Rozdział dwunasty,

Żyrafy

Z przeprowadzką do nowego mieszkania były problemy - policyjni szpiedzy przesiewali Moskwę tak gęstym sitem, że zwracać się o pomoc do sympatyków stało się zbyt niebezpieczne. Spróbuj się domyślić, którzy z nich nie są obserwowani.

Zdecydowali się pozostać na Woroncowym Polu, tym bardziej że pojawił się jeszcze jeden domysł. Jeżeli TG jest tak dobrze poinformowany o planach żandarmów, to po co utrudniać mu kontakty z grupą? Kimkolwiek był ten tajemniczy korespondent, jakiekolwiek miał cele, jasne, że jest sojusznikiem, i to nieocenionym.

Wczorajsza akcja w łaźniach Pietrosowa poszła fatalnie.

Przede wszystkim stracili Gwoździa, którego dosięgła kula wicedyrektora policji. Ten ponad ludzkie możliwości sprawny jegomość znowu im uciekł, choć Grin osobiście kierował pogonią. Z radcą stanu Fandorinem też nie poszło tak, jak trzeba. Jemiela, Szwarc i Nobel powinni byli zejść na podwórze i go dobić. Głęboki śnieg mógł osłabić siłę upadku. Zupełnie możliwe, że urzędnik do specjalnych poruczeń wykręcił się drobnostkami w rodzaju połamanych nóg czy odbitych nerek.

Jeszcze wczoraj wieczorem, kiedy Grupa Bojowa, uzupełniona o sprawdzonych podczas eksu moskwian, przygotowywała się do akcji w łaźniach Pietrosowa, Igła przyniosła chemikalia od Aronzona i zapalniki.

Dlatego dzisiaj Grin zajął się uzupełnieniem arsenału, przekształcając gabinet w laboratorium. Palnik do podgrzewania parafiny zrobili z lampy naftowej, a do zmielenia kwasu pikrynowego wykorzystali młynek do kawy; rolę retorty odegrało naczynie po oliwie, a samowar przekształcili w całkiem sprawny aparat destylacyjny.

Sniegir przygotowywał korpusy i napełniał je wkrętami.

Reszta odpoczywała. Jemiela dalej zaczytywał się swoim Monte Christo i jedynie z rzadka zaglądał do gabinetu, żeby podzielić się wrażeniami z lektury. Z nowicjuszy - Marata, Bobra, Szwarca i Nobla - i tak żadnej korzyści nie było. Usiedli w kuchni i grali w karty. Grali jedynie na pstryczki w głowę, ale hazardowo - z hałasem, rechotem i krzykami. To nic. Chłopcy są młodzi, weseli, niech się pobawią.

Przygotowanie wybuchowej żelatyny było bardzo żmudne, trwało wiele godzin i wymagało pełnej koncentracji i uwagi. Jeden błahy, niezręczny ruch - i mieszkanie wyleci w powietrze, ze strychem i dachem włącznie.

O trzeciej po południu, kiedy praca była w toku, rozległ się dzwonek telefonu.

Grin zdjął słuchawkę i poczekał, aż dzwoniący się odezwie.

Igła.

- Privat-dozent zachorował - powiedziała z troską. - Bardzo dziwnie. Kiedy od was wróciłam, na wszelki wypadek spojrzałam przez lornetkę na jego okna - a nuż „chemiczna” ofiarność Aronzona nie pozostała niezauważona? Patrzę - story są zasłonięte. Halo - przerwała nagle, zaniepokojona milczeniem w słuchawce. - To pan, panie Sievers?

- Tak - odpowiedział spokojnie, przypominając sobie, że zsunięte zasłony oznaczają wpadkę. - Rano? Dlaczego pani mnie wcześniej nie poinformowała?

- Po co? Jeśli go wzięli, nie możemy mu pomóc. Wyrządzilibyśmy niedźwiedzią przysługę.

- To dlaczego teraz?

- Pięć minut temu jedna stora została odsłonięta! - wykrzyknęła Igła. - Natychmiast zadzwoniłam na Ostożenkę i poprosiłam profesora Brandta, tak jak się umówiliśmy. Aronzon odpowiedział: „To pomyłka, nie ten numer”. I jeszcze raz powtórzył, jakby prosił, aby się pospieszyć.

Głos miał drżący, mizerny.

Taka odpowiedź zgodnie z ustaleniami oznaczała, że Igła powinna przyjść sama - to Grin pamiętał. Co się stało z Aronzonem?

- Ja pójdę - powiedział. - Sprawdzę.

- Nie, pan nie może. Za duże ryzyko. I najważniejsze - po co? No, co mu może grozić? A pana należy chronić. Pojadę na Ostożenkę, a potem tu wrócę.

- Dobrze.

Już nie mógł się skupić na pracy w zainspirowanym laboratorium, przeszkadzała mu narastająca trwoga.

Dziwna historia: najpierw sygnał wpadki, a potem niespodziewanie wezwanie.

Nie należało posyłać Igły. Błąd.

- Wychodzę - powiedział do Sniegira, wstając. - Jest sprawa.

Jemiela niech przejmie dowództwo. Mieszaniny nie dotykać.

- Mogę z tobą? - poderwał się Sniegir. - Jemiela zaczytuje się, oni rżną w karty, a co ja mam robić? Puszki wszystkie przygotowałem.

Nudno.

Grin pomyślał i zdecydował: a niech idzie. Jeżeli coś się stanie, przynajmniej uprzedzi towarzyszy.

- Skoro chcesz...


*

Z ulicy wszystko wyglądało normalnie.

Najpierw przejechali dorożką koło domu, wpatrując się w okna. Nic podejrzanego. Jedna stora odsunięta. Potem rozdzielili się i przeszli wzdłuż Ostożenki piechotą. Nie było żadnych znudzonych stróży ani handlarzy o świdrujących spojrzeniach, ani powolnych przechodniów.

Domu najwyraźniej nie obserwowano. Trochę uspokojony, Grin wysłał

Sniegira do fryzjerni, usytuowanej akurat naprzeciw wejścia do domu Aronzona, żeby zgolił puszek na policzkach. Polecił mu usiąść przy witrynie i obserwować okno sygnałowe. Jeśli podniesie się druga zasłona, ma przyjść na górę. Jeśli przez dziesięć minut nic się ze storami nie będzie działo, to znaczy, że w mieszkaniu jest zasadzka. Wtedy ma natychmiast uciekać.

Na drzwiach była miedziana tabliczka:


Zatrzymał się i podsłuchiwał.

Stał długo, ponieważ z mieszkania dochodziły dziwaczne dźwięki -

jakby cichy skowyt zamkniętego psa.

Raz dosłyszał bardzo krótki i przenikliwy okrzyk, którego nie sposób było zrozumieć: jakby ktoś chciał wrzasnąć co sił w piersiach, ale się zadławił.

Bez poważnego powodu nikt nie będzie dławił swojego krzyku, a psa Aronzon nie miał, dlatego Grin wyciągnął rewolwer i zadzwonił do drzwi.

Zlustrował wzrokiem klatkę schodową: ściany grube, solidne.

Strzelać na schodach nie warto - wszyscy usłyszą; co innego, jeśli strzał

padnie w mieszkaniu.

Szybkie kroki w korytarzu. Dwóch mężczyzn.

Zadźwięczał łańcuszek, skrzydło drzwi się uchyliło i Grin z rozmachem uderzył rękojeścią rewolweru prosto między błyszczące oczy.

Pchnął z całych sił drzwi, przeskoczył przez tego, który upadł

(zobaczył tylko, że miał białą koszulę z zakasanymi rękawami), spostrzegł

jeszcze jednego, który osłupiał z zaskoczenia. Chwycił go za gardło, żeby nie krzyczał, i mocno uderzył jego głową o ścianę. Przytrzymał zwiotczałe ciało, gdy osuwało się na podłogę. Znajoma twarz, gdzieś już widział te podkręcone rude wąsiki, tę kamlotową marynarkę.

- Co tam? - rozległ się głos z głębi mieszkania. - Macie?

Dawajcie tutaj!

- Tak jest! - warknął Grin i pobiegł korytarzem w kierunku, z którego dochodził głos, prosto i w prawo, do bawialni.

Trzeciego, o różowej twarzy, białowłosego, poznał od razu i wtedy przypomniał sobie i dwóch pierwszych. Sztabsrotmistrz von Seidlitz, dowódca obstawy generała Chrapowa, i dwóch jego ludzi. Widział ich w Klinie, w wagonie.

W pokoju było wiele rzeczy, którym należało się przyjrzeć, ale teraz brakowało na to czasu, ponieważ żandarm (nie w mundurze, jak uprzednio, lecz w trójczęściowym garniturze piaskowego koloru), zobaczywszy nieznajomego z rewolwerem w ręku, natychmiast wsunął rękę pod marynarkę. Grin strzelił raz, celując w głowę, żeby mieć pewność, ale nie trafił dokładnie. Von Seidlitz chwycił się za rozerwane kulą gardło, zabulgotał i siadł na podłodze. Jego wiecznie zaróżowione oczy albinosa z nienawiścią patrzyły na Grina. Poznał.

Grin nie chciał powtórnie strzelać. Po co niepotrzebnie ryzykować? Podszedł do rannego i dobił go uderzeniem kolby rewolweru w skroń. Dopiero teraz mógł rozejrzeć się po pomieszczeniu. Igła była przywiązana do fotela. Sukienkę na piersi miała rozerwaną, można było dostrzec białą skórę i zacienione wgłębienie. W ustach knebel, usta rozbite, pod okiem siniejący krwiak. Z docentem chyba było już całkiem kiepsko. Siedział przy stole, wsparłszy głowę na ręce, rytmicznie się kołysał i cichutko, nieprzerwanie wył.

- Zaraz - powiedział Grin i pobiegł z powrotem do korytarza.

Ogłuszeni agenci mogli w każdej chwili powrócić do zmysłów.

Najpierw dobił tego, który nieruchomo leżał na wznak. Potem wziął

się za tego, który leżąc przy ścianie, bezmyślnie mrugał oczami. Zamach, chrzęst kości. Koniec.

Znowu biegiem z powrotem. Odsunął kotary, żeby podać sygnał

Sniegirowi i rozjaśnić bawialnię.

Aronzona nie ruszał - jasne, że żadnej pomocy od niego nie uzyska.

Rozwiązał Igłę, wyjął jej knebel z ust. Ostrożnie przetarł

chusteczką ociekające krwią wargi.

- Wybacz mi - powiedziała. - Niech mi pan wybaczy O mało was nie zgubiłam. Zawsze myślałam, że nie dam się wziąć żywa, ale kiedy złapali mnie za łokcie i pociągnęli za sobą, to jakbym skamieniała. Miałam okazję, możliwość, kiedy posadzili mnie w fotelu. Mogłam wyciągnąć szpilę i wbić w gardło. Tysiące razy sobie wyobrażałam, jak to będzie. I nie wyszło...

Nagle jęknęła i zapłakała, po siniejącym policzku popłynęły łzy.

- To nieważne - uspokoił ją Grin. - Nawet gdyby pani potrafiła, i tak bym przyszedł. Co za różnica.

Te słowa nie pocieszyły Igły, przeciwnie - łzy pociekły dwoma strumieniami.

- Naprawdę by pan przyszedł? - zadała bezsensowne pytanie.

Grin nawet nie odpowiedział.

- Co tu się stało? - spytał. - Co z Aronzonem?

Igła postarała wziąć się w garść.

- Ten to szef ochrony Chrapowa. Nie od razu zrozumiałam, myślałam, że jest z ochrany. Ale ci się tak nie zachowują, to jakiś wariat. Siedział tutaj od wczoraj. Rozmawiali ze sobą, słyszałam. Ten białowłosy chciał sam pana znaleźć. Całą Moskwę przeszukał. - Jej głos stwardniał, oczy były jeszcze mokre, ale łzy już nie płynęły. -

Mieszkanie Aronzona przez cały czas znajdowało się pod tajnym nadzorem ochrany. Pewnie z powodu Rachmeta. A ten - znowu wskazała na martwego sztabsrotmistrza - podkupił filera, który prowadził obserwację.

- Von Seidlitz - wyjaśnił Grin. - Nazywał się von Seidlitz.

- Filer? - zdziwiła się Igła. - Skąd pan wie?

- Nie, ten - wskazał głową, zły na siebie, że traci czas na nieważne szczegóły. - Dalej.

- Wczoraj agent zawiadomił von Seidlitza, że byłam u Aronzona i odeszłam z jakimś pakunkiem. Wywiadowca usiłował mnie śledzić, ale mu się nie udało. Ogona nie zauważyłam, ale na wszelki wypadek skręciłam na Prieczystience w przechodnią bramę. Nawyk.

Grin przytaknął, ponieważ sam też by tak postąpił.

- A kiedy szpicel zameldował von Seidlitzowi, ten z dwoma swoimi ludźmi wtargnął do Aronzona. Torturowali go całą noc. Docent wytrzymał do rana, a potem puścił farbę. Nie wiem, co oni z nim wyprawiali, ale sam pan widzi... Cały czas tak siedzi. Kiwa się i wyje...

Z korytarza wbiegł Sniegir. Blady z rozszerzonymi oczami.

- Drzwi otwarte! - krzyknął. - Zabici!

Kiedy zobaczył, co się dzieje w bawialni, zamilkł.

- Zamknij drzwi - polecił Grin. - Tamtych przyciągnij tutaj.

I znowu odwrócił się do Igły.

- Czego chcieli?

- Ode mnie? Żebym powiedziała, gdzie pan jest. Von Seidlitz tylko pytał i przeklinał, a bił tamten z zakasanymi rękawami. - Śmiertelnie blady Sniegir akurat przywlókł po parkiecie, ciągnąc za ręce, agenta w białej koszuli. - Von Seidlitz pytał, ja milczałam. Wtedy tamten bił i zaciskał mi usta, żebym nie krzyczała. - Dotknęła policzka i skrzywiła się.

- Niech pani nie dotyka - rzekł Grin. - Opatrzę panią. Ale najpierw trzeba się nim zająć.

Podszedł do przerażonego docenta i dotknął jego ramienia.

Ze straszliwym jękiem Aronzon przycisnął się do podłokietnika.

Zapuchnięta, niepodobna do ludzkiej twarz patrzyła na Grina jednym, strasznie wytrzeszczonym okiem. W miejscu drugiego widoczna była purpurowa jama.

- Aaa - jęczał Siemion Lwowicz. - Przyszedł pan. W takim razie musi pan mnie zabić. Ponieważ zdradziłem. I dlatego, że już dłużej nie będę mógł tak żyć.

Trudno go było zrozumieć. Zamiast zębów sterczały w jego ustach ostre małe odłamki.

- Najpierw mnie po prostu bili. Potem powiesili głową w dół.

Później topili. To wszystko robili w łazience, tam...

Drżący palec pokazał w stronę korytarza. Cała koszula Aronzona była w plamach zaschniętej krwi. Piętna były na plecach, a nawet na spodniach.

- To zupełni szaleńcy. Nie rozumieli, co czynią. Ja wszystko bym wytrzymał, i więzienie, i katorgę, słowo honoru. - Docent chwycił Grina za rękę. - Ale nie mogę bez oczu! Zawsze, od dzieciństwa, bałem się ślepoty! Pan nawet sobie nie wyobraża... - Zadrżał, po czym znowu zaczął

się kołysać i cicho wyć.

Trzeba było go objąć i silnie nim potrząsnąć. Wtedy Aronzon oprzytomniał i wyseplenił:

- Albinos powiedział... już był ranek, a ja myślałem, że ta noc nigdy się nie skończy... powiedział:

„Gdzie Igła? Pytam przedostatni raz. Najpierw wypalę kwasem lewe oko, potem - prawe. Tak jak wasi zrobili ze Szwierubowiczem”. Milczałem.

Wtedy... - Z piersi Aronzona wyrwał się głuchy szloch. - I kiedy spytał

po raz drugi, wszystko powiedziałem. Nie wytrzymałem dłużej! Kiedy zadzwoniła, mogłem ją uprzedzić, ale było mi już wszystko jedno...

Wczepił się w Grina dwoma rękoma, błagając oszalałym szeptem:

- Niech mnie pan zastrzeli. Wiem, że to dla pana nic. Dla mnie i tak wszystko się skończyło. Złamany, z jednym okiem, a jeszcze po tym...

- wskazał podbródkiem w stronę trupów - przepadłem. Nie wybaczą mi ani oni, ani wasi.

Grin oswobodził się.

- Chce się pan zastrzelić - powiedział twardo - niech się pan sam zastrzeli. Może pan wziąć rewolwer od von Seidlitza. Tylko że to głupota.

I wybaczać panu nie ma czego. Każdy ma swoją granicę wytrzymałości. A dla sprawy można być pożytecznym i z jednym okiem. Nawet w ogóle bez oczu.

- Ja bym z pewnością też nie wytrwała - rzekła Igła. - Po prostu mnie jeszcze tak naprawdę nie zaczęli torturować.

- Pani by wytrzymała. - Grin odwrócił się od nich obojga i polecił Sniegirowi: - Zawieź go do szpitala. Chemik. Wybuch w domowym laboratorium. I od razu znikaj.

- A co z nimi? - Sniegir wskazał na trupy.

- Sam to załatwię.

Kiedy zostali we dwoje z Igłą, zajął się jej twarzą.

Przyniósł z łazienki (tam było strasznie - wszędzie krew i kałuże wymiocin) buteleczkę ze spirytusem i watę.

Przemył zadraśnięcia, zdezynfekował.

Igła siedziała, odchyliwszy do tyłu głowę. Oczy miała zamknięte.

Kiedy Grin palcami delikatnie rozchylił jej usta, posłusznie je otworzyła. Ostrożnie dotykał zębów, bardzo białych i równych. Prawy przedni chwiał się, ale niezbyt mocno.

Wrośnie.

Sukienkę, już i tak rozerwaną, trzeba było i rozciąć jeszcze bardziej. Pod obojczykiem Grin zauważył siną plamę. Lekko nacisnął na kość, pokrytą cieniutką, delikatną skórą. Cała.

Igła nagle otworzyła oczy. Patrzyła z góry wzrokiem trochę wystraszonym i zmieszanym. Grinowi z nieokreślonego powodu nagle zaschło w gardle i zapomniał cofnąć palce z jej odsłoniętej piersi.

- Ma pan zadrapania - powiedziała cicho Igła.

Nieświadomie przykrył podrapany policzek, przypominający o głupiej porażce w łaźniach.

- Jestem cała pobita. Nieprzyjemnie na mnie patrzeć, prawda?

Zresztą i tak jestem brzydka. Dlaczego pan tak patrzy?

Grin mrugnął z poczuciem winy, ale nie spuścił wzroku. Teraz wcale nie wydawała mu się nieładna, chociaż siniak na policzku stawał się coraz wyraźniejszy.

Zadziwiające, że ta twarz wcześniej sprawiała wrażenie martwej, wyschłej. Tymczasem była pełna życia i uczuć. Pomylił się także co do barwy Igły: dominowała u niej nie zimna szarość, lecz ciepła, z odcieniem turkusowym. Turkusowe okazały się również jej oczy, które ujawniły nagle niebezpieczną dla terrorysty właściwość - wyciągały z duszy Grina na powierzchnię dawno zapomniany, bezpowrotnie wyblakły lazur. Palce, ciągle jeszcze przyciśnięte do jej ciała, nieoczekiwanie stały się gorące. Grin chciał je oderwać, ale nie mógł. A Igła nakryła jego dłoń swoją. Od tego dotknięcia oboje zadrżeli.

- To niemożliwe... Złożyłam sobie przysięgę... I zupełnie zbędne... Zaraz, to zaraz przejdzie... - wyszeptała bez związku.

- Tak, niepotrzebne. Zupełnie - zgodził się żarliwie. Gwałtownie przypadł do jej napuchniętych ust i poczuł na języku smak krwi...


Zanim odeszli, zatrzymali się na progu, żeby na zawsze zapamiętać to dziwne miejsce, w którym stało się to, co Grin bał się nazwać po imieniu.

Przewrócony fotel. Podwinięty skraj dywanu. Trzy zakrwawione ciała. Ostry zapach nafty i ledwie wyczuwalny prochu.

Igła powiedziała coś tak niespodziewanego, że Grin aż zadrżał.

- Jeśli urodzi się dziecko... Jakie ono potem będzie?

Grin zapalił zapałkę i rzucił na podłogę. Wesoły płomień niebieskawym wężykiem pomknął przez bawialnię.


Była noc. Cisza.

Spali wszyscy oprócz Jemieli, szeleszczącego w gabinecie stronami książki.

Grin siedział w sypialni przy łóżku, patrzył na Igłę. Oddychała równo, głęboko, czasami przez sen uśmiechała się do czegoś.

Odejść nie mógł - trzymała go mocno za rękę.

Siedział tak przez godzinę i dziesięć minut. Cztery tysiące dwieście siedemnaście uderzeń serca.

Po tym, co się stało, nie można było jej odesłać do domu.

Przyprowadził więc Igłę do konspiracyjnej kwatery. Milczała przez cały wieczór, nie brała udziału w rozmowach, tylko uśmiechała się miękkim, wcześniej nieznanym uśmiechem. Do dziś w ogóle nie widział, żeby kiedykolwiek się uśmiechnęła.

Potem zaczęli układać się do snu. Chłopcy rozciągnęli się na podłodze w bawialni, sypialnię odstąpili kobiecie.

Grin powiedział, że zakończy przygotowywanie mieszaniny eksplodującej.

Zaszedł do Igły. Wzięła go za rękę. Długo leżała i patrzyła.

Milczeli. Kiedy przemówiła, znowu go zaskoczyła.

- Jesteśmy jak dwie żyrafy. - I cicho się zaśmiała.

- Dlaczego żyrafy? - Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.

- W dzieciństwie widziałam ilustrację w książce. Dwie żyrafy.

Niezgrabne, tyczkowate. Stały, skrzyżowawszy szyje, i wyglądały tak, jakby nie wiedziały, co one, niezdarne, mają ze sobą dalej począć.

Zamknęła oczy i zasnęła, a Grin rozmyślał o tych słowach.

Kiedy jej palce zadrgały i puściły jego dłoń, ostrożnie wstał i wyszedł z sypialni. Trzeba było naprawdę zakończyć prace nad mieszanką.

Wychodząc na korytarz, przypadkowo spojrzał w stronę przedpokoju i stanął jak wryty.

Znowu biały prostokącik. Pod otworem w drzwiach.

Pismo brzmiało:


Źle. Pokpiliście sprawę. Ale jest szansa naprawić błąd. Jutro Pożarski i Fandorin znowu mają tajne spotkanie. Na skwerze Briusowskim o dziewiątej rano.

TG


Grin złapał się na tym, że się uśmiecha. A jeszcze dziwniejsza była myśl, która przyszła mu do głowy: Bóg jednak istnieje. Nazywa się TG, jest sojusznikiem rewolucji i ma maszynę do pisania „Remington 5”.

Zdaje się, że to nazywają żartem?

Coś się zmieniało w nim samym i w całym otaczającym go świecie.

Nie wiadomo czy na dobre, czy na złe.


Загрузка...