terroryści wiedzieli, o której zacznie się operacja, byli przygotowani. Ktoś ich uprzedził.

Ktoś z naszych. Tak samo jak w sprawie Chrapowa.

- To taka jest pańska wersja i pan do tej pory milczał? - spytał

z niedowierzaniem książę. - No, wie pan, jesteś pan po prostu niezrównany. Powinienem był wcześniej z panem szczerze porozmawiać.

Jednak pański zarzut jest bardzo poważny. Kogo konkretnie pan podejrzewa?

- K-krąg wtajemniczonych w szczegóły nocnej akcji był wąski. Ja, pan, Burlajew, Mylnikow, Zubcow. No, jeszcze mógł słyszeć porucznik Smoljaninow.

Gleb Gieorgijewicz parsknął, uznając chyba przypuszczenie rozmówcy za zbyt absurdalne, mimo to nadal liczył, zginając palce.

- No dobrze, spróbujmy. Jeśli pan pozwoli, zacznę od siebie. Jaki mógłbym mieć motyw? Sypnąłem operację, aby sława likwidatora GB nie dostała się Burlajewowi? To już lekka przesada. Teraz Mylnikow. Chciał

zająć miejsce naczelnika? I przy okazji nie pożałował trzech najlepszych szpicli, o których troszczy się jak dziad Czarnomor? I w dodatku nawet nie wiadomo, czy zostanie naczelnikiem... Zubcow. Persona o bardzo skomplikowanym charakterze, istna cicha woda. Po co jednak miałby gubić Burlajewa? Żeby pozbyć się „nierozgarniętego” bojownika, który źle walczy z rewolucją? Moim zdaniem takie przesadne metody nie leżą w charakterze Siergieja Witaljewicza. Co prawda, ma przeszłość spiskową. Podwójny agent, jak Kletocznikow w Trzecim Oddziale? Hmm, to trzeba sprawdzić...

Kto tam jeszcze? A, rumianolicy Smoljaninow. Tu ja pasuję! Nie starcza mi wyobraźni. Pan zna go lepiej. Zresztą dlaczego ten panicz, z tak zacnej rodziny, służy w żandarmerii? Nie wygląda na ambitnego karierowicza, takiego jak pański pokorny sługa. A może to nie takie proste? Może jest zarażony demoniczną romantyką, głoszącą obalenie samowładcy? Albo prościej wdał się w miłosny związek z jakąś nihilistką?

Pożarski, choć z początku zdawał się żartować, był coraz bardziej zaabsorbowany hipotezą Fandoiina. Przerwał, spojrzał na niego ze szczególną miną i nagle spytał:

- Skoro już mówimy o miłości i fatalnych nihilistkach... Czy przeciek informacji nie mógł nastąpić za sprawą pańskiej przepięknej Judyty, która wywarła takie wstrząsające wrażenie na całym moskiewskim towarzystwie? Jak mi się wydaje, nadal utrzymuje podejrzane kontakty?

Doskonale wiem, jak czarujące damy potrafią wyciągać sekrety. Czy czasem nie odegrał pan roli Holofernesa? Tylko niech pan mówi rzeczowo, bez obrażania się i ceregieli.

Erast Pietrowicz rzeczywiście miał zamiar zuchwale odpowiedzieć na obraźliwe podejrzenia księcia, gdy nagle przyszła mu do głowy myśl, która go zmusiła do zlekceważenia obrazy.

- Nie, nie - odpowiedział szybko. - To całkowicie niemożliwe. Za to w grę wchodzi inny wariant. Burlajew mógł się wygadać Dianie.

Niewykluczone, że i w przypadku Swierczyńskiego nie obeszło się bez niej.

I Fandorin wyłożył księciu historię tajemniczego wampa, który zawrócił w głowie obu naczelnikom moskiewskich organów ścigania przestępstw politycznych. Wersja okazała się wyjątkowo spójna, w każdym razie w porównaniu z pozostałymi, jednak Pożarski przyjął ją sceptycznie.

- Ta spekulacja wydaje się ciekawa, ale sądzę, Eraście Pietrowiczu, że pan nazbyt zawęża krąg podejrzanych. To, że doszło do zdrady - jest pewne. Trzeba przeanalizować cały przebieg śledztwa z tego punktu widzenia. Ale zdrajcą mógł się okazać każdy pionek, agent czy policjant, biorący udział w okrążeniu, a to osiemdziesięciu ludzi. Nie mówiąc już o kilku dziesiątkach dorożkarzy, zmobilizowanych do przewozu całej tej burlajewowskiej Grande Armee.

- Filer ani tym bardziej woźnica nie mogli być w-wprowadzeni w szczegóły - sprzeciwił się Fandorin. - A i z opuszczeniem swojego miejsca szeregowy wykonawca miałby spory problem. Nie, Glebie Gieorgijewiczu, to nie pionek. Zwłaszcza jeżeli przypomnimy sobie okoliczności zabójstwa generała Chrapowa.

- Zgadzam się, pańska wersja jest bardziej zgrabna i literacka. -

Książę się uśmiechnął. - I nawet bardziej prawdopodobna. Ale umówiliśmy się pracować w jednym zaprzęgu, dlatego zechce pan w tym przypadku być dyszlowym, a ja pogalopuję jako przyprzążkowy. Mamy więc dwa tory: podwójny agent Diana albo ktoś mało ważny Będziemy rozpracowywać oba warianty. Pan wybiera Dianę?

- Tak.

- Świetnie. A ja zajmę się drobnicą. Czy jeden dzień panu wystarczy? Czas jest drogi.

Erast Pietrowicz przytaknął z przekonaniem.

- Mnie też, chociaż przypada mi bardziej mozolna robota: spenetrować i sprawdzić taką masę ludzi. Ale to nic, poradzę sobie. Teraz umówmy się na rendez-vous. - Pożarski długo się namyślał. - Ponieważ nie mamy pewności co do własnych pracowników, spotkajmy się lepiej poza obrębem służbowych murów, gdzie nikt nie będzie nas mógł podsłuchać i podejrzeć. I nikomu o tym spotkaniu ani słowa, dobrze? Spotkajmy się w łaźni, w wyznaczonej kabinie. Odkryjemy się przed sobą do końca - zaśmiał

się Gleb Gieorgijewicz. - Wasze moskiewskie łaźnie Pietrosowa są wyśmienite, a i położenie mają dogodne. Rozkażę swoim baszybuzukom, żeby zamówili, no, powiedzmy - szóstą kabinę.

- Jak nikomu, to nikomu. - Erast Pietrowicz pokiwał głową. -

Swoją obstawę na dziś wieczór niech pan zwolni - aby był zupełny spokój.

I niech niczego im pan o naszym spotkaniu nie mówi. Ja sam zajadę do Pietrosowa i zamówię szóstą kabinę. Spotkamy się sam na sam, podsumujemy wnioski i opracujemy p-plan dalszych działań.

- O dziesiątej?

- O dz-dziesiątej.

- No cóż. - Gleb Gieorgijewicz żartobliwie podniósł laseczkę. -

Miejsce spotkania zostało określone. Czas - także. Naprzód, arystokracjo!

Zakaszmy rękawy.


Niedawno otwarte w pobliżu Rożdiestwienki łaźnie Pietrosowa już zdążyły się stać jedną z osobliwości Moskwy. Jeszcze kilka lat temu był

tu tylko parterowy budynek z bali, gdzie za piętnaście kopiejek myli, puszczali krew, stawiali bańki i wycinali odciski. Porządne towarzystwo do tej brudnej, śmierdzącej szopy nie zaglądało, wolało myć się u Chłudowa, w Centralnych Łaźniach. Ale kiedy obiekt przejął nowy właściciel, człowiek o europejskim stylu pracy, przebudował łaźnie zgodnie z najnowszymi trendami, wyposażając je w ostatnie osiągnięcia światowej techniki. Wzniósł murowany pałac z kariatydami i aliantami, na wewnętrznym podwórzu uruchomił fontannę, ściany obłożył marmurem, ponawieszał zwierciadeł, rozstawił miękkie kanapy. Niegdysiejszy zakopcony przybytek przekształcił się w świątynię rozkoszy, którą nie pogardziłby sam wydelikacony Heliogabal. Działu „ludowego” Pietrosow nie zachował wcale, zostały tylko „kupiecki” i „szlachecki” dla obojga płci.

Fandorin skierował się do „szlacheckiego”, jak tylko rozstali się z Pożarskim i każdy z nich udał się w swoją stronę.

Ze względu na wczesną porę łaźnie świeciły jeszcze pustkami, toteż usłużny dozorca oprowadził wielce obiecującego klienta, pokazując mu kabiny.

Dział „szlachecki” zbudowano następująco: pośrodku mieściła się sala ogólna z wielkim marmurowym basenem, otoczonym doryckimi kolumnami; wokół basenu biegła galeria, na którą wychodziły drzwi sześciu oddzielnych kabin. Jednak główne wejście do kabin prowadziło nie z głównej sali, tylko z przeciwnej strony, z opasującego budynek szerokiego korytarza. Dociekliwy klient obejrzał też kabiny. Nie przyglądał się ani srebrnym szaflikom, ani pozłacanym kranom, za to z uwagą pociągał rygle na drzwiach wiodących do sali basenowej i przespacerował się po wewnętrznym korytarzu. Idąc nim w prawo, można było dojść do żeńskiej połowy łaźni, z lewej zaś korytarz prowadził na schody dla służby. Z tej strony nie było wyjścia na ulicę, z czego, z niewiadomego powodu, Fandorin był szczególnie kontent.

Umowę zawartą z Glebem Gieorgijewiczem radca stanu wypełnił nie całkiem dokładnie. Należałoby raczej powiedzieć, że wypełnił ją w nadmiarze - zarezerwował na wieczór nie tylko kabinę numer sześć, ale i pięć pozostałych, zostawiając dla reszty gości jedynie salę ogólną.

Ale to była tylko pierwsza z osobliwości zachowania Fandorina.

Druga polegała na tym, że do głównego punktu dzisiejszego programu działań, spotkania z Dianą, urzędnik do specjalnych poruczeń odniósł się jakoś niesolidnie, można by nawet powiedzieć, że na odczepnego.

Zadzwonił do współpracownicy z westybulu łaźni i umówił się na natychmiastowe spotkanie. Zaraz potem udał się do skromnej willi na Arbacie.

W znanym już mrocznym pokoju, gdzie pachniało piżmem i kurzem z wiecznie zasłoniętych stor, przywitano gościa zupełnie inaczej niż ostatnim i przedostatnim razem. Wystarczyło, że Fandorin przestąpił próg cichego gabinetu, gdy szeleszcząc jedwabiami, przypadł do niego smukły cień. Gibkie ręce objęły go za szyję, do jego piersi przycisnęła się zawoalowana twarz.

- Boże, Boże, jakie to szczęście, że pan przyszedł - wyszeptał

łamiący się głos. - Tak się boję! Głupio zachowałam się ostatnim razem, na wszystkie świętości błagam, niech pan mi wybaczy. Powinien pan wybaczyć zarozumiałość kobiecie, która zbyt długo odgrywała rolę pożeraczki serc. Dowody uprzejmości, którymi obsypali mnie Stanisław Filipowicz i Piotr Iwanowicz, zupełnie zawróciły mi w głowie. Biedni, biedni Pierre i Stanislas! Czy mogłam przypuścić... - Szept przeszedł w pochlipywanie i na koszulę radcy stanu spadła najprawdziwsza łza, a po niej jeszcze jedna, i jeszcze.

Erast Pietrowicz nawet nie pomyślał o tym, by wykorzystać psychologicznie dogodny moment dla dobra śledztwa. Ostrożnie odsunął

szlochającą współpracownicę, wszedł do pokoju i zajął miejsce nie na kanapie, jak ostatnio, lecz w fotelu obok biurka, na którym oleiście pobłyskiwała niklowanymi klawiszami maszyna do pisania.

Diana wcale się nie zmieszała opanowaniem gościa. Zgrabna figurka weszła za Fandorinem, na sekundę zastygła przed fotelem i nagle zgięła się wpół. Ekscentryczna osóbka runęła na kolana, wznosząc splecione jak do modlitwy ręce.

- O, niech pan nie będzie taki chłodny i okrutny! - Szept w żadnym razie nie ujmował jej głosowi dramatyzmu. Jasne było, że wynikało to ze świetnego treningu. - Pan nawet sobie nie wyobraża, jak wiele przeżyłam. Zostałam zupełnie sama, bez obrońcy, bez opiekuna! Proszę wierzyć, potrafię być przydatna i... wdzięczna. Niech pan nie odchodzi!

Niech pan zostanie, pobędzie ze mną jak najdłużej! Niech mnie pan pocieszy, osuszy moje łzy. Wyczuwam w panu zrównoważoną, pewną siebie siłę. Tylko pan może wrócić mi życie. Przy Burlajewie i Swierczyńskim byłam królową, ale mogę być i niewolnicą! Spełnię każde pańskie życzenie!

- N-naprawdę? - zainteresował się Fandorin, patrząc z góry na ciemną sylwetkę. - W takim razie na początek proszę zdjąć woalkę i zapalić światło.

- Nie, tylko nie to! Podniósłszy się z klęczek, Diana odskoczyła w bok. - Każde inne życzenie, każde, tylko nie to.

Radca stanu milczał, nie patrząc na nią, co nie było zbyt grzeczne.

- Pan zostanie? - westchnęła żałośnie była femme fatale, przyciskając ręce do piersi.

- Niestety, nie mogę. Sprawy służbowe. - Erast Pietrowicz wstał.

- Widzę, że pani jest wzruszona, a na długą rozmowę nie mam teraz czasu.

- To proszę przyjść wieczorem - zaszeleścił mamiąco głos. - Będę czekała na pana.

- Wieczorem też nie mogę - odparł Fandorin. - A żeby pani nie przyjęła mojej odmowy jako obrazy, wyjaśnię, czym będę zajęty. Mam naznaczone spotkanie zupełnie innego typu, znacznie mniej romantyczne. O

dziesiątej spotykam się z księciem Pożarskim, wicedyrektorem Departamentu Policji. Niech pani sobie wyobrazi, w łaźniach Pietrosowa! Śmieszne, nieprawdaż? Koszty k-konspiracji. Ale za to mamy zapewnioną dyskrecję i pełne tete-d-tete. Kabina numer jeden, najlepsza w dziale „szlacheckim”.

Widzi, jaśnie pani, w jakich egzotycznych warunkach zmuszeni są się spotykać kierujący dochodzeniem.

- Więc na razie proszę przyjąć tylko to...

Szybko zrobiła krok w przód i unosząc trochę woalkę, wilgotnymi ustami dotknęła jego policzka.

Od tego dotknięcia Erast Pietrowicz zadrżał, popatrzył na współpracownicę z pewnym przestrachem i ukłoniwszy się, wyszedł.


Później radca stanu zachowywał się jeszcze dziwaczniej.

Z Arbatu pojechał do Dyrekcji Żandarmerii, bez żadnej konkretnej przyczyny. Wypił kawę ze Smoljaninowem, który już ostatecznie przekształcił się w telefonistę, ponieważ sytuacja w wielkim domu na Nikickiej była w najwyższym stopniu nienormalna: wszystkie pododdziały i służby działały w trybie nadzwyczajnym, ale dowództwa w rzeczywistości, nie było. Tymczasowy naczelnik, książę Pożarski, nie urzędował na miejscu, a jeśli przyjeżdżał, to na krótko - wysłuchać relacji adiutanta, zostawić rozporządzenia - i znowu znikał, udając się w niewiadomym kierunku.

Wspomnieli świętej pamięci Stanisława Filipowicza, porozmawiali o zranionej ręce porucznika, o zuchwałości terrorystów. Porucznik pozostawał przy swoim zdaniu, że trzeba okazywać rycerskość.

- Gdybym był na miejscu pana Pożarskiego - powiedział żarliwie -

nie podrzucałbym temu Grinowi szpiegów i prowokatorów, tylko wydrukowałbym w gazetach ogłoszenie: „Wystarczy tego polowania na nas, sługi tronu. Wystarczy strzelania zza rogu i rzucania bomb, od których giną niewinni ludzie. Nie kryję się przed panem. Jeśli pan, czcigodny panie, rzeczywiście wierzy w swoją sprawę i chce złożyć życie w ofierze dla dobra społeczeństwa, to spotkajmy się w honorowym pojedynku, ponieważ ja też święcie wierzę w swoją prawość i dla Rosji życia nie pożałuję.

Przestańmy przelewać krew rosyjską. Niech Bóg - a jeśli pan jest ateistą, to nieważne, niech Fatum czy Przeznaczenie - zdecyduje, który z nas ma rację”. Jestem pewny, że Grin na takie warunki by się zgodził.

Radca stanu wysłuchał młodzieńca i z poważną miną spytał:

- A jeżeli Grin zabije k-księcia? To wtedy co?

- Jak to co? - Smoljaninow spróbował machnąć zranioną ręką i skrzywił się z bólu. - Kogo w Rosji jest więcej, terrorystów czy obrońców porządku? Jeśliby Pożarski padł w pojedynku, Grina należałoby oczywiście bezwarunkowo wypuścić, to sprawa honoru. Ale następnego dnia wyzwanie posłałby mu pan. A jeśli i panu by się nie udało, to znaleźliby się inni.

- Oficer spłonął rumieńcem. - I rewolucjoniści nic mieliby wyjścia. Nie mogliby się uchylić od przyjęcia wyzwania, ponieważ wtedy w oczach społeczeństwa utraciliby reputację ludzi odważnych i gotowych do poświęceń. W końcu nie pozostałby żaden terrorysta: fanatycy zginęliby w pojedynkach, a pozostali musieliby się wyrzec użycia siły.

- W ostatnim czasie po raz drugi z-zdarzyło mi się usłyszeć oryginalną ideę zniszczenia terroryzmu. I nie wiem, która z nich bardziej mi się podoba. - Fandorin się podniósł. - Przyjemnie było porozmawiać, ale na mnie czas. Jeszcze dzisiaj przedstawię Glebowi Gieorgijewiczowi pański pomysł. - Rozejrzał się po pustym sekretariacie i zniżył głos. -

Tylko panu powiem, w największym sekrecie. O dziesiątej mam z księciem ważne spotkanie w cztery oczy, na którym sprecyzujemy plan najbliższych posunięć. W łaźniach Pietrosowa, w dziale „szlacheckim”.

- Dlaczego w łaźniach? - Porucznik ze zdziwieniem zatrzepotał

aksamitnymi rzęsami.

- Dla k-konspiracji. Tam są oddzielne kabiny, nikogo postronnego nie będzie. Specjalnie wynajęliśmy najlepszą kabinę, numer dwa.

Obowiązkowo zaproponuję Pożarskiemu spróbować z apelem w gazetach. Ale, powtarzam panu jeszcze raz: o naszym spotkaniu nikomu ani słowa.


Z Dyrekcji Fandorin pojechał na Gniezdnikowski.

Tutaj rolę instancji koordynującej pracę wszystkich grup wywiadowców, pełnił radca tytularny Zubcow.

Z nim Erast Pietrowicz wypił nie kawę, lecz herbatę. Porozmawiali o nieboszczyku Piotrze Iwanowiczu, człowieku o żywym temperamencie, prostackim, ale honorowym i szczerze oddanym sprawie. Wymienili poglądy na temat obecnej reputacji starej stolicy, beznadziejnie prezentującej się w oczach cesarza po ostatnich, ponurych wydarzeniach.

- Wiesz pan co, ale tego nie rozumiem - ostrożnie zagadnął

Siergiej Witaljewicz. - Cała machina pościgowa pracuje na pełnych obrotach, ludzie nie śpią po nocach, padają z nóg. Śledzimy Łobastowa, wszystkich niepewnych, podejrzanych i tych, na których spoczywa choćby cień podejrzenia, lustrujemy pocztę, podsłuchujemy, podglądamy. Cała ta rutynowa działalność jest absolutnie konieczna, lecz nie widać, abyśmy mieli jednolitą linię postępowania. No jasne, że nie wypada przy mojej randze wtrącać się do taktyki zwierzchnictwa - to należy do kompetencji pana i Gleba Gieorgijewicza, ale gdybyśmy mieli chociaż ogólne pojęcie o głównym nurcie poszukiwań, to ja ze swej strony i w miarę możliwości też mógłbym wnieść jakiś wkład...

- Tak, tak - zgodził się Fandorin. - Niech pan nie sądzi, bardzo proszę, że my z księciem cokolwiek przed panem skrywamy. Obaj odnosimy się do pana ze szczerym szacunkiem i w sprzyjających warunkach natychmiast zaangażujemy pana do prac analitycznych. W dowód zaufania mogę panu przekazać ściśle poufną informację, że dzisiaj o dziesiątej wieczorem spotykam się z Glebem Gieorgijewiczem w umówionym miejscu, gdzie wspólnie sprecyzujemy główny nurt śledztwa. Narada odbędzie się w odosobnieniu, ale o jej rezultatach zostanie pan natychmiast powiadomiony. A zachowanie tajemnicy wynika z tego - radca stanu nieco się pochylił - że wśród naszych pracowników mamy zdrajcę i na razie nie wiemy, kto nim jest. Dzisiaj to może właśnie się wyjaśnić.

- Zdrajcę?! - wykrzyknął Zubcow. - U nas, w ochranie?

- Tssss. - Radca stanu przyłożył palec do ust. - Kim on jest i gdzie pracuje, do tego dojdziemy z księciem, po wymianie zebranych informacji. Po to właśnie wyznaczone jest to sekretne spotkanie w trzeciej kabinie „szlacheckiego” działu łaźni Pietrosowa.

Uśmiechając się wesoło, Erast Pietrowicz łyknął ostudzonej herbaty.

- A właśnie, gdzie jest nasz Jewstratij Pawłowicz?


*

Rozmowa Fandorina z Jewstratijem Pawłowiczem Mylnikowem, którego znalazł na tymczasowym posterunku obserwacyjnym, zorganizowanym na zakurzonym stryszku obok manufaktury Łobastowa, była częściowo podobna do poprzednich, ale częściowo też od nich się odróżniała, albowiem wspomniawszy Piotra Iwanowicza, poruszono jeszcze temat nieudanej nocnej operacji, łajdactw milionera malwersanta i zasiłków dla rodzin zabitych szpicli. Biesiada jednak zakończyła się w takim samym stylu jak uprzednie: radca stanu podał rozmówcy czas i miejsce swojego spotkania z wicedyrektorem. Tylko numer gabinetu wskazał inny - czwarty.

A po odwiedzeniu punktu obserwacyjnego Fandorin już nic więcej nie robił. Pojechał fiakrem do domu, pogwizdując arietkę z Gejszy, co mu się zdarzało nadzwyczaj rzadko i było oznaką wielkiego optymizmu.

W oficynie na Małej Nikickiej między Fandorinem a jego sługą doszło do długiej, poważnej rozmowy po japońsku, przy czym w zasadzie mówił Erast Pietrowicz, a Masa słuchał i ciągle powtarzał: Hai, hai.

W trakcie perory radca stanu narysował na kawałku papieru plan, który wyglądał następująco:

Potem odpowiedział na kilka pytań Masy i najspokojniej poszedł

spać, chociaż była dopiero trzecia po południu i nic ważnego do tej pory nie zrobił.

Spał długo, do szóstej. Wstał, zjadł z apetytem kolację, poćwiczył i włożył angielski sportowy garnitur, lekki i niekrępujący ruchów: krótka marynarka w kratę, obcisła jedwabna kamizelka, wąskie spodnie ze strzemiączkami.

Ale na tym toaleta Erasta Pietrowicza się nie zakończyła. Za elastyczną taśmę podwiązek prawej skarpetki wsunął maleńki sztylet w cieniutkim futerale z naoliwionego papieru; do kabury na plecach wsunął

„buldoga” - miniaturowy pistolet, skonstruowany z myślą o cyklistach, którym dokuczają bezdomne psy; a do drugiej kabury, przystosowanej do noszenia pod pachą, schował swoją ulubioną broń - siedmiostrzałowego gerstala-bayarda, najnowszy wynalazek majstrów z Liege.

Sługa próbował jeszcze umocować na pasie Fandorina groźnie wyglądający stalowy łańcuch z dwoma ciężarkami, ale od tej niekonwencjonalnej broni radca stanu zdecydowanie się odżegnał, ponieważ podczas marszu kulki uderzały o siebie, co zwracało uwagę otoczenia.

- Sam niczego nie rozpoczynaj - kolejny raz powtórzył Erast Pietrowicz swojemu wiernemu pomocnikowi, narzucając w przedpokoju szubę pokrytą z wierzchu suknem. - Po prostu zapamiętaj, do jakiego. Potem zastukasz umówionym sposobem do szóstego, a ja ciebie wpuszczę. Wakatta*

[Zrozumiałeś (jap.).]?

- Wakattemas - dzielnie odpowiedział Masa. - De mo...**

[Zrozumiałem. Ale... (jap.).] - Nie dokończył, ponieważ do drzwi zadzwoniono: raz, dwa, trzy.

- To pańska nowa nałożnica - westchnął kamerdyner. - Tylko ona dzwoni tak niecierpliwie.

- Wchodzisz czy wychodzisz? - spytała Esfira, widząc, że Erast Pietrowicz stoi w szubie, a w rękach trzyma cylinder. Objęła go, przycisnęła policzek do jego warg. -Wychodzisz. Nos masz ciepły. Jeślibyś przyszedł, nos byłby zimny. I z jakiegoś powodu pachniesz piżmem. Kiedy wrócisz? Będę czekała, strasznie się stęskniłam.

- Esfiro, prosiłem ciebie, abyś wcześniej dzwoniła - zasmucił się Fandorin. - Rz-rzeczywiście wychodzę i na razie nie wiem, kiedy wrócę. I Masa też zaraz wyjdzie.

- Nie znoszę telefonu - odcięła się czarnooka piękność. - Jest jakiś taki... martwy. I dokąd to się wybierasz?

- Mam w-ważną sprawę - odpowiedział wymijająco Erast Pietrowicz i nagle, poddając się podświadomemu porywowi, szybko dorzucił. - Spotykam się z księciem Pożarskim w łaźniach Pietrosowa. W „szlacheckim” dziale...

kabina numer pięć.

Twarz radcy stanu w tym samym momencie pokraśniała, długie rzęsy zadrżały z poczucia winy.

- To j-jest w szóstym, nie w piątym. Pomyliłem się...

- Boże, a jaka dla mnie różnica, w którym gabinecie spotykasz się z tym niegodziwcem! Ale sobie towarzystwo znalazłeś! W łaźni! To wręcz zniewalające! - Esfira rozchichotała się ze złością. - Męskie zabawy, wiele o tym słyszałam. Przypuszczam, że i dziewki sobie wezwiecie.

Żegnam, panie radco, więcej już mnie pan nie zobaczy!

I zanim Fandorin zdążył otworzyć usta, drzwi trzasnęły ogłuszająco.

Na ganku zastukały obcasiki, zaskrzypiał śnieg pod stopami biegnącej.

- To nie kobieta, tylko wybuch Fudżijamy w piątym roku ery Wiecznego Skarbu - zachwycił się Masa. - Mówi pan więc, że nie muszę brać broni? Nawet najmniejszego nożyka, który tak wygodnie można ukryć w przepasce nadbiodrowej?


*

Schować noża i tak nie byłoby gdzie, ponieważ na sali basenowej nikt przepasek nadbiodrowych nie nosił. Mężczyźni byli całkowicie goli i na gust Masy zupełnie brzydcy - owłosieni niczym małpy, z bardzo długimi rękoma i nogami. Szczególnie nieprzyjemnie było patrzeć na jednego, z gęstym rudym owłosieniem na brzuchu i piersi.

Masa nieraz z dumą oglądał swoje gładkie, pięknie zaokrąglone, korpulentne ciało. Jeśli ma rację angielski uczony, mędrzec Darwin, i człowiek rzeczywiście pochodzi od małpy, to Japończycy na tej drodze dotarli znacznie dalej niż rudowłosi.

W łaźni Masie zupełnie się nie podobało. Woda była niedostatecznie gorąca, nieprzyjemne kamienne ściany zbyt migotały, a i samo oczekiwanie na niewiadomą coś nadmiernie się przeciągało.

Oprócz kamerdynera pluskało się w basenie dziewięciu mężczyzn.

Trudno powiedzieć, ilu z nich było bandytami. Jeśli chodzi o jednego, ponurego, czarnowłosego, z wielkim jak u kappy nosem i szczupłym, muskularnym torsem, to żadnych wątpliwości być nie mogło - na jego bokach i na piersi czerwieniały świeże blizny, a lewe ucho miał obcięte.

Doświadczonym wzrokiem Masa od razu rozpoznał - ślady ciosów ostrego ostrza. Oczywisty jakuza, tylko bez pięknych, kolorowych tatuaży. Masa starał się być jak najbliżej tego podejrzanego osobnika. Ale niektórzy z zażywających kąpieli wyglądali zupełnie zwyczajnie. O, na przykład szczuplutki młodzieniec o białej cerze, siedzący niedaleko na brzeżku. Z

roztargnieniem zabawiał się łańcuszkiem przykutym do poręczy z brązu, która opasywała cały basen. Poręcz służyła do tego, żeby się jej trzymać, ale po co przyczepiono żelazną obręcz na łańcuszku, Masa nie mógł się domyślić, ale nie łamał sobie tym głowy, ponieważ miał ważniejsze zajęcia.

Na galerię, usytuowaną za kolumnami, wychodziło sześcioro drzwi, jak przedstawiono to na planie. Pan powinien był znajdować się za ostatnimi drzwiami z prawej. Tam bandyci nie dotrą. Wedrą się przez jedne z pierwszych czterech drzwi. Trzeba tylko dokładnie zapamiętać, dokąd się włamali, i pobiec do panicza. Nie ma nic prostszego.

Ale jak bandyci obędą się bez broni? Rudowłosi nie umieją zabijać gołymi rękoma, im obowiązkowo niezbędna jest stal. A skąd w łaźni wziąć pistolet czy nóż?

- Czas - powiedział nagle człowiek z bliznami. Krzyki i pluski w tej samej chwili zamilkły. Dwie pary rąk silnie wzięły z tyłu Masę za jego prześliczne boki, popchnęły do brzegu i zanim kamerdyner oprzytomniał, mile wyglądający młody człowiek wyciągnął łańcuszek z wody.

Na końcu łańcuszka znajdowało się jeszcze jedno żelazne kółko, które natychmiast zamknęło się na nadgarstku Masy.

- Spokojnie, panie - powiedział młokos. - Niech pan się nie rusza a nic złego się panu nie stanie.

- Ej, panowie, co to za kawały! - rozległ się obok zdziwiony krzyk.

Masa odwrócił się i zobaczył, że w taki sam sposób przykuto do poręczy jeszcze trzech mężczyzn, widocznie zwykłych gości. Wszyscy pozostali kąpielowicze - sześciu młodych mężczyzn, z nosatym przywódcą włącznie - szybko wydostali się z basenu.

W tej samej sekundzie z drzwi wiodących do rozbieralni wybiegło jeszcze dwóch, kompletnie ubranych, a każdy trzymał w rękach górę odzieży.

Goli rozbójnicy zaczęli się szybko ubierać, nie zwracając uwagi na pełne oburzenia okrzyki przykutych.

Masa szarpnął łańcuch, ale ten trzymał mocno. To były najlepsze kajdanki, jakie zakłada się aresztowanym przestępcom - jak mógł się tego nie domyślić? Rozbójnicy przyszli najwcześniej, przyczepili okowy jednym końcem do poręczy, a drugi zanurzyli w wodzie, i czekali na umówioną godzinę.

Podstępna, nieuczciwa pułapka pozbawiła Masę możliwości wypełnienia obowiązku. Teraz bandyci włamią się do jednej z kabin, zobaczą, że tam nie ma nikogo, i zaczną sprawdzać pozostałe, a uprzedzić pana nie sposób.

Krzyczeć nie ma sensu. W świecącej sali każdy jęk rozsypie się w niepotrzebne echa, zmiesza z pluskiem wody i zgiełkiem kąpielowiczów.

Masa oczywiście umiał krzyczeć bardzo, bardzo głośno, i możliwe, że pan przez zamknięte drzwi usłyszy jego głos. Tylko że pan nie zechce znaleźć schronienia w ucieczce, a na odwrót, pospieszy Masie na pomoc. A do tego właśnie nie wolno było dopuścić w żadnym razie.

Jaki wniosek?

Odczekać, dopóki bandyci nie włamią się do jednej z kabin, i wtedy wrzeszczeć ile sił w płucach.

W tym czasie bandyci się ubrali i w ich rękach pojawiły się, nie wiadomo skąd, rewolwery. Ośmiu ludzi z pistoletami to zbyt dużo -

pomyślał Masa. Gdyby byli bez rewolwerów, z nożami, to jeszcze nic. We dwóch można by sobie poradzić. A tak - zupełnie kiepsko: pan jest sam, ich ośmiu i jeszcze rewolwery.

Główny jakuza szczęknął kurkiem.

- Pożarski jest zręczny - rzucił. - Nie tracić czasu po próżnicy, od razu otworzyć ogień. Jemiela, Gwóźdź, wy do drzwi.

Dwóch najwyższych rozbójników wbiegło na górę, po marmurowych schodach, pozostali trzymali się trochę z tyłu.

Dają pierwszym dwóm miejsce na rozbieg, żeby mogli wyważyć drzwi

- domyślił się Masa. Ciekawe, dokąd skręcą - w lewo, do pierwszych trzech kabin, czy na prawo?

Skręcili w prawo. Pewnie idą do czwartej.

Ale bandyci wyznaczeni do roli tarana minęli, nawet nie spojrzawszy, czwarte drzwi. Nie zatrzymali się też i przy piątych.

Masa, chociaż stał po pierś w ciepłej wodzie, z przerażenia poczuł lodowate dreszcze.

- Dannaaaa! Ki-o zukeee!!!!* [Panie! Strzeż się! (jap.).]


Erast Pietrowicz wszedł paradnym wejściem do łaźni Pietrosowa dokładnie o dziesiątej.

- Czekają już na pana w szóstej - zameldował z ukłonem łaziebny.

- Do pozostałych pięciu jeszcze nikt nie przybył.

- Przybędą - odpowiedział radca stanu. - P-później.

Ruszył szerokim korytarzem, wszedł na półpiętro, znowu korytarz, zakręt. Po prawej znajdowało się wejście do damskiej połowy, po lewej zaczynały się kabiny, a za nimi były schody służbowe. Zanim otworzył

drzwi do kabiny, Fandorin jeszcze raz rozejrzał się z zadowoleniem. Jeśli dojdzie do szybkiej rejterady, będzie wygodnie: jeden osłania ogniem, drugi dobiega do rogu. Potem na odwrót. Trasy do przebiegania krótkie, ryzyko zarobienia kuli minimalne. Zresztą strzelanina jest mało prawdopodobna.

- Dużo bawi o tej porze gości w d-damskiej części? - spytał na wszelki wypadek oprowadzającego.

Ten uśmiechnął się z pełnym szacunkiem, ale odpowiedział ze śladem dwuznacznej aluzji.

- Na razie wiele, ale nowe nie przybędą. Dla słabej płci już trochę późno.

- Tu jest ich wejście, a wyjście? - zaniepokoił się Fandorin.

- Wyjście jest z drugiej strony. Specjalnie tak zbudowano.

Kobieta, wasza miłość, nie lubi, kiedy ją widzą w łaźni - z ręcznikiem na włosach. Zamiast wychodzić przez główne, wolą myknąć bocznymi w saneczki i adieu.

Erast Pietrowicz dał mu monetę i wszedł do kabiny.

- Jak młody obwieś czeka na spotkanie... oczekiwałem cały dzień tej chwili... coś tam, coś tam... gdy w me podziemie zejdę* [Cytat ze Skąpego rycerza Puszkina w przekładzie Seweryna Pollaka.] - powitał go goły, zadowolony z siebie Pożarski, usadowiony w fotelu, z cygarem w zębach.

Przed księciem na stoliku stała butelka cache blanc, kieliszki, taca z owocami, leżała rozpostarta gazeta.

- Szampan? - spytał Fandorin, unosząc trochę brwi. - Mamy jakiś p-powód do radości?

- Ja mam - odpowiedział zagadkowo Gleb Gieorgijewicz. - Ale po kolei, nie będziemy wybiegać naprzód. Niech pan się rozbierze, opłucze (wskazał na malutki basen w podłodze), a potem porozmawiamy. A pan ma jakiś łup?

Erast Pietrowicz spojrzał na zamknięte drzwi, które prowadziły do sali ogólnej, i rzekł wymijająco:

- Wkrótce b-będzie.

Pożarski spojrzał na niego z zaciekawieniem i owinął butelkę serwetką.

- No, co pan tak stoi jak kupiec na rynku niewolników. Proszę się rozbierać.

Tego Erast Pietrowicz nie planował, ponieważ przewidywał duże prawdopodobieństwo pospiesznego odwrotu, ale spacerować w ubraniu przed zupełnie gołym człowiekiem było głupio i nieskromnie. A jeśli zasadzka zupełnie się nie uda? Stać tak w marynarce? Na szczęście wygodny i prosty sportowy garnitur da się włożyć w zaledwie kilka sekund - ostatecznie bieliznę, kamizelkę, mankiety i kołnierzyk można po prostu porzucić.

- Pan co, wstydzi się? - zaśmiał się książę. - Jakie to podobne do pana!

Radca stanu zdjął odzież i położył ją na kanapie tak, aby na górze znajdowały się oba rewolwery i sztylet. Pożarski gwizdnął.

- Poważny arsenał. Szanuję przezorność. Sam jestem taki. Pokaże mi pan potem swoje zabawki? A ja panu pokażę swoje. Ale najpierw do rzeczy. Niech pan nurkuje, zanurzy się. Jedno drugiemu nie przeszkadza.

Erast Pietrowicz jeszcze raz z ukosa spojrzał na drzwi i wskoczył

do basenu, ale nawet się nie popluskał w ciepłej wodzie - od razu wyszedł.

- Z pana istny Antinous. - Książę z uznaniem przypatrywał się budowie ciała Fandorina. - Trochę dziwaczne warunki na spotkanie operacyjne. To co, do rzeczy?

- Do rzeczy.

Radca stanu usadowił się w fotelu i też zapalił, ale mięśnie nóg miał napięte, gotów się poderwać, gdy tylko Masa zastuka do drzwi.

- Co z Dianą? - zapytał książę z całkiem zrozumiałą wesołością w głosie. - Przyznała się do grzechów?

Intonacja pytania wydała się Fandorinowi dziwna, toteż nie odpowiedział od razu.

- Lepiej o-opowiem panu o swoich osiągnięciach trochę później.

Mam poważne podstawy sądzić, że g-główny winowajca zostanie wykryty jeszcze dzisiaj.

Ale te słowa nie wywarły na interlokutorze oczekiwanego efektu.

- Już wiem, jak znaleźć naszą nieuchwytną GB - sparował książę. -

I już bardzo szybko wszystkich ich zwinę.

Erast Pietrowicz poczuł, że robi się blady. Jeśli Pożarski mówi prawdę, to oznacza, że potrafił znaleźć krótszą i pewniejszą drogę do rozwiązania złożonego problemu.

Pokonując urażoną miłość własną, Fandorin rzekł:

- G-gratuluję, to wielki sukces. Ale w jaki...

Nie musiał kończyć, ponieważ w tej samej sekundzie zza drzwi dobiegł krzyk. Słów nie można było rozróżnić, ale głos bez żadnej wątpliwości należał do Masy. A to mogło oznaczać tylko jedno: coś przeszkodziło w realizacji planu. Coś wyjątkowo niebezpiecznego.

Erast Pietrowicz podniósł się, żeby doskoczyć do odzieży, jednak w tym samym momencie rozległ się ogłuszający trzask i drzwi wiodące do sali basenowej wyleciały z zawiasów pod silnym uderzeniem.

Do kabiny z rozpędu wpadli dwaj mężczyźni, za nimi pchali się następni - cała sfora. Fandorin nie musiał liczyć sekund, aby zrozumieć, że nie zdąży już pochwycić ani odzieży, ani broni. Pozostała jedynie nadzieja, że starczy czasu, by wyskoczyć na korytarz.

Pożarski wyrwał spod gazety dwulufowy pistolecik i dwukrotnie wystrzelił. Pierwszy z napastników rozłożył ręce, przebiegł siłą bezwładu jeszcze kilka kroków i wpadł twarzą do basenu, a książę cisnął

rozładowaną broń i ze wstrząsającą szybkością rzucił się w ślad za Fandorinem.

Do drzwi dotarli jednocześnie, zderzając się w nich gołymi torsami. Na głowę Erasta Pietrowicza posypał się pył - to w futrynę trafiła kula, a w następnej sekundzie obaj urzędnicy państwowi wypadli na korytarz. Pożarski, nie obracając się, skręcił w prawo. Ucieczka w tym kierunku nie miała sensu, a pierwotna kalkulacja, z obliczonymi kolejnymi odcinkami ucieczki pod osłoną wspierającego ognia, straciła wszelkie znaczenie, z powodu braku broni.

Radca stanu rzucił się w lewo, ku schodom służbowym, chociaż nie wiedział, dokąd prowadzą.

Kiedy złapał ręką za poręcz, poczuł ukłucia oderwanych od ściany kawałków tynku.

Szybko się obejrzał, zobaczył, że ściga go trzech ludzi, i popędził na górę - zdążył zauważyć, że na dole jest krata.

Wielkimi susami, po trzy stopnie, pokonał jeden ciąg schodków -

napotkał drzwi zamknięte na kłódkę. Jeszcze dwa przęsła - i znowu kłódka.

Na dole rozlegały się szybkie kroki.

Pozostało jeszcze tylko jedno przęsło. Na górnym podeście ciemniały niewyraźnie jeszcze drzwi.

Zamknięte! Żelazna antaba, kłódka.

Erast Pietrowicz chwycił rękoma za zimną taśmę metalu i zgodnie z zasadami nauki o wykorzystaniu mocy wewnętrznych wyobraził sobie, że jest ona z papieru. Pociągnął bezużyteczną przegrodę do siebie i kłódka nagle oderwała się i upadła, sunąc na dół po kamiennych schodkach.

Triumfować nie było czasu. Fandorin wbiegł do jakiegoś ciemnego pomieszczenia o niskim, ukośnym suficie. Poprzez maleńkie okienka widać było spadzisty, mętnie świecący w blasku księżyca dach.

Jeszcze jedne drzwi, wątłe i niezamknięte. Wystarczyło kopnięcie.

Urzędnik do specjalnych poruczeń wybiegł na dach i w pierwszej chwili lodowaty wiatr pozbawił go tchu. Ale to nie zimno było tu najgorsze.

Jedno omiatające spojrzenie powiedziało mu wszystko: stąd nie ma dokąd uciec.

Fandorin pobiegł do jednej z krawędzi. Daleko w dole zobaczył

oświetloną ulicę, ludzi, ekwipaże.

Przebiegł na przeciwległą stronę. Na dole - zaśnieżone podwórze.

Na dalsze badania nie starczało czasu. Od nadbudówki strychu oderwały się trzy cienie i powoli ruszyły ku skazanemu na zgubę człowiekowi, który zastygł nad przepaścią.

- Szybko pan biega, panie radco stanu - jeszcze z daleka zaczął

mówić jeden z prześladowców. Twarzy nie można było rozpoznać. -

Zobaczymy, czy umie pan też latać.

Erast Pietrowicz odwrócił się do cieni plecami, ponieważ oglądanie ich było bezsensowne i nieprzyjemne. Spojrzał w dół.

Latać?

Zobaczył pod sobą nagą ścianę, bez okien, śnieg. Gdyby było choć drzewo - można by skoczyć, spróbować złapać się gałęzi.

Latać?

Za najwyższy stopień wtajemniczenia w klanie skradających się, którzy nauczyli Fandorina sztuki kierowania swoim duchem i ciałem, uważano opanowanie triku nazywanego lotem jastrzębia. Erast Pietrowicz niejednokrotnie oglądał rysunki w starych rękopisach, gdzie technika tej niewiarygodnej sztuczki była wyjaśniona bardzo szczegółowo. W odległych czasach, kiedy królestwa Kraju Słonecznego Korzenia wiodły ze sobą wielowiekową wojnę, skradający się byli uważani za niepokonanych zwiadowców. Nie sprawiało im kłopotu wspinanie się po pionowych murach, przenikanie do osaczonych twierdz i wykradanie tajemnic obrońców. Jednak znacznie trudniej było wydostać się z powrotem ze zdobytymi informacjami.

Nie zawsze zwiadowca miał dostatecznie dużo czasu, aby opuścić drabinkę sznurową czy chociaż jedwabny sznur. Dlatego wymyślono „lot jastrzębia”.

Instrukcja brzmiała: „Skacz bez wybicia się, tak żeby odległość dzieląca cię do ściany wynosiła dwie stopy, nie więcej i nie mniej. Ciało utrzymuj idealnie prosto. Licz do pięciu, potem biegnij, mocno uderzając nogami o ścianę, dokonaj przewrotu w powietrzu i ląduj, nie zapominając odmówić modlitwy do Buddy Amidy”.

Opowiadano, że dawni mistrzowie potrafili wykonać „lot jastrzębia” z murów o wysokości stu siaku, co wynosi piętnaście sążni, ale Erast Pietrowicz w to nie wierzył. Przy liczeniu do pięciu ciało zdąży przelecieć na odległość najwyżej pięciu-sześciu sążni.

Kończące lot salto najwidoczniej osłabia siłę upadku, ale mimo to mała jest szansa ocalenia, gdy skacze się z wysokości ponad sześciu-siedmiu sążni. Nawet jeśli niesłychanie zwinny skoczek cieszy się szczególną przychylnością Buddy Amidy.

Jednak na sceptycyzm chwila nie była odpowiednia. Z tyłu zbliżały się powolne kroki - panom nihilistom pośpiech nie wydawał się konieczny.

Ile tutaj będzie siaku? - próbował sobie wyobrazić radca stanu.

Nie więcej niż pięćdziesiąt. Dla zwiadowcy w średnim wieku to pestka.

Pamiętając, że skakać należy bez odbicia, wyprostował się i zrobił krok w pustkę.

Wrażenie lotu wydało się Erastowi Pietrowiczowi obrzydliwe.

Żołądek podjął próbę wyjścia przez gardło, a płuca zamarły, nie mając siły wykonać ani wdechu, ani wydechu, ale to wszystko było nieistotne.

Najważniejsze - odliczać.

Na pięć Fandorin z całych sił odepchnął nogi do tyłu, odczuł jak płomień bolące dotknięcia twardej powierzchni i wykonał stosunkowo nieskomplikowaną figurę „atakująca żmija”, nazywaną w europejskich cyrkach podwójnym saltem.

Namu Amida Bucu* [Chwała Buddzie Amida (jap.).] - zdążył

powiedzieć w myśli, zanim przestał cokolwiek widzieć i słyszeć.


Potem przytomność wróciła, ale nie w pełni: było bardzo zimno, nie było czym oddychać i kompletnie nic nie widział. W pierwszej sekundzie wystraszył się, że z powodu braku modlitwy trafił do buddyjskiego Lodowego Piekła, gdzie zawsze jest chłodno i ciemno. Ale w Lodowym Piekle raczej nie znają rosyjskiego, a głuche głosy, dochodzące skądś tam, spod niebios, rozmawiały właśnie w tym języku.

- Szwarc, gdzie on się podział? Jakby się pod ziemię zapadł.

- Tam! - zakrzyczał drugi głos, młodzieńczy i dźwięczny. - W

zaspie leży! Po prostu odleciał dalej.

Dopiero teraz ogłuszony upadkiem Fandorin zrozumiał, że nie zginał i nie oślepł, tylko rzeczywiście leży twarzą w głębokiej zaspie.

Oczy, usta i nawet nos zatkane były śniegiem, dlatego nie mógł oddychać i nic nie widział.

- Idziemy - zdecydowali na górze. - Jeśli nie zdechł, to wszystkie kości sobie połamał.

I pod niebem zapadła cisza.

Wszystkich na pewno nie połamał - to radca stanu zrozumiał, kiedy udało mu się, z początku na czworaka, podnieść z zaspy, a później całkowicie się wyprostować. Czy to wiedza skradających się go uratowała, czy to Budda Amida, ale najpewniej - leżąca w najdogodniejszym miejscu zaspa.

Chwiejąc się, przeciął podwórze, przez bramę wyszedł na Zwonarny zaułek i wpadł wprost w objęcia stójkowego.

- Boże ty mój, zupełnie już zwariowali! - jęknął ten, zobaczywszy oblepionego śniegiem nagiego mężczyznę. - Najpierw strzelają na wiwat zupełnie bez powodu, potem w śniegu kąpią się nagusieńcy! No, dobry panie, prześpisz się za kratą w rewirze.

Erast Pietrowicz jeszcze chwilę chwiał się, uczepiony wyłogów szorstkiego, oszronionego szynelu, po czym powoli zaczął się osuwać na ziemię.


Загрузка...