Rozdział dziesiąty,

Napisano do Grina


Słońce powoli przesuwało się po niebie, lecz nawet w samo południe nie płonęło wysoko ponad płaskimi dachami. Grin siedział przy oknie, nie poruszał się, patrzył, jak słońce przebywa swoją skróconą, zimową marszrutę. Pozostało już niewiele do jej końcowego punktu -

ciemnej bryły elewatora zbożowego, kiedy na pustej dróżce, która wiodła od torów do Marińskiego, pojawiła się ludzka postać.

To jednak całkiem dobre miejsce, choć ciasno i są pluskwy -

pomyślał Grin. Od południa aż do tej chwili ani żywej duszy nie uświadczył, tylko parowozik manewrowy jeździł tam i z powrotem, przepychając wagony.

Idący słońce miał za plecami i dopiero wtedy można go było rozpoznać, gdy skręcił do budki.

Był to Matwiej, gospodarz.

Cóż to? Mówił, że zmiana trwa do ósmej, a jest dopiero piąta.

Wszedł, skinął głową na powitanie. Twarz miał ponurą, zaniepokojoną.

- O, to jakby dla was...

Grin wziął od niego pomiętą kopertę. Przeczytał adres wypisany wielkimi literami, fioletowym atramentem. „Dla pana Grina. Pilne”.

Szybko spojrzał na Matwieja.

- Skąd?

- Czort go wie. - Dróżnik jeszcze bardziej się zafrasował. - Sam nie rozumiem. W kieszeni kożucha się znalazło. Byłem w zajezdni, wezwali mnie do kantoru. Dookoła mnóstwo ludzi się przepychało, każdy mógł

podrzucić. Myślę, że trzeba uciekać. Gdzie chłopak, wasz trzeci?

Grin rozerwał kopertę, wiedząc, co w niej znajdzie: linijki pisma maszynowego. Tak też było.


Dom otoczony ze wszystkich stron. Policja nie ma pewności, czy jest pan wewnątrz, dlatego wyczekuje. Dokładnie o północy będzie szturm.

Jeśli potraficie się wyrwać, znajdziecie wygodne mieszkanie pod adresem: Woroncowe Pole, dom Wiediernikowa, mieszkanie numer 4.

TG


Najpierw spalił notatkę i kopertę. Patrząc na ogień, mierzył

puls. Kiedy bieg krwi odzyskał normalny rytm, Grin powiedział:

- Idźcie powoli, jakby z powrotem do zajezdni. Nie rozglądajcie się. Dookoła policja. Jeśli aresztują powiecie, że mnie tu nie ma, wrócę przed nocą. Ale wątpię, żeby was aresztowali. Najpewniej przepuszczą i będą śledzić. Trzeba urwać się tajniakom i uciec. Powiecie towarzyszom, że poleciłem skierować was na nielegalnego.

Gospodarz rzeczywiście okazał się zdecydowany. Postał chwilkę, o nic nie pytał. Wyjął ze skrzyni jakiś węzełek, wsunął pod kożuch i nie spiesząc się, podreptał ścieżką z powrotem ku Marińskiemu.

To dlatego nikt nie przechodził - zrozumiał Grin. A jeżeli miejscowa policja jest tutaj, to znaczy, że czatuje gdzieś w składach, i to w znacznej sile. Dobrze, że siedział z boku okna, za storą, bo z pewnością wpatruje się w nie kilka lornetek.

Jakby na potwierdzenie tego domysłu, na poddaszu warsztatów zabłysła iskierka. Takie błyski Grin widział już wcześniej, ale nie przywiązywał do nich wagi. Nauka na przyszłość.

Szósta. Pociąg towarowy, w którego składzie znajduje się wagon z barwnikami Łobastowa, już wyruszył do Petersburga. Za pięć minut wyjedzie pospiesznym Julia. Sniegir sprawdzi, czy odjechała, i powróci tutaj.

Rzecz jasna, ona odjedzie, dlaczego miałaby nie odjechać? Prześcignie towarowy i jutro powita go w Petersburgu. Przyjmie worki i partia otrzyma pieniądze. Jeśli dzisiejszej nocy GB zginie, to nie na darmo.

A może i nie zginiemy. Jeszcze zobaczymy. Kto jest uprzedzony, ten jest uzbrojony.

Właśnie, jak z bronią?

Grin zmarszczył brwi, przypomniawszy sobie, że zapas bomb został

w mieszkaniu adwokata, a samymi rewolwerami wiele się nie zdziała.

Dysponują tylko resztką żelatyny eksplodującej i zapalnikami, ale nie mają ani korpusów, ani odłamków.

- Jemiela! - zawołał. - Ubieraj się, jest robota.

Ten oderwał maleńkie oczka od Hrabiego Monte Christo, jedynej książki, jaka znajdowała się w domu.

- Poczekaj, Grinycz, dobra? Tutaj takie rzeczy się dzieją!

Dokończę rozdział.

- Potem. Będzie na to czas.

I Grin wyjaśnił mu sytuację.

- Kupisz w składzie dziesięć puszek tuszonki wieprzowej, dziesięć puszek koncentratu pomidorowego i trzy funty dwucalowych wkrętów. Idź

spokojnie, nie rozglądaj się. Nie ruszą ciebie. Jeśli się mylę i mimo wszystko spróbują cię pochwycić, strzel choć raz, żebym mógł się przygotować.

Nie pomylił się. Jemiela poszedł i wrócił z zakupami, a niedługo przybył Sniegir. Powiedział, że Julia odjechała. W porządku.

Do północy było jeszcze daleko, starczy czasu na przygotowania.

Grin pozwolił Jemieli zagłębić się w zajmującej lekturze przygód hrabiego Monte Christo - palce dryblasa były zbyt grube do tak delikatnej pracy -

a do pomocy wziął Sniegira.

Najpierw otworzyli wszystkie dwadzieścia konserw nożem, zawartość wyrzucili do wiadra na odpadki. Puszki z mięsem miały po pół kilograma, a pomidorowe były o połowę mniejsze. Grin rozpoczął od węższych. Zapełnił

je do połowy masą wybuchową - więcej nie miał, ale to nic, wystarczy i tego. Ostrożnie wsunął szklane rurki zapalników chemicznych. Zasada działania była prosta: w chwili połączenia się masy zapalającej i masy wybuchowej następowała eksplozja o ogromnej sile niszczenia. Teraz potrzebna była szczególna ostrożność. Ilu towarzyszy wysadziło się w powietrze, zaczepiwszy delikatnym szkłem o metaliczny korpus!

Sniegir patrzył, tłumiąc dech. Uczył się. Ostrożnie wcisnął rurki w żelatynową masę, po czym Grin przygiął z powrotem wcześniej odchyloną pokrywkę i wstawił wąską puszkę w blaszankę po wieprzowinie. Pasowała prawie idealnie. W odstęp między ściankami puszek wsypał wkręty, ile tylko się zmieściło. Teraz pozostało tylko zamknąć pokrywę zewnętrznej puszki i bomba będzie gotowa. Przy uderzeniu szklana rureczka pęknie, wybuch zniszczy cienkie ścianki i wkręty zamienią się w śmiercionośne odłamki. Sprawdzono nieraz - działa doskonale. Jest tylko jeden feler: zasięg odłamków sięga trzydziestu metrów, a więc łatwo samemu się poranić. Ale na to Grin miał swoje sposoby.

O północy - to wspaniale.

Żeby tylko się nie rozmyślili i nie rozpoczęli wcześniej.

- Co to za gnida, ten Villefort! - wymamrotał Jemiela, przewracając stroniczkę. - Zupełnie jak nasi sędziowie.

O jedenastej zgasili światło. Niech policja myśli, że poszli spać.

Pojedynczo, za każdym razem uchylając drzwi na minimalną szerokość, wysunęli się na podwórko, zaczaili przy płotku.

Oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności i mogli zobaczyć, jak na kwadrans przed północą po białym pustkowiu zaczęły szparko nadciągać do budki bezszelestne cienie.

Zatrzymały się, tworząc szczelny krąg, na oko jakieś dziesięć kroków przed płotkiem. Ilu ich jest! Ale to nawet lepiej. Będzie większe zamieszanie. Na wprost, na ścieżce, cienie zebrały się w dużą grupę.

Słychać było szepty, pobrzękiwania.

Kiedy grupa ruszyła ku furtce, Grin rozkazał:

- Czas.

Rzucił w nadciągającą grupę puszkę, zaraz za nią drugą i upadł

twarzą w śnieg, zakrywając uszy. Od podwójnego łoskotu i tak mocno ucierpiały bębenki. A z lewej i prawej dobiegł go także huk wybuchów: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. To Jemiela i Sniegir rzucili bomby.

Natychmiast po detonacjach podnieśli się i ruszyli biegiem naprzód, dopóki policjanci oślepieni byli ogniem wybuchów i ogłuszeni falą uderzeniową.

Przeskakując przez rozpostarte na dróżce ciała, Grin zdziwił się, że zszyty bok i złamane żebro zupełnie go nie bolą. Co znaczy zaufanie okazane wewnętrznym siłom organizmu!

Obok ciężko tupał Jemiela. Sniegir jak rześki źrebak pędził przed nimi.

Kiedy z tyłu uderzyły wystrzały, do magazynów, które gwarantowały ratunek, wystarczyło tylko sięgnąć dłonią.

Po co teraz strzelać? Za późno.


*

Mieszkanie na Woroncowym Polu okazało się wygodne: trzy pokoje, zapasowe wyjście, telefon i nawet łazienka z podgrzewaną wodą. Jemiela od razu przysiadł nad książką, jakby nie było wybuchów, biegu pod kulami przez zaśnieżone pustkowie, a potem długiego gubienia tropów w ciemnych uliczkach.

Sniegir, wyczerpany, upadł na kanapę i usnął.

Grin uważnie obejrzał mieszkanie, mając nadzieję, że znajdzie jakiś ślad, który go doprowadzi do TG. Nic nie znalazł. W umeblowanym lokalu nie było ani portretów, ani fotografii, żadnych drobiazgów, nawet książek. Widać nikt tu nigdy nie mieszkał.

W takim razie do czego miał służyć ten lokal? Do rozmów o interesach? Na wszelki przypadek? Na utrzymywanie takiego mieszkania mógł

sobie pozwolić tylko bardzo bogaty człowiek. Znowu wszystko wskazywało na Łobastowa.

Tajemnica budziła trwogę. Grin oczywiście nie spodziewał się bezpośredniego niebezpieczeństwa - jeśli to pułapka, to po co wyprowadzać Grupę Bojową z okrążenia ochrany? Tak czy owak, najlepiej będzie wyrwać się stąd jak najszybciej.

Zadzwonił do Igły. Niczego jej nie wyjaśniał, powiedział tylko, że nazajutrz potrzebne będzie nowe lokum, i podał swój adres. Igła odrzekła, że zjawi się rano. Głos miała spłoszony, ale wolała przezornie o nic nie pytać.

Teraz spać - nakazał sobie Grin. Umościł się w fotelu, nie zdjąwszy ubrania. Na stoliku obok położył colta i ostatnie cztery bomby.

A jednak się zmęczył. I z żebrem nie jest tak dobrze, jak sądził.

To przez ten szybki bieg. Szczęście, że zapalniki w bombach nie rozpadły się od wstrząsów. Dopiero byłoby głupio!

Zamknął oczy i otworzył - wydawało się - po sekundzie, jednak za oknem świeciło już słońce, a u drzwi nieprzerwanie dźwięczał dzwonek.

- Kto to? - rozległ się z przedpokoju gęsty bas Jemieli.

Odpowiedzi nie dosłyszał, lecz po chwili otwarto drzwi.

Ranek, w dodatku późny - zrozumiał Grin.

Organizm mimo wszystko wymógł, co mu się należało - dziesięć godzin zupełnego odpoczynku.

- Jak pańskie rany? Co z pieniędzmi? - spytała Igła, wchodząc do pokoju. I nie czekając na odpowiedź, dorzuciła: - O tym, co zaszło w nocy, już wiem. Matwiej jest u nas. Cała Moskwa huczy od plotek o boju na kolei. Zginął sam Burlajew, to już wiadomo na pewno. I mówi się, że zginęło jeszcze wielu policjantów. Ale co ja wam opowiadam, przecież to wy tam byliście...

Oczy jej nie były takie jak zwykle, tylko żywe, rozświetlone. I po nich można było poznać, że Igła to nie żadna stara panna. Po prostu poważnie wyglądająca, ciężko doświadczona kobieta o żelaznej woli.

- Jest pan najprawdziwszym bohaterem - powiedziała bardzo spokojnym tonem, jakby konstatowała naukowo udowodniony fakt. - Wy wszyscy jesteście bohaterami. Nie mniejszymi niż narodowolcy.

I spojrzała na niego tak, że aż poczuł się niezręcznie.

- Rany już mi nie przeszkadzają. Pieniądze odesłaliśmy. Dzisiaj będą w Petersburgu - zaczął odpowiadać na jej pytania. - Że Burlajew zginął, nie wiedziałem, ale to dobrze. Że zabiliśmy wielu - przesada, choć kilku położyliśmy.

Teraz można było przejść do sedna sprawy:

- Po pierwsze - nowe mieszkanie. Po drugie - skończyła się mieszanka wybuchowa. Trzeba zdobyć. I zapalniki. Chemiczne, typu uderzeniowego.

- Mieszkania szukamy. Do wieczora na pewno się znajdzie.

Zapalniki są, ile chcecie. W zeszłym miesiącu dostarczono z Petersburga całą walizkę. Gorzej z substancją wybuchową. Musimy przygotować. -

Zamyśliła się, zaciskając cienkie blade wargi. - Chyba że Aronzon...

Obserwuję jego okna, sygnału alarmu nie ma. Sądzę, że warto zaryzykować.

Jest chemikiem, z pewnością może sporządzić. Tylko czy zechce? Mówiłam panu, że on nie popiera terroru.

- Nie trzeba. - Grin pomacał żebra. Ból zniknął. - Sam to mogę zrobić. Niech tylko składniki dostarczy. Zaraz wszystko wypiszę.

Kiedy pisał, czuł na sobie jej wzrok.

- Dopiero teraz zrozumiałam, jak pan jest do niego podobny...

Grin nie dokończył długiego słowa „nitrogliceryna”. Podniósł

oczy.

Nie, nie patrzyła na niego - jej wzrok błądził gdzieś wyżej.

- Pan jest brunetem, a on miał jasne włosy. I wasze twarze są całkiem różne. Ale ich wyraz jest taki sam, i to pochylenie głowy...

Nazywałam go Tioma, ale jego partyjny pseudonim brzmiał „Magik”. Znał

wspaniałe karciane sztuczki... Razem dorastaliśmy. Jego ojciec był

zarządcą w naszej posiadłości pod Charkowem...

O Magiku wiele Grin słyszał. Powiesili go w Charkowie przed trzema laty. Mówiono, że miał narzeczoną, córkę hrabiego. Jak Zofia Pierowska. Więc, to tak... Komentarz był tu zbędny a Igła chyba na żadne słowa nie czekała. Sucho odkaszlnęła i już nie wróciła do przerwanego wątku. Resztę historii Grin bez problemu mógł dopowiedzieć sobie sam.

- Wychodzić stąd nie będziemy - powiedział rzeczowo, by pomóc jej pokonać wzruszenie. - Czekamy na pani powrót. A więc, po pierwsze -

mieszkanie. Po drugie -chemikalia.

Pod sam wieczór znów ktoś zadzwonił do drzwi. Grin wysłał Jemielę ze Sniegirem do zapasowego wyjścia, a sam poszedł otworzyć, na wszelki wypadek z bombą w ręku.

Na podłodze w przedpokoju, pod drzwiami, bielał prostokącik.

Koperta. Ktoś wrzucił ją przez szczelinę na korespondencję.

Grin otworzył drzwi.

Nikogo.

Na kopercie napisano dużymi literami: „Do pana Grina. Pilne”.

Rzadka okazja. Dzisiaj o dziesiątej dowodzący pościgiem książę Pożarski i radca stanu Fandorin będą sami, bez obstawy, w łaźniach Pietrosowa, w kabinie numer 6. Kujcie żelazo, póki gorące.

TG


Загрузка...