Rozdział pierwszy,

w którym Fandorin zostaje aresztowany

Dzień nie udał się od samego początku. Erast Pietrowicz Fandorin wstał o świcie, ponieważ o wpół do dziewiątej powinien dotrzeć na Dworzec Nikołajewski. Razem z kamerdynerem, Japończykiem, odbył codzienną obowiązkową gimnastykę, napił się zielonej herbaty i przeprowadzając ćwiczenia oddechowe, zaczął się golić, kiedy zadzwonił telefon. Okazało się, że radca stanu zerwał się o świcie bez potrzeby: pociągu kurierskiego z Sankt Petersburga oczekiwano z dwugodzinnym opóźnieniem z powodu śniegów leżących na trasie drogi żelaznej.

Ponieważ podjęto już wszystkie konieczne środki, które miały zapewnić bezpieczeństwo gościa ze stolicy, a rozkazy i polecenia wydano w dniu wczorajszym, Erast Pietrowicz nie od razu wpadł na pomysł, czym wypełnić sobie niespodziewany czas wolny. Z początku chciał wcześniej pojechać na dworzec, ale zrezygnował. Po co niepotrzebnie peszyć podwładnych? Z pewnością pułkownik Swierczyński, pełniący obowiązki naczelnika gubernialnej Dyrekcji Żandarmerii, dokładnie wypełnił

otrzymane polecenia: pierwszy peron, na który przybędzie kurier, otaczają agenci w cywilu, przy samej platformie czeka opancerzona kareta, a konwojenci zostali dobrani szczególnie pieczołowicie. W zupełności wystarczy przyjechać na dworzec kwadrans wcześniej - i to bardziej dla porządku niż z zamiarem wykrycia uchybień.

Zadanie, które powierzył radcy stanu jaśnie oświecony książę Władimir Andriejewicz, było odpowiedzialne, lecz nietrudne. Powitać ważną osobistość, towarzyszyć jej w drodze na śniadanie do księcia, potem odwieźć na spoczynek do skrupulatnie ochranianej rezydencji na Worobjowych Górach, a wieczorem - odprowadzić świeżo upieczonego generała-gubernatora Syberii na pociąg do Czelabińska, z doczepioną już ministerialną salonką. I to właściwie wszystko.

Jedyny problem, nurtujący od wczoraj Erasta Pietrowicza, polegał

na podjęciu decyzji: czy podać rękę generałowi-adiutantowi Chrapowowi, który skalał swoje imię, w najlepszym wypadku, niewybaczalnie głupim postępkiem?

Z punktu widzenia służby i kariery oczywiście należało zlekceważyć własne uczucia, tym bardziej że dobrze poinformowani przepowiadali byłemu dowódcy żandarmerii szybki powrót na najwyższe stanowiska. Jednak Fandorin zdecydował się uścisnąć mu dłoń z zupełnie innego powodu - gość jest gościem i obrażać go nie wypada. Wystarczy podczas rozmów podkreślać chłodnym tonem oficjalny charakter spotkania.

Decyzja była właściwa i nawet bezsporna, mimo to radca stanu nie pozbył się przygnębienia. A może jednak do jej podjęcia przyczynił się wzgląd na późniejszą karierę życiową?

Właśnie dlatego nieoczekiwane opóźnienie zupełnie nie stropiło Erasta Pietrowicza - pojawił się dodatkowy czas na rozpatrzenie skomplikowanego dylematu moralnego.

Fandorin polecił majordomusowi Masie zaparzyć mocną kawę, po czym usadowił się w fotelu i zaczął od początku ważyć wszystkie za i przeciw, nieświadomie to ściskając, to rozluźniając prawą kiść.

Nie udało mu się jednak długo porozmyślać, gdyż powtórnie rozległ

się odgłos dzwonka, dla odmiany - u drzwi. Z przedpokoju dobiegły go głosy - najpierw ciche, potem głośne. Ktoś próbował wejść do gabinetu, a Masa nie puszczał. Były japoński poddany wydawał świszczące-syczące dźwięki, świadczące o nieugiętości i bojowym nastawieniu.

- Masa, kto tam?! - krzyknął Erast Pietrowicz i wyszedł z gabinetu do bawialni.

Zobaczył tam nieoczekiwanych gości: podpułkownika żandarmerii Burlajewa, naczelnika moskiewskiego Oddziału Ochrany, oraz - u jego boków

- dwóch panów w paltach w kratę, z wyglądu szpicli. Masa, rozpościerając ręce, zagradzał tej trójce drogę i jawnie okazywał, że ma zamiar zaraz przejść od słów do czynów.

- Pardon, panie Fandorin - powiedział basem speszony Burlajew, zdejmując czapkę i przygładzając ręką twardą szczotkę włosów o barwie soli z pieprzem. - To jakieś nieporozumienie, ale otrzymałem telegram z Departamentu Policji. - Machnął kartką papieru. - Komunikują, że generał-

adiutant Chrapow został zabity, że... eee... to pan go zabił... że należy pana natychmiast aresztować. Zupełnie zwariowali... ale rozkaz to rozkaz... Niech pan będzie uprzejmy i uspokoi swojego Japończyka, bo wiele słyszałem o tym, jak on walczy nogami.

W pierwszej chwili Erast Pietrowicz uczuł absurdalną ulgę na myśl, że problem podania ręki samoistnie się rozwiązał, i dopiero potem dotarł do niego cały koszmarny sens wypowiedzi Burlajewa.


Dopiero po przybyciu opóźnionego pociągu kurierskiego oczyszczono Fandorina z podejrzeń. Z salonki, nie czekając, aż pociąg się zatrzyma, zeskoczył na peron białowłosy sztabsrotmistrz żandarmerii o wykrzywionej grymasem twarzy i sypiąc potwornymi przekleństwami, rzucił się ku stojącemu w otoczeniu filerów aresztowanemu radcy stanu. Jednak kilka kroków od celu zwolnił, przeszedł z biegu w marsz, a potem zamarł w bezruchu. Zamrugał białymi rzęsami, uderzył się pięścią w biodro.

- To nie on! Podobny, ale nie on! Nawet niezbyt podobny! Tylko wąsiki, siwe skronie i żadnych więcej podobieństw - wymamrotał

oszołomiony oficer. - Kogo przyprowadziliście? Gdzie jest Fandorin?

- Zapewniam pana, p-panie von Seidlitz, że to ja jestem Fandorin

- z nadmierną łagodnością, jakby zwracał się do psychicznie chorego, powiedział radca stanu, po czym odwrócił się do Burlajewa, którego twarz spurpurowiała. - Piotrze Iwanowiczu, powiedz pan swoim ludziom, że już nie muszą mnie trzymać za łokcie. Sztabsrotmistrzu, gdzie podpułkownik Modzelewski i wasi ludzie z ochrony? Powinienem wszystkich przesłuchać i spisać zeznania.

- Przesłuchać? Spisać zeznania?! - krzyknął ochryple von Seidlitz, wznosząc ku niebu zaciśnięte pięści. - Jakie, do diabła, zeznania? Pan co, nie rozumie? Jego zabito, zabito! Boże, wszystko się skończyło, wszystko! Trzeba biec, trzeba postawić na nogi żandarmerię, policję! Jeśli nie znajdę tego przebierańca, tego łajdaka, tego... -

Zakrztusił się i czknął konwulsyjnie. - Ale ja go znajdę, niezawodnie znajdę! Odkupię swoją winę! Poruszę niebo i ziemię, a znajdę go! Inaczej pozostanie mi tylko w łeb sobie strzelić!

- Dobrze - rzekł wciąż tym samym łagodnym głosem Erast Pietrowicz. - Pana sztabsrotmistrza przesłucham później, kiedy dojdzie do siebie. A teraz zaczniemy od pozostałych. Niech nam zwolnią g-gabinet naczelnika stacji. Panów Swierczyńskiego i Burlajewa proszę o obecność przy przesłuchaniu. Potem pojadę zrelacjonować raport jego jaśniewielmożności.

- Szacowny panie radco, a co zrobić z nieboszczykiem? - spytał

nieśmiało kierownik pociągu, trzymając się w odległości podkreślającej szacunek. - Taka ważna osobistość... Gdzie go umieścić?

- Jak to gdzie? - zdziwił się radca stanu. - Zaraz przybędzie a-ambulans i zabierze go do kostnicy, na sekcję.


- ...następnie oficer przyboczny Modzelewski, który pierwszy oprzytomniał, pobiegł na stację Klin, dworzec pasażerski, i wysłał

szyfrogram do Departamentu P-policji. - Obszerny raport Fandorina zbliżał

się do końca. - Cylinder, makintosz i kindżał oddano do badania laboratoryjnego. Chrapow w kostnicy. Von Seidlitzowi zrobiono zastrzyk uspokajający.

W pokoju zapadła cisza, tylko zegar tykał i drżały szyby pod uderzeniami porywistego lutowego wiatru. Generał-gubernator starej stolicy, książę Władimir Andriejewicz Dołgoruki, ze skupieniem poruszał

pomarszczonymi wargami, pociągnął się za długi, farbowany wąs i podrapał

za uchem, co zsunęło kasztanową peruczkę ciut na bok. Nieczęsto zdarzało się Erastowi Pietrowiczowi widzieć wszechwładnego gospodarza Moskwy tak skonsternowanego.

- Petersburska kamaryla nigdy mi tego nie wybaczy - rzekł z przygnębieniem jaśniewielmożny. - Co z tego, że ten diabelski Chrapow, niech mu ziemia lekką będzie, jednak do Moskwy nie dojechał?! Klin leży przecież w moskiewskiej guberni... Jak tam, Eraście Pietrowiczu, czy już pan zakończył?

Radca stanu tylko westchnął w odpowiedzi.

Wtedy książę odwrócił się do czekającego przy drzwiach służącego w liberii, ze srebrną tacą w rękach. Na niej stały jakieś flaszeczki, szklane ampułki i miseczka pastylek eukaliptusowych przeciw kaszlowi.

Sługa nazywał się Froł Grigorjewicz Wiediszczew i pełnił skromną funkcję kamerdynera, ale książę nie miał bardziej oddanego i doświadczonego doradcy od tego wysuszonego starca o łysej czaszce, z ogromnymi bakenbardami i w okularach o grubych szkłach w złotej oprawie.

W przestronnym gabinecie nie było nikogo więcej - tylko oni trzej.

- Co, Frołuszka - indagował drżącym głosem Dołgoruki - czas już na śmietnik? Tak bez honorów, bez podziękowań. Ze skandalem...

- Władimirze Andrieiczu - odrzekł płaczliwym głosem kamerdyner. -

A do diabła z tą służbą na urzędzie! Już, dzięki Bogu, odsłużył pan swoje, przecież zaczął się dziewiąty dziesiątek... Niech pan się tak nie dręczy. Jeśli car nie doceni, to moskwianie nie pożałują gospodarzowi dobrego słowa. To nie żarty, opiekował się pan nimi dwadzieścia pięć latek, po nocach nie dosypiał. Pojedziemy do Nicei, na słoneczko.

Będziemy siedzieć w altance, wspominać dawne czasy, czego nam więcej trzeba w naszym wieku...?

Książę uśmiechnął się smutno.

- Nie potrafię, Froła, sam wiesz. Bez służby umrę, w pół roku zwiędnę. Jeśli jeszcze we mnie rześki duch, to tylko Moskwie go zawdzięczam. Gdyby chociaż wygnali za jakąś sprawę, a nie tak, za nic...

U mnie w mieście wszystko w absolutnym porządku. Wstyd...

W rękach Wiediszczewa zadrżała taca, po policzkach obficie popłynęły ślozy.

- Bóg miłościw, ojczulku, może tym razem się uda. Czego już nie przeszliśmy, a przecież Pan zachował. Erast Pietrowicz odszuka złoczyńcę, który zarżnął generała, a wtedy i monarcha złagodnieje.

- Nie złagodnieje - ponuro ciągnął Dołgoruki. - To problem bezpieczeństwa państwa. Kiedy władza się boi, wtedy nikomu nie wybacza.

Trzeba wszystkim napędzić strachu, szczególnie swoim. Żeby dobrze się rozglądali, żeby jej, władzy, bardziej się bali niż spiskowców. Na moim terytorium to się stało, dlatego ja będę odpowiadał. Proszę tylko Boga o jedno: aby znaleźć przestępcę jak najrychlej, własnymi siłami. Choćby odejść bez sromu. Dobrze służyłem i dobrze chcę zakończyć. - Z nadzieją popatrzył na urzędnika do specjalnych poruczeń. - A więc, Eraście Pietrowiczu, potrafi pan tę „GieBe” odszukać?

Fandorin odczekał z odpowiedzią i rzekł po cichu, niepewnie:

- Zna mnie pan, Władimirze Andriejewiczu, ja cz-czczych obietnic składać nie lubię. Przecież nawet nie wiemy, czy zabójca skierował się do Moskwy, czy do Petersburga... W końcu działaniami Grupy Bojowej komenderują właśnie z Pitra.

- Tak, tak, prawda. - Książę ze smutkiem pokiwał głową. - Co to ja... rzeczywiście. Toż cały Korpus Żandarmerii ramię w ramię z departamentem wyłowić ich nie może, a ja wam... Rosja jest wielka, przestępcy mogą skryć się gdziekolwiek... Wybaczcie mi, staremu. Wie pan, że tonący brzytwy się chwyta. Jednak już nieraz pan mnie ratował z różnych fatalnych opresji...

Radca stanu chrząknął, trochę urażony porównaniem z brzytwą, i rzekł zagadkowym tonem:

- A jednak...

- Co za „a jednak”? - ocknął się Wiediszczew. Odstawił tacę, szybciutko otarł wielką chusteczką zapłakaną twarz, podreptał do urzędnika. - Czyżby był jakiś haczyk?

- Myślę, że spróbować mimo wszystko można - powiedział w zamyśleniu Fandorin. - Nawet trzeba. Właściwie, sam chciałem zaapelować do jego ekscelencji o udzielenie stosownych pełnomocnictw. Zabójca użył

mojego nazwiska i tym samym rzucił mi wyzwanie. Nie wspomnę już o tych skrajnie nieprzyjemnych minutach, które musiałem - przez niego - przeżyć dzisiejszego ranka. A w dodatku przypuszczam, że morderca udał się z Klina jednak do Moskwy. Od miejsca zabójstwa dzieli nas tylko godzina jazdy pociągiem, nawet nie zdążylibyśmy się zorientować. A w przeciwnym kierunku, do Petersburga, jest dziewięć godzin, co oznacza, że znajdowałby się jeszcze w podróży. A przecież od jedenastej trwają poszukiwania, wszystkie stacje zostały zamknięte, żandarmeria kolejowa sprawdza pasażerów we wszystkich pociągach w promieniu trzystu wiorst.

Nie, on nie mógł uciec do stolicy.

- A może w ogóle nie odjechał koleją? - zwątpił kamerdyner. -

Siadł sobie na konika i truchtem poczłapał do jakiegoś Zamuchrańska -

przeczekać, póki rwetes nie ucichnie?

- Zamuchiańsk do przeczekania zawieruchy zupełnie się nie n-nadaje. Tam każdy człowiek jest jak na widelcu. Najprościej ukryć się właśnie w wielkim mieście, gdzie nikt nikogo nie zna, w dodatku w metropoliach znajdują się siatki konspiratorów i rewolucjonistów.

Generał-gubernator spojrzał pytająco na Erasta Pietrowicza i szczęknął wieczkiem tabakierki, co było dowodem, że ze stanu rozterki przechodzi do głębokich rozważań.

Urzędnik odczekał, aż Dołgoruki napełni nozdrza i głośno kichnie.

Kiedy Wiediszczew tą samą chusteczką, którą dopiero co wycierał łzy, przetarł swojemu suzerenowi oczy i nos, książę spytał:

- Ale jak go będziecie szukać, jeśli jest tutaj, w Moskwie?

Przecież to milionowe miasto. Nawet nie wolno mi podporządkować panu policji i żandarmerii, najwyżej mogę ich zobowiązać do współpracy. Pan dobrze wie, łaskawco, że moja prośba o mianowanie pana oberpolicmajstrem już od trzech miesięcy błąka się po najwyższych instancjach. Sam pan widzi, jaki mamy tu babilon w sprawach policyjnych.

Pod pojęciem „babilon” jego jaśniewielmożność rozumiał

rozgardiasz, powstały w drugiej stolicy po zdymisjonowaniu ostatniego oberpolicmajstra, zbyt dosłownie traktującego sens określenia

„nierozliczane tajne fundusze”. W Petersburgu toczyła się przewlekła papierowa wojna: partia dworska, wroga księciu, w żaden sposób nie chciała oddać kluczowego urzędu protegowanemu Dołgorukiego, lecz nie starczało jej także sił i wpływów, aby narzucić generałowi-gubernatorowi swojego stronnika. A tymczasem ogromne miasto żyło bez najważniejszego obrońcy i strażnika prawa. Oberpolicmajster powinien koordynować i nadzorować działania policji miejskiej, gubernialnej Dyrekcji Żandarmerii i Oddziału Ochrany, a teraz doszło do tego, że w metropolii panuje porządek jak w cygańskim taborze: podpułkownik Burlajew z ochrany i pułkownik Swierczyński z żandarmerii obmawiają się nawzajem, obaj zaś skarżą się na rozzuchwalonych policyjnych prystawów, bezczelnie hamujących bieg spraw.

- Tak, sytuacja nie jest korzystna do prowadzenia

zharmonizowanych akcji - przyznał Fandorin. - Sądzę jednak, że w t-tym konkretnym przypadku rozdzielenie kompetencji organów porządkowych jest nam na rękę...

Gładkie czoło radcy stanu zmarszczyło się, ręka bezwolnie wyciągnęła z kieszeni nefrytowy różaniec, który pomagał Erastowi Pietrowiczowi skoncentrować myśli. Dołgoruki i Wiediszczew, którzy już znali nawyk Fandorina, nadstawiali ucha, wstrzymując dech w piersi. Wyraz twarzy obu staruszków przywodził na myśl dzieci w cyrku, które doskonale wiedzą, że cylinder magika jest pusty, ale równocześnie nie wątpią, iż spryciarz zaraz wyjmie stamtąd zajączka albo gołębicę.

I radca wyjął.

- Pozwolę sobie postawić pytanie: dlaczego przestępcy tak b-błyskotliwie udało się zrealizować plan? - zaczął Erast Pietrowicz i zrobił pauzę, jakby rzeczywiście czekał na odpowiedź. - Bardzo proste: wiedział doskonale to, co powinni wiedzieć tylko nieliczni - to raz.

Sposoby zapewnienia bezpieczeństwa generałowi-adiutantowi Chrapowowi podczas pobytu w guberni moskiewskiej zostały ustalone dopiero przedwczoraj, przy udziale bardzo wąskiego grona osób - to dwa. Któraś z nich, wprowadzona w najdrobniejsze szczegóły porządku dnia, zdradziła je rewolucjonistom, świadomie lub nieświadomie - to trzy. Wystarczy znaleźć tego człowieka i przez niego dojdziemy do Grupy Bojowej, a następnie do samego wykonawcy.

- Jak to nieświadomie? - spytał generał-gubernator, zmrużywszy oczy. - No, świadomie to zrozumiałe. I w służbie państwowej są wilkołaki.

Jeden wydaje sekrety nihilistom dla pieniędzy drugi za diabelską namową.

Ale nieświadomie - to niby jak? Po pijanemu?

- Prędzej z braku ostrożności - odpowiedział Fandorin. -

Najczęściej o-odbywa się to tak: urzędnik na stanowisku wypapla co nieco komuś ze swoich bliskich, kto jest powiązany z terrorystami. Syn, córka, kochanka. Wydłuży to jedynie nasz łańcuszek o jedno dodatkowe ogniwo.

- Tak. - Książę ponownie sięgnął po niuch tabaki. - Przedwczoraj w tajnej naradzie poświęconej przyjazdowi Iwana Fiodorowicza (niech mu, grzesznikowi, ziemia lekką będzie) oprócz mnie i pana brali udział tylko Swierczyński i Burlajew. Nawet policji nie wezwaliśmy, zgodnie z rozkazami z Petersburga. Tak więc co? Musimy podejrzewać naczelników Dyrekcji Żandarmerii i Oddziału Ochrany? Dziwaczne to, panie... A... a...

psik!

- Niech Bóg da zdrowie - rzucił Wiediszczew i ponownie wziął się do wycierania nosa jaśniewielmożności.

- Ich także - obwieścił zdecydowanie Erast Pietrowicz. - Poza tym należy wyjaśnić, kto jeszcze z oficerów żandarmerii i ochrany był

wtajemniczony w sz-szczegóły. Przypuszczam, że będzie to najwyżej trzech, czterech ludzi, z pewnością nie więcej.

Froł Grigorjewicz jęknął.

- Boże ty mój, dla was to prostsze niż splunąć! Władimirze Andrieiczu, na honor, przestańcie się zamęczać! Jeśli już nadszedł czas zakończyć służbę, to odejdziecie pięknie, z wszelkimi honorami.

Odprowadzą was pod rękę, a nie wywalą kopniakiem w zadek! Erast Pietrowicz zaraz nam tego judasza wyłowi. Powie: „To raz, to dwa, to trzy” - i gotowe.

- To nie takie proste! - Radca stanu pokiwał głową. - Tak, Dyrekcja Żandarmerii - to pierwsze możliwe miejsce przecieku informacji.

Oddział Ochrany - drugie. Ale jest, niestety, i t-trzecia ewentualność, której prześledzić nie jestem w stanie. Nasz plan powziętych środków ochrony Chrapowa został wysłany szyfrogramem do Petersburga. To tam zaprezentowano mnie, jako osobę odpowiedzialną za bezpieczeństwo gościa -

z wypisem z akt służbowych, charakterystyką zewnętrzną, danymi wywiadowczymi itp. Jednym słowem, ze wszystkim, co się przedstawia w takich sytuacjach. Von Seidlitz nie podejrzewał, że ma przed sobą fałszywego Fandorina, gdyż został gruntownie zaznajomiony z moim rysopisem i wiedział nawet, że się jąkam... Jeżeli źródło przecieku znajduje się w Petersburgu, wątpliwe, czy będę mógł cokolwiek zdziałać.

Jak się mówi, ręce mam za krótkie... Ale, mimo wszystko, mamy dwie szansę na trzy, że trop wiedzie do Moskwy. A i zabójca najprawdopodobniej ukrywa się gdzieś tutaj. Będziemy szukać.


Z domu generała-gubernatora urzędnik do specjalnych poruczeń skierował się wprost do Dyrekcji Żandarmerii, na Małą Nikicką. Dopóki jechał książęcym, wybitym niebieskim aksamitem powozem, roztrząsał, jak się zachować podczas rozmowy z pułkownikiem Swierczyńskim. Rzecz jasna, hipoteza, że Stanisław Filipowicz, wieloletni zausznik księcia i Wiediszczewa, ma powiązania z rewolucjonistami, mogła się zrodzić tylko w głowie fantasty albo marzyciela, a do takich - dzięki Bogu - radca stanu nie należał. Jednak w jego bogatym w przygody życiu zdarzały się niespodzianki jeszcze bardziej szokujące.

Co zatem można powiedzieć o pułkowniku Samodzielnego Korpusu Żandarmerii, Stanisławie Swierczyńskim? Skryty, przebiegły, ambitny, lecz równocześnie bardzo ostrożny, woli pozostawać w cieniu. Sumienny, służbista. Potrafi czekać na właściwy moment i wydaje się, że teraz ten moment nadszedł: na razie naczelnik dyrekcji tylko ad interim, najprawdopodobniej zostanie zatwierdzony na to stanowisko, a wtedy otworzą się przed nim najbardziej kuszące perspektywy kariery. Prawda, i w Moskwie, i w Petersburgu wiadomo, że Swierczyński to człowiek Wołodii Czerwone Słoneczko. Jeśli Władimira Andriejewicza odprawią ze starej stolicy z kwitkiem do Nicei, mogą wcale nie zatwierdzić pułkownika na lukratywnym stanowisku.

Wychodziło więc na to, że dla kariery Stanisława Filipowicza śmierć generała Chrapowa stanowi - co najmniej - przeszkodę, a nawet możliwe, że jest dlań wielką zgryzotą. W każdym razie tak wydawało się na pierwszy rzut oka.

Jazda z Twerskiej na Małą Nikicką trwała bardzo krótko i gdyby nie wiatr tnący ukośnie śniegiem, Fandorin wolałby pójść na piechotę -

idąc, lepiej się myśli. Oto i skręt z bulwaru. Powóz przejechał obok żeliwnej kraty domu barona Evert-Kołokolcewa, gdzie w oficynie kwaterował

Erast Pietrowicz, a dwieście kroków dalej z zasłony śnieżycy wynurzył się znany mu żółto-biały pałacyk z pasiastą budką przed podjazdem.

Fandorin wysiadł z powozu, przytrzymał cylinder i wbiegł po śliskich stopniach. W westybulu chwacko zasalutował radcy stanu znajomy wachmistrz i nie czekając na pytanie, zameldował:

- U siebie. Czeka. Poproszę, panie radco, futro i nakrycie głowy.

Odniosę do garderoby.

Podziękowawszy z roztargnieniem, Erast Pietrowicz rozejrzał się po wnętrzu, jakby widział je po raz pierwszy.

Korytarz z szeregiem jednakowych, obitych ceratą drzwi, nudne niebieskie ściany z banalną białą bordiurą, a w dalekim końcu - sala gimnastyczna. Czy to możliwe, żeby w tych ścianach taiła się zdrada stanu?

W poczekalni dyżurował adiutant dyrekcji, porucznik Smoljaninow, rumiany młodzieniec o żywych, czarnych oczach i wybornie podkręconych wąsikach.

- Zdrowia życzę, Eraście Pietrowiczu - przywitał wesoło częstego gościa. - Jaka pogódka, nieprawdaż?

- Tak, tak - pokiwał głową radca. - Mogę wejść?

I bez ceremonii, na prawach starego współpracownika, a możliwe, że w najbliższej przyszłości bezpośredniego przełożonego, wkroczył do gabinetu.

- Co tam w wyższych sferach? - Swierczyński wyszedł mu na spotkanie. - Jak tam Władimir Andriejewicz? Jak mamy działać, co przedsięwziąć? Miejsca sobie nie mogę znaleźć. - I zniżył głos do przejmującego szeptu. - Jak pan myślisz, zdejmą go?

- A to do pewnego stopnia b-będzie zależało od nas, pana i mnie.

Fandorin zagłębił się w fotelu, pułkownik rozlokował się naprzeciw i rozmowa od razu zeszła na tematy służbowe.

- Stanisławie Filipowiczu, będę z panem szczery. Wśród nas - albo tutaj, w żandarmerii, albo w ochranie - jest z-zdrajca.

- Zdrajca? - Pułkownik tak potrząsnął głową, że aż naruszył swój idealny przedziałek, dzielący gładko przylizaną koafiurę na dwie symetryczne połowy. - U nas?!

- Tak, zdrajca albo g-gaduła, co w danym wypadku oznacza to samo.

I urzędnik przedstawił rozmówcy swoje spostrzeżenia i wnioski.

Swierczyński słuchał, nerwowo kręcąc wąsa, po czym położył rękę na sercu i z przejęciem rzekł:

- Zupełnie się z panem zgadzam! Przekonujące i rzetelne wnioski.

Ale moją dyrekcję proszę uwolnić od podejrzeń. Nasze zadania, związane z przyjazdem generała Chrapowa, były bardzo proste: zapewnić umundurowany konwój. Nawet nie podejmowałem żadnych specjalnych środków ostrożności -

zwyczajnie poleciłem skierować pół plutonu jazdy, i koniec. Zapewniam pana, szanowny Eraście Pietrowiczu, że z całej dyrekcji w szczegóły wprowadzone zostały tylko dwie osoby: ja i porucznik Smoljaninow. Jemu, jako adiutantowi dyrekcji, zobowiązany byłem wszystko wyjaśnić. Ale przecież pan go zna, to odpowiedzialny młody człowiek, roztropny, o najszlachetniejszych przekonaniach i poglądach, taki nie zawiedzie. A i ja, ośmielę się mieć nadzieję, znany panu jestem jako człowiek, który nie miele jęzorem po próżnicy.

Erast Pietrowicz dyplomatycznie skłonił głowę.

- Właśnie d-dlatego najpierw skierowałem kroki tutaj i niczego przed panem nie zataiłem.

- Zapewniam pana, to albo petersburscy, albo gniezdnikowscy! -

Pułkownik szerzej otworzył piękne, aksamitne oczy. Gniezdnikowskimi nazywał Oddział Ochrany, z siedzibą w zaułku Wielkim Gniezdnikowskim. - O

tych z Petersburga niczego powiedzieć nie mogę, nie dysponuję dostatecznie pełnymi świadectwami, ale u podpułkownika Burlajewa wśród pomocników znajdzie się dość podejrzanych - i byli nihiliści, i różne ciemne typy. Należałoby im się przyjrzeć. Ja, rzecz jasna, nie śmiem obwiniać samego Piotra Iwanowicza, Boże broń, ale za nieoficjalne zapewnienie bezpieczeństwa odpowiedzialna była jego służba szpicli, a to oznacza, że udzielano jakichś wyjaśnień, i to niemałej grupie nader podejrzanych osób. Nieopatrznie. I jeszcze jedno... - Swierczyński zawahał się, jakby niepewny, czy warto kontynuować.

- Co? - spytał Fandorin, patrząc mu prosto w oczy. - Czy możliwa jest jeszcze jakaś inna wersja, którą przegapiłem? Niech pan mówi, Stanisławie Filipowiczu, niech pan mówi. Przecież jesteśmy wobec siebie szczerzy.

- Są jeszcze tajni agenci, których w naszym resorcie nazywa się współpracownikami. To ci członkowie kółek rewolucyjnych, którzy zdecydowali się na współpracę z policją.

- Agents provocateurs? - Radca stanu zmarszczył czoło.

- No, niekoniecznie provocateurs. Zazwyczaj po prostu informatorzy. Bez nich w naszym fachu nic się nie da zrobić.

- A skąd wasi szpiedzy mogą znać szczegóły powitania tajnego gościa, i to jeszcze takie jak mój rysopis? - Czarne strzałki brwi Erasta Pietrowicza niemal się złączyły. - Czegoś tutaj nie rozumiem.

Pułkownik najwyraźniej był w opałach. Z lekka się zarumienił, jeszcze mocniej podkręcił wąsa i konfidencjonalnie zniżył głos.

- Agenci bywają różni. I ich stosunki z pełnomocnymi oficerami także układają się wielorako. Czasami opierają się na zupełnie prywatnych... mmm... powiedziałbym nawet: intymnych kontaktach. No, przecież pan rozumie.

- Nie. - Fandorin zadrżał, patrząc trwożnie na rozmówcę. - Nie rozumiem i nie chcę rozumieć. Czy pan próbuje powiedzieć, że pracownicy żandarmerii i ochrany, dla dobra sprawy, wstępują z agentami w stosunki homo... z mężczyznami!?

- Ach, nie, dlaczego akurat z mężczyznami?! - Swierczyński klasnął w dłonie. - Wśród współpracowników jest dostatecznie wiele kobiet, zazwyczaj młodych i całkiem niebrzydkich. Pan przecież wie, jak swobodnie współczesna, rewolucyjna i sympatyzująca młodzież podchodzi do spraw płci.

- Tak, tak. - Radca stanu trochę się skonfundował. - Zdarzało mi się słyszeć. Istotnie, niezbyt jasno pojmuję zakres działalności t-tajnej policji. Jakoś dotąd nie zdarzało mi się zajmować rewolucjonistami; poświęcałem więcej czasu mordercom, szalbierzom i zagranicznym szpiegom.

Jednakowoż, Stanisławie Filipowiczu, pan jawnie naprowadza mnie na któregoś z oficerów ochrany. Na kogo? Który z nich, pańskim zdaniem, utrzymuje podejrzane stosunki?

Pułkownik jeszcze przez pół minuty odgrywał moralne rozterki, aż w końcu, jakby właśnie się zdecydował, szepnął:

- Eraście Pietrowiczu, drogi mój, to oczywiście sprawa częściowo prywatna, ale znając pana jako człowieka wyjątkowo delikatnego i o szerokich horyzontach, uważam, że nie mam prawa dalej tego ukrywać. Tym bardziej że rzecz dotyczy wydarzenia szczególnie ważkiego, na tyle, że blakną przy nim wszystkie sprawy intymne, jakie... - Tutaj, trochę zaplątawszy się w gramatyce, Swierczyński nieco się stropił i dalej już mówił prościej. - Dysponuję dowodami, że podpułkownik Burlajew pozostaje w styczności z niejaką Dianą... to, rozumie się, kryptonim agenta. Osoba bardzo tajemnicza, współpracująca z władzami nie dla korzyści materialnych, lecz z powodów ideowych, i dlatego stawiająca własne warunki. Dla przykładu: nie znamy ani jej prawdziwego nazwiska, ani miejsca kwaterunku - jedynie adres mieszkania konspiracyjnego, które wynajmuje dla niej departament. Sądząc po tym, jest panną lub damą z bardzo dobrej rodziny. Ma szerokie i użyteczne znajomości w kręgach rewolucyjnych Moskwy i Sankt Petersburga, oddaje policji rzeczywiście nieocenione usługi...

- Jest kochanką Burlajewa i on mógł się jej wygadać? - Radca niecierpliwie przerwał Swierczyńskiemu. - Do tego pan zmierza?

Stanisław Filipowicz rozpiął ciasny kołnierzyk, przysunął się bliżej.

- Ja... nie jestem pewny, czy jest jego kochanką, ale dopuszczam taką myśl. Nawet bardzo mocno podejrzewam. A jeśli tak, to jest całkowicie możliwe, że Burlajew mógł powiedzieć jej coś zbędnego. Rozumie pan, podwójni agenci, jeszcze o takim charakterze, są mało przewidywalni.

Dziś współpracują z nami, a jutro się wycofują...

- Dobrze, wezmę to pod uwagę.

Erast Pietrowicz zamyślił się nad czymś i nagle zmienił temat.

- Sądzę, że Froł Grigorjewicz przysłał panu t-telegram z zaleceniem, by okazano mi pełne wsparcie.

Swierczyński przyłożył rękę do serca na znak, że można nim całkowicie rozporządzać.

- W takim razie mam prośbę. Dla dobra śledztwa potrzebny mi jest rozumny p-pomocnik, jako oficer łącznikowy. Nie użyczy mi pan swojego Smoljaninowa?


Radca stanu przebywał w żółto-białym pałacyku nie dłużej niż pół

godziny, ale kiedy znowu wyszedł na ulicę, miasta nie można było poznać.

Wiatr znudził się gonieniem białego puchu po krzywych ulicach, śnieg leżał w pulchnych zwałach na dachach i jezdniach, a niebo, jeszcze niedawno zupełnie niewidoczne, rozjaśniło się w czarodziejski sposób.

Okazało się, że wcale nie jest niskie i ziarniste, lecz na odwrót -

wysokie, radośnie błękitne, zwieńczone maleńkim, lśniącym jak imperiał

złotym krążkiem. Nad domami, jakby znikąd, pojawiły się bombki kopuł, zagrał tęczowymi iskierkami świeży śnieg i Moskwa wykonała swą ulubioną magiczną sztuczkę - przekształciła się z ropuchy w królewnę tak piękną, że tchu w piersi nie staje!

Erast Pietrowicz rozejrzał się dookoła i stanął, na chwilę nawet oślepł od blasku.

- Ach, jak pięknie! - zawołał porucznik Smoljaninow i zawstydziwszy się bezpośredniości swojego zachwytu, uznał za stosowne protekcjonalnie dorzucić: - Zresztą takie zmiany pogody nie są czymś nadzwyczajnym... A dokąd teraz, panie radco stanu?

- Do ochrany. Pogoda naprawdę jest wspaniała. L-lepiej się przejdźmy.

Fandorin odesłał kolaskę z powrotem do stajen generała-gubernatora i w pięć minut później urzędnik do specjalnych poruczeń i jego rumiany towarzysz szli bulwarem Twerskim, gdzie przechadzała się gawiedź uradowana niespodziewaną amnestią natury, chociaż stróże ledwie zaczęli oczyszczać alejki ze śniegu.

Erast Pietrowicz od czasu do czasu łowił skierowane nań przelotne spojrzenia - to wystraszone, to współczujące, to po prostu ciekawskie - i nie od razu uświadomił sobie, w czym rzecz. Ach, tak, przecież u jego boku, nieco z tyłu, maszerował chwat w niebieskim żandarmskim szynelu, przy szabli, z kaburą. Patrząc z boku, można by pomyśleć, że porządnego z wyglądu obywatela ziemskiego w futrzanym płaszczu i zamszowym cylindrze eskortują pod konwojem. Dwóch spotkanych studentów politechniki, zupełnie Fandorinowi nie znanych, skinęło „aresztantowi” głowami, a na

„konwojenta” popatrzyło z nienawiścią i odrazą. Erast Pietrowicz obejrzał

się na porucznika, ale ten uśmiechał się, pewnie nawet nie zauważył

wrogości młodych ludzi.

- Smoljaninow, najprawdopodobniej spędzi pan kilka dni ze mną.

Niech pan zdejmie mundur, bo może on zaszkodzić sprawie. Lepsze będzie ubranie cywilne. A przy okazji, już dawno chciałem pana z-zapytać... Jak to się stało, że znalazł się pan w Korpusie Żandarmerii? Przecież pana ojciec, jeśli się nie mylę, jest tajnym radcą. Mógłby pan służyć w gwardii.

Porucznik odebrał pytanie jako przyzwolenie na skrócenie dystansu. Jednym susem dogonił Fandorina i pomaszerował z nim ramię w ramię.

- A co tam ciekawego w gwardii! - odpowiedział ochoczo. - Parady i popijawy, nuda. Służba w żandarmerii zaś to jedna frajda. Tajne zadania, pościgi za groźnymi przestępcami, zdarzają się strzelaniny. W

zeszłym roku anarchista zaczaił się na daczy w Nowogiriejewie, pamięta pan? Ostrzeliwał się przez trzy godziny, ranił dwóch naszych. Mnie też o mało nie zranił, kula bzyknęła tuż przy twarzy. Jeszcze pół cala i zostałaby blizna. - Ostatnie słowa wymówił z nieskrywanym żalem za utraconą okazją.

- A nie czuje się pan urażony... nieprzyjaźnią, z-z którą społeczeństwo odnosi się do niebieskich mundurów, szczególnie w kręgach pańskich rówieśników?

Erast Pietrowicz popatrzył na współtowarzysza ze szczególnym zainteresowaniem, ale wzrok Smoljaninowa pozostał niezmącony.

- Nie zwracam na to uwagi, ponieważ służę Rosji i mam czyste sumienie. A uprzedzenie do szarż Korpusu Żandarmerii rozwieje się, kiedy wszyscy zrozumieją, jak wiele czynimy dla ochrony państwa, jak bronimy ofiary przemocy. Pan przecież wie, że emblemat, którym obdarzył nasz korpus cesarz Mikołaj Pawłowicz - biała chusteczka - ma służyć do wycierania łez nieszczęsnych i cierpiących.

Taki prostoduszny entuzjazm zmusił radcę stanu do ponownego spojrzenia na porucznika. A ten powiedział jeszcze żarliwiej:

- Uważa się naszą służbę za sromotną, ponieważ mało się o niej wie. Nawiasem mówiąc, niełatwo jest zostać oficerem żandarmerii. Po pierwsze, przyjmuje się tylko szlachtę rodową, ponieważ to my najpierw stajemy w obronie monarchii. Po drugie, wybiera się tych, którzy ukończyli szkoły pierwszego stopnia, czyli najbardziej wykształconych i zacnych oficerów armii. Takich, którzy niczym się nie splamili w ciągu całej służby i którzy nie mają - broń Boże - żadnych długów. Żandarm powinien mieć czyste ręce. Czy wiesz pan, jakie egzaminy musiałem zdawać?

Okropność! Za referat na temat „Rosja w dwudziestym wieku” otrzymałem najwyższą ocenę, a mimo to prawie rok czekałem w kolejce na miejsce na kursach. Po ich zakończeniu następne cztery miesiące musiałem czekać na wolny etat. Tu, w moskiewskiej dyrekcji, prawdę mówiąc, posadę załatwił

mi papa...

Tego Smoljaninow nie musiał mówić, toteż Erast Pietrowicz wysoko ocenił szczerość młodego człowieka.

- No, a jaka przyszłość oczekuje Rosję w dwudziestym wieku? -

spytał Fandorin, zerknąwszy na obrońcę tronu z nieskrywaną sympatią.

- Najwspanialsza! Trzeba tylko światłą część społeczeństwa przestawić z destrukcyjnego sposobu myślenia na twórczy, a nieoświeconych należy kształcić i stopniowo wpajać w nich poczucie szacunku dla samych siebie i godność. To jest najważniejsze! Jeśli tego się nie osiągnie, to Rosję czekają przerażające próby...

Jednak tego, jakie to konkretne doświadczenia czekają Rosję, Erast Pietrowicz już się nie dowiedział, ponieważ właśnie skręcili w zaułek Wielki Gniezdnikowski i przed nimi ukazał się niepozorny, piętrowy, pomalowany na zielono dom, w którym mieścił się moskiewski Oddział Ochrany.


Człowiekowi, niemającemu gruntownej wiedzy o zawiłościach rosyjskiej machiny państwowej niełatwo było zrozumieć, czym różni się działalność Oddziału Ochrany od działalności gubernialnej Dyrekcji Żandarmerii. Formalnie biorąc, pierwszemu organowi zlecono poszukiwanie przestępców politycznych, a drugiemu - prowadzenie dochodzeń, ale ponieważ w tajnych śledztwach pościg bywa nieodłączny od dochodzenia, oba resorty zajmowały się jednym i tym samym: tępiły rewolucyjny wrzód wszelkimi przewidzianymi i nieprzewidzianymi prawem sposobami.

I do żandarmerii, i do ochrany przyjmowano wyłącznie ludzi zrównoważonych, wielokrotnie sprawdzonych, dopuszczano ich bowiem do najskrytszych tajemnic. Różnica tkwiła w podległości służbowej - dyrekcja była podporządkowana sztabowi Samodzielnego Korpusu Żandarmerii, a oddział - Departamentowi Policji. Gmatwaninę pogłębiał jeszcze fakt, że kierownicze szarże ochrany nierzadko figurowały na listach kadr Korpusu Żandarmerii, a w Dyrekcji Żandarmerii służyli urzędnicy cywilni, byli pracownicy departamentu. Widocznie kiedyś, ktoś mądry i doświadczony, wyznawca niezbyt pochlebnego poglądu na temat ludzkiej natury, uznał, że jedno oko nie upilnuje niespokojnego imperium. Przecież nie bez przyczyny sam Bóg obdarzył człowieka nie jedną źrenicą, lecz dwiema. Dwojgiem oczu łatwiej dostrzeże się bunt, a i mniejsze będzie ryzyko, że jedno oko coś sobie uroi. Dlatego, zgodnie z dawną tradycją, stosunki pomiędzy dwiema rozgałęzieniami tajnej policji można było określić mianem „zazdrośnie nieprzychylnych”, czego „góra” nie tylko nie zwalczała, ale co nawet, pewnikiem, popierała.

W Moskwie odwieczna wrogość dzieląca żandarmów i agentów ochrany nieco osłabła dzięki wspólnemu kierownictwu - jedni i drudzy podlegali miejskiemu oberpolicmajstrowi - ale pracownicy zielonego domu mieli pewną przewagę: dysponując większą i sprawniejszą siecią agentów, lepiej niż ich koledzy w niebieskich mundurach znali życie i nastroje wielkiej metropolii, a dla kierownictwa cenniejsi są ci, którzy więcej wiedzą. O

wyższości ochrany pośrednio świadczyła też sama lokalizacja siedziby oddziału - w bezpośrednim sąsiedztwie rezydencji oberpolicmajstra.

Wystarczyło tylko wyjść jednymi kuchennymi drzwiami i przez zamknięte podwórze dojść do drugich, podczas gdy z Małej Nikickiej do domu policmajstra na bulwarze Twerskim można było dotrzeć nie prędzej niż po kwadransie szybkiego marszu.

Z powodu przedłużającej się nieobecności głównego policyjnego kierownictwa krucha równowaga między Małą Nikicką a Gniezdnikowskim została naruszona, o czym Erast Pietrowicz dobrze wiedział. Dlatego insynuacje Swierczyńskiego pod adresem podpułkownika Burlajewa i jego podwładnych przyjmował z dużą ostrożnością.

Pchnąwszy niepokaźne drzwi, Fandorin znalazł się w ciemnym przedpokoju o niskim, popękanym suficie. Skinął milkliwemu osobnikowi w cywilu (ten odpowiedział uniżonym ukłonem) i nie zatrzymując się, wszedł

po starych krętych schodach na pierwsze piętro. Smoljaninow, przytrzymując szablę, z łoskotem postępował za nim.

Na górze wyglądało całkiem inaczej. Szeroki, jasny korytarz wyłożony był chodnikiem. Zza obitych skórą drzwi dobiegał pracowity stuk maszyn do pisania, na ścianach wisiały stylowe grawiury z widokami starej Moskwy.

Porucznik żandarmerii, widać, znalazł się na wrogim terytorium po raz pierwszy, bo rozglądał się dookoła z nieskrywanym zaintrygowaniem.

- Niech pan tu posiedzi. - Erast Pietrowicz wskazał mu rząd krzeseł, a sam wszedł do gabinetu naczelnika.

- Rad pana widzę w dobrym zdrowiu! - Podpułkownik wyszedł zza biurka i z przesadnym ożywieniem uścisnął gościowi rękę, choć rozstali się jakieś dwie godziny temu i podówczas stan zdrowia radcy stanu nie dawał najmniejszych podstaw do niepokoju.

Fandorin uznał, że podpułkownik wciąż czuje się głupio z powodu niedawnego niefortunnego aresztowania. Ponieważ wszystkie konieczne przeprosiny zostały wygłoszone - w sposób jak najbardziej elokwentny i wyszukany - jeszcze na dworcu, radca, uznając temat za wyczerpany, nie chciał wracać do tego przykrego epizodu i od razu przeszedł do sedna sprawy.

- Piotrze Iwanowiczu, wczoraj zdał mi pan raport o środkach bezpieczeństwa przedsięwziętych na czas wizyty generała-adiutanta Chrapowa. Pańskie propozycje zaakceptowałem. O ile pamiętam, oddelegował

pan dwunastu filerów do ochrony spotkania na dworcu, czterech, przebranych za fiakrów, miało zapewniać eskortę na ulicach i jeszcze dwie siedmioosobowe brygady wyznaczono do patrolowania okolic pałacyku na Worobjowych Górach.

- Dokładnie tak. - Burlajew potwierdził ostrożnie, jakby oczekując podstępu.

- Czy waszych szpicli powiadomiono, jaka persona p-przybywa?

- Wiedzieli o tym tylko dowódcy każdej z brygad, w sumie czterech ludzi, wyjątkowo pewnych.

- T-tak. - Radca stanu założył nogę na nogę, rzucił cylinder i rękawiczki na sąsiednie krzesło i rzekł niedbale: - Mam nadzieję, że nie zapomniał pan powiadomić tych cz-czterech, że ogólne kierownictwo ochrony zostało powierzone mnie?

Podpułkownik rozłożył ręce.

- Nie, Eraście Pietrowiczu. Nie uznałem tego za konieczne. A co, należało? Przepraszam.

- Znaczy, że oprócz pana nikt w całym oddziale nie wiedział, że to mnie polecono przywitać generała? - Fandorin raptownie wychylił się do przodu.

- Wiedzieli o tym tylko moi najbliżsi pomocnicy - asesor kolegialny Mylnikow i starszy urzędnik Zubcow, poza tym nikt więcej. W

naszej instytucji przyjęte jest nie mówić rzeczy zbędnych. Mylnikow, jak pan wie, kieruje służbą tajniaków, przed nim nie można było tego ukrywać.

A Siergiej Witaljewicz Zubcow to najbystrzejszy z moich pracowników.

Notabene, swego czasu to właśnie on opracował schemat „ochrona Pe-eN-De”.

To, można powiedzieć, jego chluba zawodowa.

- Czego ochrona? Czego? - zdziwił się Erast Pietrowicz.

- Pe-eN-De. „Powitanie Najwyższych Dostojników”. Taka terminologia służbowa. Prowadzimy tajne obserwacje według rangi określanej liczbą oddelegowanych agentów. „Śledztwo drugiej rangi”,

„aresztowanie trzeciej rangi” i tak dalej. „Powitanie pierwszej rangi”

oznacza, że należy zabezpieczyć spotkanie najwyższych dostojników. Tak na przykład dwa tygodnie temu przyjechał austriacki następca tronu, książę Franciszek Ferdynand. Skierowano trzydziestu szpicli - dwunastu na dworzec, czterech dyżurowało w wolantach i dwie siedmioosobowe ekipy patrolowały teren wokół rezydencji. A „najwyższa ranga” dotyczy personalnie tylko jego cesarskiej mości. Wtedy pracują wszyscy agenci -

sześćdziesięciu, a z Petersburga przybywa jeszcze lotna brygada, nie licząc ochrany z dworca, żandarmerii i pozostałych.

- Mylnikowa znam - rzekł w zamyśleniu radca. - Jewstratij Pawłowicz, jeśli dobrze pamiętam? Widziałem go podczas akcji, chwacki.

Czy on nie pochodzi z nizin?

- Tak, awansował ze zwykłego stójkowego. Niezbyt wykształcony, ale zmyślny, rzutki, wszystko chwyta w lot. Wywiadowcy patrzą na niego jak na Boga, a on też ich nie da skrzywdzić. Złoty człowiek, jestem z niego bardzo kontent.

- Złoty? - spytał z powątpiewaniem Fandorin. - A do mnie d-dochodziły słuchy, jakoby Mylnikow nie miał czystych rąk. Żyje nad stan.

Przypominam sobie, że nawet prowadzono dochodzenie wewnętrzne w sprawie defraudacji służbowych pieniędzy.

Burlajew zniżył głos.

- Szanowny Eraście Pietrowiczu, do kompetencji Mylnikowa należy rozporządzanie znacznymi środkami zachęty dla szpicli. Jak dysponuje tymi pieniędzmi - nie moje zmartwienie. Żądam jedynie, żeby jego służba pracowała bez zarzutu, a to mi Jewstratij Pawłowicz zapewnia. Czego więcej trzeba?

Urzędnik do specjalnych poruczeń rozważył to, co właśnie usłyszał. Widać nie znalazł w tym niczego, czemu mógłby się sprzeciwić.

- Dobrze, niech tak będzie. A co to za człowiek ten Zubcow?

Prawie wcale go nie znam. To znaczy widziałem go, rzecz jasna, ale nigdy z nim nie pracowałem. Czy dobrze pamiętam, że był k-kiedyś rewolucjonistą?

- Właśnie tak. - Naczelnik ochrany z wyraźną błogością rozpoczął

niezbyt składną opowieść. - Ta historia to mój wielki sukces. Osobiście aresztowałem Siergieja Witaljewicza, jeszcze kiedy był studentem. Długo musiałem się z nim męczyć - z początku zachowywał się jak prawdziwy wilczek. Nawet w karcerze, o chlebie i wodzie, u mnie posiedział.

Próbowałem zmiękczyć go wrzaskiem, straszyłem katorgą. Zdobyłem go jednak nie strachem, lecz perswazją. Patrzę: chłopak jest wnikliwy; tacy, z racji przymiotów swego umysłu, nie są skłonni do terroru czy innych form przemocy. Bomba i rewolwer - przecież to dla tępaków; tych, którym brak wyobraźni; tych, którzy walą głową o mur. A mój Siergiej Witaljewicz, widzę, lubi podyskutować o parlamentaryzmie, o sojuszu zdrowo myślących patriotów, itepe. Przesłuchiwać go było wielką przyjemnością. Nieraz, nie wiem, czy pan uwierzy, do białego rana siedzieliśmy w prewencyjnym.

Zauważyłem, że o swoich towarzyszach z kółka mówił krytycznie, dostrzegał

ciasnotę ich poglądów i płynącą z tego beznadziejność. Szukał

rozwiązania: jak uzdrowić niesprawiedliwość społeczną, nie rozwalając przy tym kraju dynamitem w drobny mak. Bardzo mi się to spodobało.

Wystarałem się o umorzenie jego sprawy. Koledzy, rzecz jasna, zaczęli niesłusznie podejrzewać go o zdradę, odwrócili się od niego. A przecież ich nie zdradził. Właściwie pozostał mu tylko jeden przyjaciel - ja.

Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Opowiadałem mu to, co mogłem - o swojej pracy, o małych i wszelkich problemach. I co pan myśli? W ferworze dyskusji Siergiej Witaljewicz zaczął mi doradzać - jak lepiej rozmawiać z młodzieżą, jak odróżniać propagatorów od terrorystów, co należy przeczytać z rewolucyjnej literatury, i tak dalej. Rady były wyjątkowo cenne. Kiedyś, przy kieliszku koniaku, mówię do niego:

„Siergieju Witaljewiczu, druhu mój, przywiązałem się do pana w ciągu tych miesięcy i ciężko mi patrzeć, jak pan się miota między dwiema prawdami.

Czy ja nie rozumiem, że pańscy nihiliści mają także swoją prawdę? Ale przecież przed panem drzwi są tam teraz zamknięte. W takim razie - mówię

- niech się pan przyłączy do naszej prawdy, ona, dalibóg, jest bardziej solidna. Widzę, że pan jest prawdziwym patriotą ziemi rosyjskiej, nie ma pan nic wspólnego z żadnymi internacjonałami. A ja jestem patriotą nie mniejszym niż pan, zacznijmy wspólnie pomagać Rosji”. No i co?

Porozmyślał Siergiej Witaljewicz dzień-dwa, napisał listy do swoich byłych przyjaciół - „rozeszły się nasze ścieżki” - i skreślił podanie o przyjęcie do służby pod moim kierownictwem. Teraz jest moją prawą ręką i daleko zajdzie, zobaczy pan. Nawiasem mówiąc, stał się pańskim gorącym stronnikiem. Jakby się w panu zakochał, słowo honoru! Ciągle tylko rozmawia o pańskich sukcesach detektywistycznych. Chwilami wręcz jestem zazdrosny.

Podpułkownik zaśmiał się, najwyraźniej bardzo kontent z tego, że i siebie przedstawił w korzystnym świetle, i przyszłemu przełożonemu zgrabny komplement sprokurował.

Jednak Fandorin, zgodnie ze swoim stałym zwyczajem, nagle zmienił

temat.

- Czy zna p-pan, Iwanie Pietrowiczu, pewną d-damę o imieniu Diana? - spytał.

Burlajew przestał się śmiać, jego twarz jakby skamieniała i częściowo utraciła wyraz szorstkiej, żołnierskiej otwartości - wzrok stał

się czujny, przenikliwy.

- Czy mogę wiedzieć, panie radco, dlaczego interesuje pana ta dama?

- Może pan - odpowiedział obojętnym tonem Fandorin. - Szukam źródła, z którego informacje o naszym planie ochrony trafiły do t-terrorystów. Na razie udało mi się ustalić, że poza Departamentem Policji szczegóły były znane t-tylko panu, Mymikowowi, Zubcowowi, Swierczyńskiemu i jego oficerowi przybocznemu. Pułkownik Swierczyński sugeruje, że o środkach bezpieczeństwa mogła zostać poinformowana współpracownica o pseudonimie agenturalnym „Diana”. Pan ją przecież zna.

Burlajew odpowiedział z niespodziewaną złością.

- Znam. Współpracownica jest bardzo piękna, nie można zaprzeczyć, ale insynuacje Swierczyńskiego są tu nie na miejscu. Typowe szukanie winnego nie tam, gdzie trzeba! Jeśli już ktoś jej coś wygadał, to najszybciej on sam. Kołki mu na głowie ciosze!

- Jak to, Stanisław Filipowicz jest jej kochankiem? - zdumiał się urzędnik do specjalnych poruczeń, z trudem połykając słowo „także”.

- Diabli ich tam wiedzą! - ciągle ze złością ryknął podpułkownik.

- Zresztą jest to nawet bardzo możliwe!

Erast Pietrowicz zbity z pantałyku, nie od razu poukładał myśli.

- Ta Diana jest aż tak czarująca?

- Naprawdę nie wiem! Nigdy nie widziałem jej twarzy. - Piotr Iwanowicz mocno zaakcentował ostatnie słowo, co nadało całemu zdaniu dwuznaczny charakter. Chyba sam to zauważył poniewczasie, gdyż uznał za konieczne wyjaśnić: - Widzi pan, Diana nie pokazuje oblicza nikomu z nas.

Wszystkie spotkania odbywają się w konspiracyjnym mieszkaniu, w półmroku, a ona, ma w dodatku woalkę.

- Coś niesłychanego!

- Odgrywa romantyczną heroinę - skrzywił się Burlajew. - Uważam, że Swierczyński także nie widział jej twarzy. Inne części ciała - być może, ale twarz nasza Diana ukrywa jak turecka odaliska. To niepodlegający dyskusji warunek. Grozi, że w razie najmniejszych prób odkrycia jej incognito zerwie współpracę. Otrzymaliśmy z departamentu specjalne polecenie: nie podejmować w tej kwestii działań. Niech się popisuje, byle tylko dostarczała informacje.

Erast Pietrowicz porównał sposób, w jaki Burlajew i Swierczyński mówili o zagadkowej współpracownicy, i znalazł w intonacji i słowach obu oficerów sztabowych cechy niewątpliwie zbieżne. Wydaje się, że dyrekcja i oddział rywalizowały ze sobą nie tylko na niwie aktywności policyjnej.

- Wie pan co, Piotrze Iwanowiczu - rzekł Fandorin z najpoważniejszą miną. - Zaintrygował mnie pan waszą t-tajemniczą Dianą.

Proszę się z nią skontaktować i przekazać, że życzę sobie natychmiastowego spotkania.

Загрузка...