Rozdział czternasty,

Wykop

Pożarski się spóźniał.

Sześć po dziewiątej Grin schował zegarek do kieszeni szynela.

Spoczywał tam także colt, palce ciasno objęły poręczną, żłobkowaną rękojeść. Chyba nieźle idą sprawy rewolucji, skoro szefostwo organów ścigania musi się spotykać w tajemnicy przed własnymi pracownikami. Wrogi obóz ogarnęły trwoga i niepewność, boją się tam własnego cienia, nikomu nie wierzą. I mają rację. Albo się domyślają, że TG istnieje?

A przecież to proste: nie może wygrać sprawa, której zwolennicy najbardziej dbają o prywatne korzyści. Dlatego zwycięstwo rewolucji jest pewne. Tylko ty tego nie doczekasz - przypomniał sobie Grin, żeby znowu pogrzebać swój lazur, który po wczorajszym tak usilnie się stara znowu wypłynąć na wierzch. Jesteś zapałką. Już i tak płoniesz dłużej niż zazwyczaj. Pamiętaj - własną decyzją wyłączyłeś ze swojej egzystencji radość życia.

Radca stanu Fandorin siedział na sąsiedniej ławeczce. Z nudów uderzał się rękawiczką w kolano, przyglądając się kawkom podskakującym na gałęziach starego dębu.

Zaraz ten przystojny, fircykowato odziany mężczyzna zginie. I nigdy nie będzie można się dowiedzieć, o czym myślał w ostatnich sekundach życia.

Grin zadrżał. Że też mu to przyszło do głowy! Kiedy celujesz do wroga, musisz zapomnieć o jego matce i dzieciach - przypomniał sobie to, co nieraz mówił do Sniegira. Jeśli ktoś włożył wrogi mundur, to znaczy, że przekształcił się z cywila w żołnierza.

Szynel Grina był gruby, z dobrego sukna. Nobel przyniósł go z domu, jego ojciec jest generałem w stanie spoczynku.

Igła przykleiła Grinowi siwe wąsy i bakenbardy. Świetne maskowanie.

Ścieżką szedł Sniegir, przebrany za gimnazjalistę. Miał sprawdzić zaułek. Przechodząc obok, lekko skinął i rozlokował się na ławeczce obok Fandorina. Zaczerpnął świeżego śniegu, włożył do ust. Denerwuje się.

Nobel i Szwarc czyścili aleję łopatami. Jemiela stał po tej stronie kraty, udawał stójkowego. Marat i Bóbr, w sukiennych kaftanach i walonkach, grali w gwoździa przy samym wejściu. Pożarski i Fandorin wybrali sobie na rozmowę świetną porę. Nie ma ani spacerowiczów, ani nawet przechodniów.

- Guzik tobie, a nie grosz! - krzyknął Marat, odskakując na bok.

- Figa z makiem!

I pogwizdując, ruszył aleją. Ręce niedbale wsunął do kieszeni.

To był sygnał. Wreszcie pojawił się Pożarski.

- Ty czego, czego! - krzyknął Bóbr (świetny, spokojny chłopak, były student), rzucając się za Maratem. - Bulisz dolę!

A za nimi ukazał się długo oczekiwany pan wicedyrektor.

W szynelu gwardii, białej czapie oficera carskiej świty, z szablą. Ładny mi konspirator!

Zatrzymał się przy wejściu na skwer, szeroko rozstawił nogi w lśniących butach i malowniczo chwyciwszy się za rapcie, krzyknął:

- Panowie nihiliści! Jesteście otoczeni ze wszystkich stron!

Proponuję się poddać!

I w tej samej chwili, jednym susem skoczył za ogrodzenie, zniknął

za zaśnieżonymi krzakami.

Grin obejrzał się na Fandorina, ale i radca stanu, rozbudzony z marzeń, wykazał się zadziwiającą prędkością. Capnął Sniegira za kołnierzyk, przyciągnął do siebie i razem z nim rzucił się w zaspę po prawej stronie ławeczki.

Ze wszystkich stron zatrzeszczało, zgruchotało, zagrzmiało, jakby ktoś z trzaskiem rwał ten biały świat.

Grin zobaczył, jak Marat rozrzucił ręce, zadrżał jakby od silnego ciosu w plecy, jak Bóbr strzela spod łokcia gdzieś w górę i w bok.

Wyrwał z kieszeni colta i rzucił się na pomoc Sniegirowi. Kula zrzuciła mu z głowy czapkę, drasnęła w ciemię. Zakołysał się, nie utrzymał na nogach i runął w zaspę, która piętrzyła się na lewo od ławki.

I wtedy zdarzyło się coś niewiarygodnego.

Zaspa okazała się znacznie głębsza, niż można było sądzić z jej wyglądu. Zatrzeszczało, na chwilę zrobiło się ciemno, a potem ciało uderzyło o coś twardego. Z góry natychmiast posypała się biała lawina i Grin zagrzebał się w niej, nie rozumiejąc, co się dzieje.

Kiedy jakoś się pozbierał i podniósł, zobaczył, że stoi w głębokiej dziurze, tonąc po pierś w śniegu. Widać było niebo, obłoki, gałęzie drzewa. Strzelanina stała się jeszcze głośniejsza, niemal nie dało się wyłowić pojedynczych wystrzałów, wzmocnionych przez echo.

Na wierzchu toczyła się walka, a on, stalowy człowiek, siedział w okopie!

Podskoczył, dotknął palcami skraju jamy, ale uchwycić się nie było za co. I wtedy odkrył, że padając, zgubił rewolwer, a szukanie go w tej śnieżnej kaszy z pewnością trwałoby zbyt długo, a możliwe, że byłoby zupełnie bezcelowe.

Nieważne, byle się wydostać!

Zaczął mocno ubijać śnieg - rękoma, nogami, nawet pośladkami.

Wtem jazgot salw ucichł.

Ta cisza sprawiła, że Grina, z jego nieugiętą silą woli, po raz pierwszy od wielu lat ogarnął strach. A sądził, że nigdy więcej nie zazna tego ściskającego serce, trzęsącego człowiekiem uczucia.

Czyżby już po wszystkim? Tak szybko?

Wszedł na udeptany śnieg, wysunął z wykopu głowę, ale od razu przysiadł. Do ogrodzenia szli gęstym łańcuchem ludzie w cywilu, trzymając w rękach dymiące jeszcze karabiny i rewolwery.

Nawet nie może się zastrzelić - nie ma czym. Siedź jak wilk, który wpadł do dołu, i czekaj, aż wyciągną cię za kołnierz.

Przykucnął, zaczął gorączkowo przeszukiwać śnieg. Żeby tylko znaleźć, żeby tylko znaleźć... Grin nie mógł sobie teraz wyobrazić większego szczęścia.

Nic. Rewolwer pewnie jest gdzieś tam, na samym dnie.

Obrócił się i niespodziewanie zobaczył ciemną dziurę, skręcającą gdzieś w bok. Nie myśląc, zstąpił w nią i zrozumiał, że to podziemny korytarz: wąski, dość wysoki, pachnący zmarzniętą ziemią.

Dziwić się nie miał czasu.

Pobiegł w ciemność, ocierając się ramionami o ścianki przejścia.

W miarę szybko, po pięćdziesięciu krokach, zauważył przed sobą przebijające się światło. Przyspieszył i znalazł się raptownie w rozrytym wykopie ogrodzonym deskami. Nad nim wznosiła się murowana ściana domu i szyld: „Mobius i synowie. Towary kolonialne”.

Wtedy Grin sobie przypomniał: w zaułku, który prowadził do skweru, widział jakiś rów, a na jego skraju - pospiesznie zbite z desek ogrodzenie. To tak!

Wydostał się z zagłębienia. W zaułku było pusto, ale ze skweru niósł się szum wielu głosów.

Przycisnął się do ściany domu, wyjrzał.

Ludzie ubrani po cywilnemu znosili ciała w aleję. Grin zobaczył, jak dwóch szpicli ciągnie za nogi jakiegoś policjanta, i nie od razu skojarzył, kto to, ponieważ poły zawiniętego płaszcza zakrywały zabitemu twarz. Zza pazuchy wypadła gruba książka w oprawie. Hrabia Monte Christo.

Jemiela wziął ją ze sobą na akcję - bał się, że może już nie wróci do mieszkania i nie dowie się, czy hrabia zemścił się na zdrajcach.

- Co tam, ee...? - rozległ się z tyłu wystraszony głos.

Z bramy wysunął się stróż w fartuchu, z blachą.

Popatrzył na obsypanego śniegiem mężczyznę z miną winowajcy wyjaśnił:

- Ja nic, siedzę, nie wystawiam nosa, tak jak polecono. Kogo tam łapiecie? Apaszy z Chitrowki? Czy terrorystów?

- Terrorystów - odpowiedział Grin i szybko poszedł zaułkiem.

Czasu zostało mu bardzo mało.


- Uciekamy - powiedział Igle, kiedy otworzyła mu drzwi. - Szybko.

Pobladła, ale o nic nie wypytywała - od razu zaczęła wzuwać buty.

Grin wziął dwa rewolwery, naboje, puszkę z masą wybuchową i kilka zapalników. Gotowe korpusy trzeba było zostawić. Dopiero kiedy zeszli na ulicę i bez problemów skręcili za róg, upewnił się, że kwatera nie jest śledzona. Widać policja była pewna, że GB sama wpadnie w pułapkę, i zdecydowała się powstrzymać od obserwacji, żeby przypadkiem nie wydać się przed czasem.

- Dokąd? - spytał Grin. - Do hotelu nie można. Będą szukać.

Zawahawszy się, Igła rzekła:

- Do mnie. Tylko... Dobrze, sam zobaczysz.

Fiakrowi poleciła jechać na Preczystienkę, do domu hrabiego Dobrzyńskiego.

Podczas gdy jechali, Grin półgłosem opowiedział jej, co się stało na skwerze Briusowskim. Twarz Igły była nieruchoma, ale po policzkach płynęły, jedna po drugiej, łzy. Sanie zatrzymały się przed staroświeckimi żeliwnymi wrotami, zwieńczonymi koroną. Za ogrodzeniem widać było podwórko i wielki, dwupiętrowy pałac, kiedyś z pewnością elegancki i wykwintny, teraz wyraźnie zaniedbany.

- Tam nikt nie mieszka, drzwi są zabite - jakby usprawiedliwiając się, wyjaśniła Igła. - Kiedy umarł ojciec, zwolniłam całą służbę. A sprzedać domu nie można. Ojciec zapisał go mojemu synowi. Jeśli będę miała. A jeśli nie będę miała, to po mojej śmierci dostanie się kapitule Orderu Świętego Włodzimierza...

Widać o narzeczonej Magika mówiono prawdę, to istotnie córka hrabiego - w roztargnieniu pomyślał Grin, a jego mózg powoli zaczynał

dochodzić do sedna najważniejszego problemu.

Igła przeprowadziła go obok zamkniętej bramy, wzdłuż kraty, do maleńkiej przybudówki z poddaszem, której ganek wychodził bezpośrednio na ulicę.

- Kiedyś tutaj mieszkał lekarz rodziny - powiedziała Igła. - A teraz ja. Sama.

Ale on już jej nie słyszał.

Nie rozglądając się, przeszedł za nią przez jakiś pokój. Nawet nie spojrzał na mijane pomieszczenie. Usadowił się w fotelu.

- Co teraz robić? - spytała Igła.

- Muszę to przemyśleć - odpowiedział spokojnym głosem Grin.

- Mogę posiedzieć obok? Nie będę przeszkadzała...

Ale przeszkadzała. Jej powłóczyste turkusowe spojrzenie zakłócało nurt jego myśli, do głowy napływały drugorzędne, zupełnie niepotrzebne wspomnienia. Całym wysiłkiem woli Grin skoncentrował się na jednym temacie, na najistotniejszym problemie.

Nazywał się TG. Oprócz Grina nikt nie mógł go rozgryźć. Czym zaś on dysponował? Tylko świetnie wytrenowaną pamięcią.

Do niej zatem należało sięgnąć.


W sumie TG przysłał osiem listów.

Pierwszy - o gubernatorze Jekaterynogrodu, Bogdanowie. Przyszedł

zaraz po nieudanej próbie zamachu na Chrapowa, dwudziestego trzeciego września minionego roku. Nie wiadomo skąd pojawił się na stole konspiracyjnego mieszkania na Fontance. Napisany na maszynie „Underwood”.

Drugi - o generale żandarmerii Sieliwanowie. Znalazł się w kieszeni palta Grina, niewiadomym sposobem, pierwszego grudnia zeszłego roku. Było to podczas „partyjnego wesela”. Maszyna do pisania - także marki „Underwood”.

Trzeci - o Pożarskim i nieznanym „ważnym agencie”, który okazał

się zagranicznym członkiem KC, Stasowem. Znalazł się na podłodze w przedpokoju na Wasiljewskiej Wyspie piętnastego stycznia. Maszyna do pisania taka sama.

Czwarty - o Chrapowie. Na daczy w Kołpinie. Jemiela znalazł

notatkę, w którą owinięty był kamień leżący pod otwartym lufcikiem. To było szesnastego lutego. TG znowu użył underwooda.

Zatem pierwsze cztery listy podrzucono im w Petersburgu, przy czym pierwszy od ostatniego dzieliło prawie pięć miesięcy.

W Moskwie TG rozgorączkował się: w ciągu czterech dni - cztery listy.

Piąty - dotyczył zdrady Rachmeta i donosił, że Swierczyński będzie nocą na Dworcu Nikołajewskim. Przyszedł we wtorek, dziewiętnastego. Znowu, jak na „weselu”, w zagadkowy sposób znalazł się w kieszeni wiszącego płaszcza. Zmieniono maszynę, teraz był to remington 5.

Widocznie underwood pozostał w Petersburgu.

Szósty - o blokadzie policyjnej przy magazynach kolejowych i o nowym zakwaterowaniu. To było w środę, dwudziestego. Pismo przyniósł

Matwiej, ktoś niepostrzeżenie wsunął mu kopertę do kieszeni kożucha.

Napisany na remingtonie.

Siódmy - o łaźniach Pietrosowa. Wrzucony w szczelinę na listy w drzwiach dwudziestego pierwszego lutego. Remington.

Ostatni, ósmy, wabiący w pułapkę, przekazano w taki sam sposób.

Przyszedł wczoraj, w piątek. Maszyna remington.

Co z tego wszystkiego wynika?

Dlaczego TG najpierw okazywał bezcenne usługi, a potem zdradził?

Z takiego samego powodu, z jakiego zdradzają i inni: został

aresztowany i pękł. Albo rozszyfrowano go i sam stał się ofiarą prowokacji. To nieważne, drugorzędne problemy. Najważniejsze - kim on jest?

W czterech wypadkach na osiem TG, albo jego pośrednik, znajdował

się w pobliżu Grina. W pozostałych czterech zbliżyć się do Grina z jakiegoś powodu nie zechciał albo nie mógł. Działał nie od wewnątrz, lecz z zewnątrz: wykorzystywał otwarty lufcik, drzwi, Matwieja.

No, w Kołpinie to zrozumiałe: po styczniowym eksie Grin ogłosił

dla grupy kwarantannę - siedzieli na daczy, nigdzie nie wychodzili, z nikim się nie spotykali.

A w Moskwie TG miał bezpośredni dostęp do Grina tylko w jednym wypadku, dziewiętnastego lutego, kiedy Atut prowadził instruktaż przed napadem na karetę ekspedycji Państwowych Papierów Skarbowych. Potem TG z jakiegoś powodu stracił bezpośredni kontakt.

Do czego doszło między wtorkiem a środą?

Grin zakręcił się w fotelu, olśniony arytmetyczną prostotą rozwiązania.

Jak mógł nie domyślić się wcześniej! Po prostu nie było rzeczywistej, kategorycznej konieczności, która wyostrza pracę mózgu.

- Co? - spytała ze strachem Igła. - Źle się czujesz?

Milcząc, złapał leżący na stole ołówek i arkusz papieru. Chwilę pomyślał i szybciutko skreślił kilka wierszy, u góry napisał adres.

- Nadaj to telegrafem. Błyskawicą.


Загрузка...