Rozdział czwarty,

Niezbędne są pieniądze

Zrobili, co należało.

Na Rachmeta poczekali dokładnie godzinę, potem cichcem opuścili mieszkanie i przeprowadzili się do rezerwowego lokalu konspiracyjnego.

Budyneczek był ohydny: domek dróżnika nieopodal Dworca Windawskiego. To, że było brudno, ciasno i zimno - zbytnio im nie przeszkadzało, ale był tam tylko jeden pokoik, pluskwy i - oczywiście -

żadnego telefonu. Jedyna zaleta: doskonała widoczność na cztery świata strony.

Jeszcze o zmroku Grin wysłał Sniegira, aby zostawił w „skrzynce pocztowej” notatkę dla Igły: „Rachmet zniknął. Konieczny nowy adres. O

dziesiątej tam gdzie zawsze”.

Wygodniej byłoby przekazać łączniczce wiadomość telefonicznie z lokum Aronzona, ale ostrożna Igła nie zostawiła ani swojego numeru, ani adresu. Dom z facjatką, z którego widać było przez lornetkę okna mieszkania docenta - to wszystko, co Grin wiedział o jej miejscu zamieszkania. Za mało. Nie odnajdzie.

Funkcję „skrzynki pocztowej” na nadzwyczajne wiadomości pełniła stara szopa na karety w zaułku przy bulwarze Prieczystieńskim - tam, pomiędzy bierwionami ścian, znajdowała się wygodna szczelina: wystarczało, przechodząc obok, na ułamek sekundy wsunąć rękę. Przed wyprowadzką Grin polecił wykładowcy pamiętać o konspiracji. Z ich towarzyszem, jeśli wróci, rozmawiać jak z nieznajomym: pierwszy raz pana widzę i nie rozumiem, o czym pan mówi. Rachmet nie dureń, zrozumie. O

„skrzynce pocztowej” wie. Zechce się wytłumaczyć - znajdzie możliwość.

O dziewiątej Grin zajął posterunek obserwacyjny obok baszty Suchariewskiej, gdzie wczoraj rano spotkał się z Igłą. Miejsce i czas były dogodne: ludzie tłumnie walili na tandetę.

Przez przechodnie podwórze, kuchennym wejściem, dotarł na pozycję upatrzoną jeszcze wczoraj - niepozorny stryszek z na wpół zabitym oknem wychodzącym akurat na plac.

Czujnie obserwował każdego, kto kręcił się w pobliżu.

Straganiarze byli prawdziwi. Kataryniarz też. Kupujący się zmieniali, żaden nie wałęsał się długo i bez konkretnego celu. Znaczy się, czysto.

Za kwadrans dziesiąta pojawiła się Igła. Najpierw przeszła w jedną stronę, potem zawróciła. Też sprawdza. To dobrze. Można zaufać.


- Złe wiadomości - powiedziała łączniczka na powitanie. Jej chuda, oschła twarz była blada i przybita. - Powiem po kolei.

Szli ramię w ramię po Srietience. Grin słuchał, milcząc.

- Pierwsze. Wieczorem policja dokonała nalotu na mieszkanie Łarionowa. Nikogo nie wzięli. Ale później była tam strzelanina. Łarionow zabity.

To Rachmet, jego robota - pomyślał Grin, czując jednocześnie ulgę i złość. Niech tylko wróci, trzeba będzie mu dać lekcję dyscypliny.

- Drugie? - spytał.

Igła tylko pokiwała głową.

- Jak pan szybko osądza. - Wyraźnie czytała w jego myślach. -

Sprawy jeszcze nie zbadano, a pan już wydał wyrok.

- Co drugie? - powtórzył Grin.

- Gdzie jest pański Rachmet, nie udało się ustalić. Jak tylko czegoś się dowiem, zaraz poinformuję. Trzecie z miasta nie uda się was szybko wyprawić. Chcieliśmy pociągiem towarowym, ale na dwunastej wiorście i potem na sześćdziesiątej żandarmeria kolejowa sprawdza wszystkie plomby.

- To nic. Masz gorsze wiadomości, widzę to. Mów.

Wzięła go pod łokieć, skierowała z ludnej ulicy w pusty zaułek.

- Pilna wiadomość z Centrum. Przywiózł kurier porannym pociągiem.

Wczoraj o świcie, kiedy wykonywaliście wyrok na Chrapowie, lotny oddział

Departamentu Policji rozbił nasz lokal na Litiejnym.

Grin spoważniał. Na Litiejnym, w schowku doskonale zakonspirowanego mieszkania, chroniono partyjną kasę - wszystkie środki, które zostały po styczniowej ekspropriacji, kiedy wzięli oddział

Towarzystwa Kredytowo-Pożyczkowego „Petropol”.

- Znaleźli? - spytał szybko.

- Tak. Wzięli wszystkie pieniądze. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy.

To straszny cios dla partii. Polecono mi przekazać, ze w was cała nadzieja. Za jedenaście dni musimy wnieść ostatnią ratę za poligrafię w Zurychu. Sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków francuskich. Inaczej maszyny zostaną zabrane. Trzynaście tysięcy funtów szterlingów potrzeba na zakup broni i na fracht w Bristolu. Czterdzieści tysięcy rubli obiecano nadzorcy więzienia centralnego w Odessie za organizację ucieczki naszych towarzyszy. I jeszcze są niezbędne pieniądze na stałe wydatki...

Bez środków cała działalność partii zostanie sparaliżowana. Musicie natychmiast dać odpowiedź - czy w obecnych warunkach Grupa Bojowa jest w stanie zdobyć potrzebną sumę.

Grin nie odpowiedział od razu. Rozważał.

- Czy wiadomo, kto wydał?

- Nie. Wiadomo tylko, że operacją kierował osobiście pułkownik Pożarski, wicedyrektor Departamentu Policji.

Jeśli tak, Grin nie miał prawa odmówić. Wypuścił Pożarskiego z rąk na Wyspie Aptekarskiej - teraz musi się rozliczyć za swój błąd. Ale przeprowadzenie eksu w obecnych warunkach było nadzwyczaj ryzykowne.

Po pierwsze - niejasna sytuacja Rachmeta. A jeśli został

aresztowany? Jak zachowa się na przesłuchaniach - trudno odgadnąć. Zawsze był nieprzewidywalny.

Po drugie - mało ludzi. Tak naprawdę został jedynie Jemiela.

Po trzecie - do pościgu za GB z pewnością rzucono wszystkie siły policyjne. Miasto roi się od żandarmów, agentów i wywiadowców. Nie, ryzyko jest większe od dopuszczalnego. Nie można.

Jakby znów odgadując jego myśli, Igła rzekła:

- Jeśli potrzeba ludzi, mam. Nasz moskiewski oddział bojowy. Nie są zbyt doświadczeni, dotąd ochraniali tylko zebrania, za to odważni. I mają broń. Jeśli im się powie, że to dla GB, pójdą w ogień. I mnie weźcie ze sobą. Dobrze strzelam. Umiem robić bomby.

Grin po raz pierwszy spojrzał w jej poważne, jakby przyprószone popiołem oczy i zobaczył, że barwa Igły jest podobna do jego barwy -

szara, chłodna. Pomyślał: co ciebie tak przygniotło? A może jesteś taka od narodzin?

Na głos powiedział:

- W ogień nie trzeba. W każdym razie nie teraz. Zacznijmy od nowego mieszkania. Nie będzie telefonu - trudno. Byle miało drugie wyjście. O siódmej wieczorem tutaj. A co do Rachmeta, jeśli się pojawi, bądź bardzo ostrożna. Będę go sprawdzał.

Zaświtało mu w głowie, gdzie można zdobyć pieniądze. Bez strzelaniny.

Warto było spróbować.


*

Przy bramie manufaktury Łobastowa Grin zwolnił fiakra. Z

przyzwyczajenia odczekał minutę - czy nie wyjadą zza rogu następne sanie, z filerem - i dopiero upewniwszy się, że nie jest śledzony, skręcił na teren fabryki.

Dopóki szedł do głównego biura, mijając warsztaty, zaśnieżone klomby, szykowną, zakładową cerkiew, przyglądał się wszystkiemu z niekłamaną ciekawością.

Świetnie zarządza ten Łobastow. Takiego porządku często nie uświadczysz nawet w najlepszych amerykańskich fabrykach.

Napotykani po drodze robotnicy szli sprężystym krokiem, jakoś tak nie po rosyjsku. Grin nie zauważył ani jednej fizjonomii opuchniętej z pijaństwa, chociaż był poniedziałkowy poranek. Opowiadano, że u Łobastowa za sam zapach alkoholu od razu dawali rozliczenie do ręki i - za bramę.

Za to wynagrodzenie było dwukrotnie wyższe niż w innych fabrykach, przysługiwało bezpłatne mieszkanie służbowe i prawie dwutygodniowy urlop z połową wynagrodzenia.

O urlopie to ani chybi bajki, ale że dzień pracy w zakładach Timofieja Grigorjewicza trwał tylko dziewięć i pół godziny, a w soboty osiem, to Grin wiedział na pewno.

Gdyby wszyscy kapitaliści byli tacy jak Łobastow, nie byłoby po co wzniecać pożaru rewolucji - taka myśl przyszła stalowemu człowiekowi do głowy, na widok porządnego, ceglanego budynku z tablicą „Szpital fabryczny”. Głupia myśl, ponieważ w całej Rosji był tylko jeden Łobastow.

W sekretariacie kantoru Grin napisał krótką notatkę i poprosił o przekazanie jej właścicielowi. Łobastow przyjął go od razu.

- Witam, panie Grin.

Niewysoki, masywnie zbudowany mężczyzna o prostej, chłopskiej twarzy, do której zupełnie nie pasowała wypieszczona bródka w klin, wyszedł zza szerokiego biurka i mocno uścisnął rękę gościa.

- Czym mogę służyć? - spytał, mrużąc żywe ciemne oczy. - Z

pewnością chodzi o coś nadzwyczajnego. Czy to przypadkiem nie jest związane z wczorajszym wypadkiem na Litiejnym?

Grin wiedział, że Timofiej Grigorjewicz ma swoich ludzi w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, ale i tak zaskoczyła go znakomita orientacja fabrykanta. Spytał:

- Czyżbyście nawet w departamencie kogoś smarowali? - W tej samej jednak chwili zachmurzył się, jakby wycofując to niestosowne pytanie.

I tak nie odpowie. Ten zasadniczy człowiek miał soczystą, ochronną barwę, która najczęściej pojawia się u ludzi o wielkiej wewnętrznej odporności i silnej wierze we własne siły.

- Powiedziano: „Rzuć swój chleb powszedni na wody, albowiem po upływie dni wielu znowu najdziesz go”. - Fabrykant uśmiechnął się chytrze i schylił okrągłą głowę z wielkim, byczym czołem. - O ile są lżejsze wasze kieszenie?

- O trzysta pięćdziesiąt.

Łobastow gwizdnął, wsunął kciuki w kieszonki kamizelki. Uśmiech znikł z jego twarzy.

- Żegnam pana, panie Grin - powiedział twardo. - Ja jestem człowiekiem słowa. Pan - nie. Nie chcę mieć już do czynienia z waszą organizacją. W styczniu, terminowo, wniosłem swój kolejny półroczny wkład: piętnaście tysięcy. Prosiłem, byście mnie do lipca nie fatygowali.

Moja kieszeń jest głęboka, ale nie bez dna. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy!

Niewąski kawałeczek.

Grin nie przejął się obrazą. To tylko emocje.

- Po prostu odpowiedziałem na pytanie - rzekł spokojnym głosem. -

Niektóre płatności mogą poczekać, inne - w żadnym wypadku. Natychmiast niezbędne jest czterdzieści tysięcy. Inaczej - szubienica. Czegoś takiego się nie wybacza.

- Niech pan mnie nie straszy! - rozzłościł się właściciel zakładów. - „Nie wybacza”. Czy pan myśli, że daję wam pieniądze ze strachu? Czy też wykupuję sobie indulgencję na wypadek waszego zwycięstwa?

Grin się nie odezwał, ponieważ dokładnie tak właśnie myślał.

- A nie! Niczego i nikogo się nie boję! - Twarz Timofiewki Grigorjewicza zaczęła ze złości purpurowieć, zadrgał mu policzek. - Nie daj Boże, żebyście zwyciężyli! A zresztą nie możecie zwyciężyć.

Wyobraziliście pewnie sobie, że wykorzystacie Łobastowa? Diabła tam! To ja was wykorzystuję. A jeśli jestem z panem szczery, to właśnie dlatego, że jest pan człowiekiem pragmatycznym, pozbawionym patetyczności.

Jesteśmy jak jabłka z jednej jabłoni. Choć różny mamy smak. Cha, cha! -

Zaśmiał się krótko, ukazując żółtawe zęby.

Co tu do rzeczy mają jabłka? - pomyślał Grin. Po co rozmawiać żartami, jeśli można poważnie.

- To dlaczego pan pomaga? - spytał i od razu się poprawił. -

Pomagał.

- A dlatego, że zrozumiałem: trzeba straszyć naszych nadętych durni, żeby nie wkładali kijów między szprychy, żeby nie przeszkadzali działać rozumnym ludziom, którzy chcą kraj z bagna wyciągać! Uczyć ich, osłów, trzeba! Nos im w nawóz wtykać! I to wasza robota. Niech do tych żeliwnych łbów dotrze, że Rosja albo pójdzie ze mną, Łobastowem, albo z wami do Tartaru się stoczy. Trzeciego wyjścia nam nie dano.

- Inwestuje pan pieniądze - skinął Grin. - Jasne. Czytałem o tym w książkach. W Ameryce to się nazywa lobbing. U nas nie ma parlamentu, dlatego wywiera pan nacisk na władze za pośrednictwem terrorystów. Więc jak, da pan czterdzieści tysięcy?

Twarz Łobastowa zastygła, tylko, jak wcześniej, tik poruszał

policzkiem.

- Nie dam. Pan jest rozumnym człowiekiem, panie Grin. Na lobbing, jak pan to określił, zaplanowałem wydać rocznie trzydzieści tysięcy i ani kopiejki więcej. Jeśli pan chce, może wziąć piętnaście jako wpłatę za drugie półrocze.

Grin pomyślał i rzekł:

- Nie. Potrzeba czterdziestu. Żegnam.

Odwrócił się i skierował do wyjścia. Gospodarz dogonił go, odprowadził do drzwi.

Czyżby się rozmyślił? Wątpliwe. To nie taki człowiek. Po co mnie dogonił?

- To wyście Chrapowa...? - szepnął mu na ucho Timofiej Grigorjewicz.

Oto dlaczego.

Grin, milcząc, zszedł po schodach. Dopóki był na terenie fabryki, analizował, co robić dalej.

Pozostawało tylko jedno wyjście - eks.

Nawet dobrze się składa, że policja jest zajęta poszukiwaniami. W

związku z tym mniej funkcjonariuszy skierowano do rutynowych zajęć. Na przykład do ochrony pieniędzy.

Ludzi na ekspropriację można wziąć od Igły.

Jednak bez specjalisty się nie obejdzie. Należy wysłać telegram do Julii, żeby przywiozła swojego Atuta.

Opuściwszy teren zakładu, Grin stanął za latarnią. Poczekał

chwilkę.

Tak jak przewidywał, z bramy wybiegł skromny mężczyzna, z wyglądu oficjalista, pokręcił głową na wszystkie strony, spostrzegł Grina, udał, że czeka na kocz.

Łobastow jest ostrożny. I ciekawski. To nic. Zgubić „ogon”

przecież nietrudno.

Grin poszedł ulicą, skręcił w bramę i zatrzymał się. Kiedy wszedł

tam idący jego tropem oficjalista, dostał pięścią po głowie. Niech sobie poleży z dziesięć minut.


*

Siła partii wynikała stąd, że pomagali jej najprzeróżniejsi ludzie, czasami zupełnie nieoczekiwani. Właśnie takim rzadkim ptaszkiem była Julia. Partyjni asceci krzywo na nią patrzyli, ale Grinowi się podobała.

Barwę miała szmaragdową - subtelną i świąteczną. Zawsze wesoła, pełna radości życia, wystrojona, przyjemnie pachnąca nieziemskimi aromatami, wydobywała z metalowego serca Grina jakiś dziwny ton, równocześnie trwożący i przyjemny. Samo imię, Julietta, było dźwięczne i słoneczne, podobne do słowa „życie”. Gdyby losy Grina potoczyły się inaczej, pewnie zakochałby się w takiej właśnie kobiecie.

Członkowie partii zwykli nie rozpowiadać wiele o swojej przeszłości, ale historię Julii znali wszyscy - nie robiła tajemnicy ze swojej biografii.

Jeszcze kiedy była podrostkiem, straciła rodziców, dostała się pod kuratelę krewniaka, urzędnika w podeszłym wieku. U progu starości opiekunowi, wedle wyrażenia Julii, „odbiło”. Jak mówi przysłowie: „W

starym piecu diabeł pali”. Stateczny krewny roztrwonił powierzony spadek, wychowankę zdemoralizował, a sam padł ofiarą nagłego wylewu. Młoda Julia została bez grosza w kieszeni, bez dachu nad głową, za to z niemałym doświadczeniem w kwestiach erotycznych. Mogła zatem obrać tylko jeden rodzaj kariery - najstarszą profesję kobiecą, i na tym polu wykazała się nieprzeciętnymi zdolnościami. Przez kilka lat prowadziła życie utrzymanki, zmieniając bogatych opiekunów. Potem „tłuściochy i staruszkowie” ją znudzili i otworzyła własny interes. Kochanków wybierała sobie teraz sama, zazwyczaj niezbyt zażywnych, a w żadnym wypadku -

starych, pieniędzy od nich nie brała, a środki na życie czerpała z

„agencji”.

Do swojego przybytku zepsuta Julia zaprosiła koleżanki. Niektóre, jak ona, były utrzymankami, inne - w pełni szanowanymi damami, spragnionymi dodatkowych dochodów lub przygód. Firma bardzo szybko stała się popularna wśród stołecznych poszukiwaczy uciech, ponieważ wszystkie koleżanki Julii były piękne, skore do śmiechu, chętne i hojne w miłości, a dyskrecji przestrzegano w firmie bezwarunkowo.

Nikt jednak nie krył się z niczym przed ślicznotkami ani, tym bardziej, przed wesołą gospodynią, a ponieważ pośród klienteli trafiali się wysocy rangą urzędnicy, generałowie i policyjne szarże, do Julii docierały informacje najprzeróżniejszego charakteru, w tym także bardzo ważne dla partii.

Nikt tylko nie wiedział, dlaczego latawica zaczęła pomagać rewolucji. Ale Grin nie dostrzegał w tym niczego niebywałego. Julia jest taką samą ofiarą podłego systemu społecznego jak wyrobnica albo pozbawiona praw szwaczka. Walczy z niesprawiedliwością dostępnymi jej środkami, przynosząc partii więcej pożytku niż gaduły z KC. Dostarcza najcenniejszych informacji, może błyskawicznie znaleźć kwaterę dla grupy, od czasu do czasu wspiera ich finansowo, a w dodatku, mając szerokie kontakty we wszystkich warstwach społecznych, ułatwia dotarcie do rozmaitych ludzi. To właśnie ona przyprowadziła Atuta. Osobistość intrygującą, w swoim rodzaju nie mniej barwną niż sama Julia.

Syn protojereja, proboszcza jednego z najważniejszych petersburskich soborów, Tichon Bogojawleński, potoczył się bardzo daleko od ojcowskiej jabłoni. Wygnany z seminarium za bezbożne bluźnierstwa, z gimnazjum za awanturę, ze szkoły realnej za kradzież, stał się autorytetem wśród bandytów. Działał zuchwale, szybko, z fantazją i jeszcze ani razu nie wpadł w łapy policji.

Kiedy w grudniu potrzebne były partii większe pieniądze, Julia ciut pokraśniała i rzekła:

- Griniątko, wiem, będzie pan na mnie zły, ale niedawno poznałam pewnego młodego człowieka. Jest miły w obejściu i, moim zdaniem, może wam się przydać.

Grin już wiedział, że w leksykonie Julii słowo „ poznałam” ma dość szczególny sens. Co się tyczy „miłego”, nie miał żadnych iluzji -

tak nazywała wszystkich swoich przelotnych kochanków. Ale wiedział także, że Julia nie rzuca słów na wiatr.

Atut w ciągu dwóch dni wybrał obiekt, opracował plan, rozdzielili role i eks poszedł jak z płatka. Strony rozstały się, całkiem z siebie zadowolone: partia napełniła kasę, a „specjalista” otrzymał swoją dolę -

ćwiartkę sumy ekspropriacyjnej.


W południe Grin wysłał dwa telegramy.

Zamówienie przyjęto. Będzie wykonane w najkrótszym terminie. G.

Ten zaadresował na pocztę w Petersburgu, na poste restante.

Drugi - na adres Julii: W Moskwie jest praca dla Popowicza. Umowa taka sama jak w grudniu. Odcinek wybierze sam. Czekam jutro pociąg o dziewiątej. G.


Igła znowu nie traciła czasu na grzeczności. Widocznie, tak jak Grin, uznawała konwenanse za zbędne.

- Rachmet się odnalazł. W „skrzynce pocztowej” leżała kartka. Oto ona.

Grin rozwinął liścik, obrzucił go wzrokiem.


Szukam swoich. Będę od szóstej do dziewiątej w herbaciarni

„Suzdal” na Marosiejce. Rachmet.


Dogodne miejsce - skomentowała Igła. - Tam się zbierają studenci.

Obcego od razu można zauważyć, dlatego wywiadowcy tam się nie pchają. Na pewno celowo wybrał właśnie ten lokal, abyśmy mogli sprawdzić, że go nie śledzą.

- A przy „pocztowej skrzynce”? Nie było obserwacji?

Gniewnie poruszyła rzadkimi brwiami.

- Zbyt wysoko się cenicie. To, że jesteście z GB, nie daje wam prawa wszystkich pozostałych uważać za durniów. Oczywiście, że sprawdzałam. Nigdy nie podchodzę do „skrzynki”, zanim się upewnię, że jest czysto. Pójdziecie do Rachmeta?

Grin milczał, ponieważ jeszcze się nie zdecydował.

- Mieszkanie?

- Jest. I nawet z telefonem. Adwokata Zimina. On sam prowadzi teraz sprawę w Warszawie, ale jego syn, Arsen, jest w naszym oddziale bojowym. Pewny.

- Dobrze. Ilu ludzi?

Igła nie kryła rozdrażnienia:

- Niech pan posłucha: dlaczego tak dziwacznie pan rozmawia?

Pańskie słowa padają jak kamienie. Aby wywrzeć silniejsze wrażenie, czy co? Co to oznacza: „Ilu ludzi”? Jakich ludzi? Gdzie?

Wiedział, że rozmawia nie tak, jak trzeba, ale inaczej mu nie wychodziło. W głowie myśli wydawały się jasne i zgrabne, ich sens był

jednoznaczny. Ale kiedy pojawiały się na zewnątrz, przekształcały się w lakoniczne frazy, jakby wszystkie zbędne ozdóbki opadały z nich jak obierzyny i pozostawało tylko to, co zasadnicze.

- W oddziale - wyjaśnił cierpliwie.

- Takich, za których mogę poręczyć - sześciu. Po pierwsze, Arsen

- to student uniwersytetu. Po drugie, Gwóźdź, odlewnik z...

Grin jej przerwał.

- To potem. Opowiecie i pokażecie. Drugie wyjście jest? Dokąd?

Zmarszczyła czoło, zrozumiała.

- Pan o „Suzdalu”? Tak, jest. Przechodnimi podwórkami można uciec w stronę Chitrowki.

- Sam się z nim spotkam. Decyzję podejmę na miejscu. I żeby na sali byli nasi. Dwóch, lepiej trzech. Takich silniejszych. Jeśli odejdę z Rachmetem na Marosiejkę, to wszystko w porządku. Jeśli odejdę sam, i to wyjściem zapasowym, niech potraktują to jak sygnał. Wtedy - zabić.

Potrafią? Jest zręczny. Jeśli nie - sam to zrobię.

- Nie, nie. Poradzą sobie - zapewniła szybko Igła. - Już im się zdarzało. Raz szpicla, potem jeszcze prowokatora. Wyjaśnię im. Mogę?

- Obowiązkowo. Powinni wiedzieć. Tym bardziej że na eks pójdziemy razem.

- A więc eks będzie? - Rozjaśniła się. - Naprawdę? Z pana jednak nadzwyczajny człowiek. Ja... ja jestem dumna, że panu pomagam. Proszę się nie niepokoić, wszystko przygotuję, jak trzeba.

Grin nie oczekiwał takich słów i dlatego zrobiło mu się przyjemnie. Poszukał w myślach odpowiedzi, która i jej mogłaby sprawić radość.

- Nie niepokoję się. Wcale.


Do herbaciarni Grin wszedł za pięć dziewiąta, żeby Rachmet miał

czas się podenerwować i odczuć dotkliwość swego położenia. Lokal okazał

się biedny, ale czysty - niska sala o łukowym sklepieniu, stoły przykryte zwykłymi lnianymi obrusami; na bufecie stały samowary i leżały wymalowane tace z górami pierników, jabłek i obwarzanków. Młodzi ludzie - większość w studenckich tużurkach - pili herbatę, palili tytoń, czytali gazety. Ci, którzy przyszli w towarzystwie, sprzeczali się, chichotali, ktoś tam nawet próbował chóralnych śpiewów. Grin nie zauważył żadnych butelek na stołach.

Rachmet zasiadł przy małym stoliczku obok okna, zagłębił się w

„Nowym Słowie”. Na Grina spojrzał mimochodem i dalej przerzucał stronice.

Ani na sali, ani na ulicy nie można było dostrzec niczego podejrzanego.

Drugie wyjście - oto ono, na lewo od bufetu. W rogu, przy wielkim, piętrowym czajniku, siedzą dwaj milczący chłopcy. Według opisu - Gwóźdź i Marat z oddziału bojowego. Pierwszy - dryblas, kościsty, z prostymi włosami do ramion. Drugi - barczysty, z zadartym nosem, w okularach. Grin powoli podszedł do okna, usadowił się naprzeciw Rachmeta. Nie zaczynał

rozmowy. Niech sam mówi.

- Witaj, - rzekł cicho Rachmet, odkładając gazetę, i podniósł na Grina jasne, chabrowe oczy. - Dziękuję, że przyszedłeś...

Dziwacznie wymawiał słowa, jakby sepleniąc: „Fitaj, Dsziekuje”.

Brakuje mu przednich zębów, zauważył Grin. Podkrążone oczy, na szyi zadrapania, ale wzrok jak uprzednio - arogancki i bez cienia skruchy.

Mimo to przyznał:

- Rzecz jasna, to moja wina. Nie posłuchałem ciebie. I dostało mi się za to tak, że więcej nie można... Już myślałem, że nikt nie przyjdzie. Zatem, Grin, wysłuchaj mnie, a potem zdecyduj. Dobrze?

To wszystko było niepotrzebne. Grin czekał.

- A więc tak... - Rachmet uśmiechnął się stropiony, poprawił

grzywkę, wyraźnie przerzedzoną od wczorajszego dnia, i zaczął opowiadać.

- Chciałem tylko... pomyślałem sobie, że wyjdę na godzinkę, dobiję łajdaka i powrócę cichcem. Położę się do łóżka, będę niby to chrapał. Ty mnie obudzisz - udam, że się ocknąłem, ziewnę, jakbym nie mógł wstać. A nazajutrz, kiedy odkryją, że Łarionowa zabito, przyznam się. Ale heca by była...! No i tyle z tego wyszło, niech to szlag! Zresztą pokrótce...

Wpadłem na Powarskiej w zasadzkę. Łarionowa zdążyłem jednak wykończyć.

Wsadziłem bydlakowi ołowianą pestkę w pęcherz. Żeby nie zdechł od razu, zdążył o swoich łajdactwach pomyśleć. W sąsiednim pokoju u tego sukinsyna siedzieli żandarmi. Sam pan Fandorin, twój brat bliźniak. Zdążyłem uciec na ulicę, ale tam już wszystko otoczono.

Napadły na mnie te psy, skrępowały, fryzurkę popsuły. I powiozły mnie do ochrany, na Wielki Gniezdnikowski. Najpierw przesłuchiwał mnie naczelnik, podpułkownik Burlajew. Potem przyjechał Fandorin. Próbowali ze mną i po dobremu, i po złemu. Burlajew osobiście mi zęby przerzedził.

Ładny widoczek, no nie? Dobra, przeżyję. Będę żył - złote sobie wstawię.

Albo żelazne. Będę żelazny, tak jak ty. Dalej... Pomęczyli się ze mną i odesłali na nocleg do celi. Mają tam w ochranie takie specjalne. Nawet nie najgorsze. Materac, zasłonki. Tylko ręce, dranie, za plecami mi skuli, tak że nie pośpisz sobie, człowieku. Rano nie ruszali mnie wcale.

Śniadanie mi nadzorca łyżeczką podawał jak niemowlęciu. A zamiast obiadu powlekli z powrotem na górę. Własnym oczom nie wierzę, patrzę - stary znajomek, pułkownik Pożarski. Ten sam, co przestrzelił mi kepi na Aptekarskiej. Żeby mnie odwiedzić, natychmiast przyjechał osobiście prosto z Petersburga. Myślałem, że nie pozna, przecież na Aptekarskiej ciemno było. Ale kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się od ucha do ucha.

„Ba”, powiada, pan Sielezniow we własnej osobie, nieustraszony bohater terroru!”. Według rysopisu wyszukał moje stare dossier, no, to o von Bocku. Teraz, pomyślałem sobie, zacznie mnie szubienicą straszyć, jak Burlajew. Ale nie, okazał się sprytniejszy. „Nikołaju Józefowiczu”, mówi,

„spadł mi pan niczym manna z nieba. Z powodu śmierci generała Chrapowa minister na mnie i na dyrektora ze złości nóżkami tupie. Ale on jest w jeszcze gorszej sytuacji - sam monarcha grozi, że przegoni go ze stanowiska, jeśli natychmiast nie znajdzie przestępców. A kto ich będzie szukał - minister? Nie, sługa boży Pożarski. Nie wiedziałem nawet, od którego końca zaczynać. I tu pan sam wpada nam w ręce. Wycałować pana powinienem”. Nieźle mi dosolił, nie? A dalej jeszcze gorzej. „Ja”, powiada, „dla gazetek już artykuł przygotowałem. Bliski koniec GB, taki będzie miał tytuł. I poniżej, drobniejszym już drukiem: Triumf naszej ofiarnej policji. Ujęto jednego z najniebezpieczniejszych terrorystów, niejakiego N.S., który złożył obszerne i szczere zeznania. Wynika z nich, że jest członkiem osławionej Grupy Bojowej, która dopiero co nikczemnie zabiła generała-adiutanta Chrapowa”. Tutaj, Grin, muszę się przyznać, że popełniłem błąd. Kiedy strzelałem do Łarionowa, powiedziałem: „Masz, zdrajco, od Grupy Bojowej”. Nie miałem pojęcia, że Fandorin za drzwiami podsłuchuje... Dobra. Siedzę, słucham Pożarskiego. Rozumiem, że próbuje mnie zastraszyć. Szubienicy się nie boisz, no to wystraszysz się hańby.

Poczekaj - pomyślałem - lisie żandarmski. Jesteś cwany, ale i ja jestem kuty na cztery nogi. Przygryzłem wargę, brwiami poruszałem, niby z nerwów. On kontent, naciska dalej. „Wie pan”, mówi, „panie Sielezniow, my pana z okazji takiego święta nawet nie będziemy wieszać. Diabli niech wezmą tego, no... Łarionowa. Kawał drania z niego był, między nami mówiąc. A za von Bocka, rzecz jasna, na katorgę pana ześlemy, od tego się pan nie wykręcisz. Tam, na zesłaniu, świetnie panu będzie, kiedy od pana, zdrajcy, wszyscy towarzysze się odsuną. Sam sobie pan sznur skręci”.

Wtedy ja zacząłem histeryzować, potem pokrzyczałem na nich troszkę, pianę na usta wypuściłem - potrafię zrobić to na zawołanie. I zwiesiłem głowę, jakbym się poddał. Pożarski odczekał chwilkę i rzucił mi wabik. No, jest i inne wyjście. Pan nam wyda wspólników z GB, a my panu damy - paszport na dowolnie wybrane nazwisko. I cały świat będzie u pańskich stóp -

Europa, Ameryka czy choćby nawet Madagaskar. Pocertowałem się i połknąłem przynętę. Napisałem oświadczenie, że wyrażam zgodę na współpracę. Mówię o tym teraz, żeby nie zwlekać. A w cholerę z nim! Gorzej, że musiałem opowiedzieć o składzie grupy. Pseudo, wygląd zewnętrzny... Czekajże, Grin, nie wytrzeszczaj tak oczu! Musiałem to zrobić, aby mi uwierzyli.

Zresztą nie wiedziałem, może i mieli na nas co nieco. Gdybym skłamał, a oni by sprawdzili i zobaczyli, że łżę, byłbym spalony. A tak Pożarski wsadził nos w jakieś papiery i pokiwał rad głową. Wyszedłem z ochrany jako użyteczny obywatel, sługa monarchii, współpracownik o pseudonimie

„Gwidon”. Wypłacili mi sto pięćdziesiąt rubli, to pierwsza pensja. A zadanie niewielkie: odnaleźć ciebie i przekazać wiadomość Pożarskiemu i Fandorinowi. Co prawda, posłali za mną kilka ogonów, ale oderwałem się od nich na Chitrowce. Tam łatwo zgubić szpicla, sam wiesz. Oto i cala moja odyseja. Sam decyduj, co ze mną dalej robić. Chcesz - zakop do ziemi, opierał się nie będę. Niech ci dwaj, co siedzą w rogu, wyprowadzą mnie na podwórko i wykończą. A zechcesz - Rachmet zrobi pięknie „adiu Fruziu”, tak jak żył. Przypaszę do brzucha bombę, pójdę w zaułek Gniezdnikowski i wysadzę ochranę w cholerę, do spółki ze wszystkimi Pożarskimi, Fandorinami i Burlajewami. Chcesz? Możesz też inaczej to rozwiązać. A kto wie, czy to nie dobrze, że zostałem Gwidonem? Z tego przecież też da się wyciągnąć pewne korzyści... Decyduj, masz tęgą głowę. Mnie wszystko jedno

- choćbym miał pójść do piachu, trawkę wąchać...

Jedno było jasne: konfidenci tak się nie zachowują. Wzrok Rachmeta był jasny, odważny, nawet wyzywający. I kolor pozostał

poprzedni, chabrowy, błękitna barwa nie zgęstniała zdradziecko. Zresztą czy mogliby złamać Rachmeta w ciągu jednego dnia? Z czystego uporu nie poddałby się tak szybko. Ryzyko, oczywiście, pozostawało w każdym wypadku. Lepiej jednak uwierzyć zdrajcy niż odepchnąć towarzysza.

Bardziej niebezpiecznie, ale w ostatecznym rachunku wyjdzie na korzyść. Z

tymi partyjniakami, którzy mieli przeciwne poglądy, Grin od dawna się spierał. Wstał i po raz pierwszy od długiego czasu przemówił:

- Idziemy. Mamy mnóstwo roboty.

Загрузка...