Rozdział szósty,

Eks

Do pociągu Grin oczywiście nie podchodził. Usadowił się w sali dla oczekujących, zamówił w kawiarni herbatę z cytryną i przez okno zaczął obserwować peron.

Widok był wyjątkowy. Takiej ilości tajniaków na jednym skrawku placu nie widział nawet z okazji wizyt głowy państwa. Prawie jedną trzecią odprowadzających stanowili przebiegli panowie z myszkującym wzrokiem i gutaperkowymi szyjami. Szczególnym zainteresowaniem policyjnych fachowców cieszyli się bruneci o szczupłej budowie ciała. Ani jednemu z nich nie udało się bez kłopotu dojść do pociągu - brano ciemnowłosych grzecznie pod łokieć i odprowadzano na stronę, do drzwi z tabliczką: „Zawiadowca dyżurny”. Najwyraźniej przebywał tam ktoś, kto widział wcześniej Grina w Klinie.

Brunetów prawie od razu wypuszczano, ci zaś oglądali się z oburzeniem, spiesząc z powrotem na peron. Jednak brano i blondynów, a nawet rudych - ich też ciągnięto na identyfikację. Widać policji starczy wyobraźni, by przypuścić, że poszukiwany mógł się przefarbować.

Nie starczyło jednak wyobraźni, by przewidzieć, że zabójca Chrapowa pojawi się nie wśród wyjeżdżających, tylko wśród oczekujących. W

sali, gdzie siedział Grin, było pusto i spokojnie. Ani filerów, ani niebieskich mundurów.

Właśnie na to liczył Grin, wybierając się na dworzec. Pociągiem o dziewiątej powinien przyjechać Atut. Ryzyko, rzecz jasna, było, ale wszystkie sprawy związane ze ,,specjalistą” wolał załatwić osobiście.

Pociąg przybył punktualnie, według rozkładu, i wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego. Wcześniej niż Atuta Grin wypatrzył w potoku przyjezdnych Julię. Nie sposób było nie zwrócić uwagi na fioletowe strusie pióra, kołyszące się nad futrzanym kapeluszem o szerokim rondzie.

Julia wyróżniała się w tłumie jak rajski ptak w stadzie czarnoszarych wron. Tragarze nieśli za nią kufry i pudła na kapelusze, a obok, z rękoma wsuniętymi w kieszenie, lekkim, tanecznym krokiem szedł młody mężczyzna o nader miłej powierzchowności: wąskie palto z bobrowym kołnierzem, amerykański kapelusz, czarna tasiemka przystrzyżonych wąsików. Pan Atut, specjalista od eksów, we własnej osobie.

Grin odczekał, aż efektowna para wyjdzie na plac poszukać fiakra, i powoli ruszył jej śladem.

Podszedł z tyłu.

- Julio, a ty po co? - spytał.

Atut szybko się odwrócił, nie wyjmując rąk z kieszeni. Poznał, krótko skinął głową.

Ale Julia nigdy nie odznaczała się powściągliwością. Jej świeżą twarzyczkę rozjaśnił szczęśliwy uśmiech.

- Grinczyk, kochany, witaj! - wykrzyknęła i rzuciła się Grinowi na szyję. Głośno cmoknęła go w policzek. - Jak się cieszę, że pana widzę!

- I szeptem: - Jestem taka dumna z pana i tak się o pana niepokoję. Wie pan, że jest pan teraz największym bohaterem?

Atut komicznie wykrzywił usta.

- Nie chciałem jej wziąć. Mówiłem, jadę na robotę, nie dla zabawy. Ale spróbuj, człowieku, ją przekonać.

To była prawda, trudno sprzeczać się z Julią. Kiedy czegoś bardzo chciała, to nadlatywała niczym huragan: otaczała aromatem perfum, zasypywała milionami pospiesznie wypowiadanych słów, jednocześnie żądała, chichotała, błagała, groziła, a jej łobuzerskie niebieskie oczy miotały diabelskie ogniki. Na wystawie w Paryżu Grin widział portret jakieś aktorki, rzucony na płótno przez modnego malarza Renoira. Wyglądał, jakby przedstawiał samą Julię - twarz wydawała się identyczna.

Lepiej by było, żeby Atut przyjechał sam, robota poszłaby prościej. Mimo wszystko Grin się ucieszył. Ponieważ jednak ta wesołość była nie na miejscu, zmarszczył brwi i powiedział surowiej, niż należało:

- Niepotrzebnie. Tylko niech pani nie przeszkadza.

- Czy ja kiedykolwiek przeszkadzałam? - wydęła usteczka. - Będę się zachowywała cichutko jak myszka. Pan mnie nie będzie widział ani słyszał. Dokąd teraz pojedziemy? Do mieszkania czy do hotelu? Muszę się wykąpać i doprowadzić do porządku. Na mnie teraz z pewnością patrzeć nie można.

Wyglądała prześlicznie i dobrze o tym wiedziała, dlatego Grin odwrócił się i gestem wezwał „dryndziarza”.

- Hotel „Bristol”.


- Dlaczego nie? Można, nawet dziś, jeśli znajdzie się dziesiątka fartownych chłopaków - leniwie ciągnął Atut, polerując wymanikiurowane paznokcie.

W takim umyślnym rozleniwieniu widocznie krył się najwyższy bandycki szyk.

- Dziś? - spytał Grin z niedowierzaniem. - Jesteś pan pewny?

„Specjalista” z nonszalancją wzruszył ramionami.

- Atut nie plecie trzy po trzy. Weźmiemy z pół miliona, raczej nie mniej.

- Gdzie? Jak?

Bandyta uśmiechnął się i Grin nagle zrozumiał, co Julia widziała w tym filucie: szeroki, białozęby uśmiech nadał smagłej twarzy Atuta wrażenie chłopięcego nieokiełznania i zuchowatości.

- O tym „gdzie” powiem później. A o „jak” tym bardziej. Najpierw należy tam pojechać, rozejrzeć się. Mam w Moskwie upatrzonych dwóch bogatych łosi: kasę okręgu wojskowego i ekspedycję składnicy papierów skarbowych. Trzeba wybrać. I jednego, i drugiego można wziąć - jeśli się nie bać rozlewu krwi. Ochrona jest liczna, lecz poza tym nie ma żadnych utrudnień.

- A bez krwi nie można? - spytała Julia.

Zdążyła się przebrać w purpurowy jedwabny szlafrok i rozpuścić włosy, ale na razie nie dotarła jeszcze do łazienki, by wziąć kąpiel.

Pokój, zamówiony przez Grina dla Atuta, jej by nie zadowolił - bagaże z sań zaniesiono na półpiętro, do apartamentu typu „lux”.

Jej sprawa. Grin nie rozumiał, co takiego ludzie znajdują w luksusie, ale nie potępiał tej słabości.

- Bez rozlewu krwi tylko jabłka można kraść - rzucił niedbale Atut, wstając. - Moja działka to jedna trzecia. Na robotę pójdziemy wieczorem. Na kasę - o wpół do szóstej. A jeśli dzisiaj będzie transport z ekspedycji, to o piątej. Niech pan da znać swoim, żeby zebrali się w mieszkaniu. Rewolwery i bomby będą potrzebne. I sanie. Lekkie, amerykanki. Płozy słoniną wysmarować. I koń, rzecz jasna, szybki jak jaskółka. Proszę tu przyjechać. Wrócę za trzy godziny.

Kiedy Atut wyszedł, a Julia skierowała się do łazienki, Grin pokręcił rączką naściennego ericssona i poprosił hotelową telefonistkę o połączenie z abonentem numer 38-34. Po pospiesznej ewakuacji z Ostożenki zmusił jednak Igłę do tego, by podała mu swój numer - łączność przez

„skrzynkę pocztową” w obecnych warunkach była zbyt powolna.

Usłyszawszy w słuchawce kobiecy głos, powiedział:

- To ja.

- Witam, panie Sievers - odpowiedziała Igła, podając umówione nazwisko.

- Towar wysyłamy dzisiaj. Partia jest duża, przydadzą się wszyscy wasi pracownicy. Niech natychmiast idą do biura i tam czekają. Powinni zabrać ze sobą sprzęt, pełny zestaw. I potrzebne będą także sanie. Lekkie i szybkie.

- Zrozumiałam. Natychmiast wydam dyspozycje. - Głos Igły zadrżał

nerwowo. - Panie Sievers, bardzo pana proszę... Czy nie mogę i ja pomóc?

Przydam się panu.

Grin milczał, z niezadowoleniem patrząc w okno. Chciał odmówić tak, żeby jej nie obrazić.

- Uważam pani pomoc za zbędną - rzekł w końcu. - Ludzi w zupełności wystarczy, a pani będzie bardziej przydatna, jeżeli...

Nie dokończył, ponieważ w tej samej chwili gołe ramiona delikatnie objęły go z tyłu za szyję. Jedna, po rozpięciu guzików, wślizgnęła się pod koszulę, druga pogładziła po policzku. Kark połaskotał

mu ciepły oddech, a potem spiekło dotknięcie gorących ust.

- Nie słyszę - zapiszczał mu w ucho cienki głos. - Panie Sievers, przestałam pana słyszeć!

Ręka, która dotarła pod koszulę, zaczęła się tak poruszać, że Grin stracił wątek.

- ...jeżeli będzie pani przy telefonie - ledwie wydusił z siebie.

- Ale ja prosiłam! Mówiłam, że umiem wszystko, co niezbędne! -

nie poddawała się tamta.

A do drugiego ucha niski, piersiowy głos nucił:

- Grinczik, miły, no...

- Proszę wy... wypełnić, co polecono - wymamrotał z naganą Grin i odłożył słuchawkę.

Odwrócił się. Zobaczył coś różowawego, błyszczącego, gorącego. Na ten widok w jego mocnym, stalowym pancerzu zarysowało się pęknięcie.

Pęknięcie szybko się poszerzało, aż chlusnęło przez nie to, co od dawna było zapomniane i ukryte, a teraz paraliżowało mu wolę i rozum.


Instruktaż rozpoczął się o wpół do trzeciej.

W mieszkaniu adwokata, przebywającego w Warszawie na głośnym procesie huzara, który zastrzelił z miłości wietrzną aktorkę, zebrało się liczne towarzystwo: jedenastu mężczyzn i jedna kobieta. Mówił jeden, reszta słuchała - z taką uwagą, że występującemu pozazdrościłby sam profesor Kluczewski.

Słuchacze ustawili krzesła w półokrąg, by dobrze widzieć przypięty szpilkami do jednej ze ścian arkusz gęstego papieru, na którym instruktor rysował węglem kwadraty, kółka i strzałki.

Grin był już wprowadzony w plan akcji - Atut w drodze z hotelu wszystko mu opowiedział - dlatego patrzył nie tyle na diagram, ile na słuchaczy. Plan był błyskotliwy i prosty, ale czy doprowadzi do sukcesu, zależało całkowicie od wykonawców, z których większość nigdy nie brała udziału w eksach i nie słyszała świstu kul.

Oprzeć się można było tylko na Jemieli, Rachmecie i samym Atucie.

Sniegir będzie się starał, ale jest zielony i prochu nie wąchał. Jak się zaprezentuje sześciu chłopaków z moskiewskiego oddziału bojowego -

zupełnie nie wiadomo.

Gwoździa, robotnika z fabryki Gużonowskiego, i Marata, studenta medycyny, Grin widział w herbaciarni na Marosiejce. Tam wykazali się tylko tym, że z nadmiaru gorliwości i braku doświadczenia zbyt natarczywie wlepiali oczy w Rachmeta, całkowicie się dekonspirując.

Powstali czterej - Arsen, Bóbr, Szwarc i Nobel (ostatni dwaj, studenci chemii, przybrali pseudonimy dla uczczenia wynalazców prochu i dynamitu)

- wyglądali na niedorostków. A przyjdzie im się zmierzyć z doświadczonymi strażnikami. Żeby ci nie wystrzelali całego tego progimnazjum!

W rogu, ze skupieniem marszcząc czoło, siedziała Julia, która nie miała tu zupełnie nic do roboty. Patrząc na nią, Grin poczuł, że się czerwieni, a coś takiego nie zdarzyło mu się od dziesięciu lat. Wysiłkiem woli odegnał palące wspomnienie o dzisiejszym epizodzie, w głąb jaźni, do późniejszej analizy. Szacunek do samego siebie i moc ochronnego pancerza poniosły spory uszczerbek, ale z pewnością dadzą się odtworzyć. Trzeba tylko ruszyć konceptem. Nie teraz. Później.

Spojrzał szacująco na Atuta, bez poczucia winy. Jak by zachował

się teraz specjalista, gdyby się dowiedział? Jasne, że akcja zostałaby odwołana, ponieważ z punktu widzenia moralności przestępczego półświatka Atut doznał śmiertelnej obrazy. Oto w czym tkwi główne niebezpieczeństwo

- powiedział Grin sam do siebie, ale spojrzawszy jeszcze raz na Julię, nagle zwątpił: z takiej błahej przyczyny? Główne niebezpieczeństwo, rzecz jasna, czaiło się w niej. Z łatwością złamała stalową wolę i żelazną dyscyplinę. Była niczym samo życie, które - jak powszechnie wiadomo -

jest silniejsze od wszelkich praw i dogmatów. Trawa przebija asfalt, woda skały, kobieta zmiękcza najtwardsze serce. A szczególnie taka kobieta.

Dopuszczać Julię do sprawy było błędem. Radosne, różowiutkie przyjaciółki, obiecujące szczęśliwe zapomnienie, nie pasują do krzyżowców rewolucji. Tym po drodze z szarostalowymi amazonkami - takimi jak Igła.

To ona powinna siedzieć tutaj, a nie Julia, tylko odciągająca uwagę mężczyzn od sprawy swoim jaskrawym upierzeniem. Ale obrażona Igła przyprowadziła ludzi do mieszkania i odeszła, nie czekając na przyjście Grina. Znowu jest winny - źle rozmawiał z nią przez telefon.

- No, co tak zwiesiliście nosy na kwintę? - Atut uśmiechnął się, wycierając zapaćkane ręce o czarne spodnie z drogiej angielskiej wełny. -

Nie pękajcie, rewolucja. Napad to rzecz fartu, nie lubi skwaszonych.

Trzeba na wesoło, z humorem. A kto połknie ołowianą śliwkę, widać taki los mu pisany. Śmierć jest słodsza dla młodych niż dla pierników. Starym i chorym straszno, a naszym braciom wszystko jedno. To jak szklankę spirytusu w mroźny dzień wypić - popali, popali i przestanie. Wy, frajerzy, właściwie nie macie nic specjalnego do roboty, wszystko my z Grinem zacerujemy. A potem - zwrócił się już bezpośrednio do Grina -

wrzucamy chłam na sanki i gnamy do zajazdu „Indie”, gdzie będzie na nas czekała Julietta. Tam odchodzi handelek jak na bazarze; nikt się nie zdziwi na widok worków. Kiedy ja będę poganiał konika, wy na skarbowe worki i pieczęcie ponaciągacie zwykłe worki; w życiu nikt nie wykuma, że targamy nie listki bobkowe, tylko sześćset patoli. Kiedy znajdziemy się w numerze, zrobimy podział. Zgodnie z umową: dwa moje, cztery wasze. I adieu, do nierychłego zobaczenia. z takim łupem Atut długo się pobawi. -

Mrugnął do Julii. - Pojedziemy do Warszawy, stamtąd do Paryża, a z Paryża

- dokąd zechcesz.

Julia delikatnie uśmiechnęła się do niego i taki sam uśmiech posłała Grinowi. Zaskakujące, ale w jej wzroku Grin nie znalazł ani cienia winy, ani zmieszania.

- Rozchodzimy się - zadecydował i wstał. - Najpierw Atut i Julia.

Potem Gwóźdź i Marat. Później Szwarc, Bóbr i Nobel.

Odprowadzając ich do przedpokoju, dawał ostatnie wskazówki.

Starał się mówić jasno, nie połykając słów.

- Pień zrzucić na dziesięć minut przed akcją, nie później, ale i nie wcześniej. Bo mogą go jeszcze kazać stróżom odtoczyć na bok... Palić, nie wysuwając się z ukrycia. Wystawiasz rękę i strzelasz. Nie musimy ich zabijać, wystarczy ogłuszyć i odwrócić uwagę... Najważniejsze, żeby nikt z was nie zarobił kuli. Rannych nie będzie czasu zabierać. I zostawić też nie wolno. Kto będzie ranny i nie będzie mógł odejść - ma się sam zastrzelić. Słuchajcie Rachmeta i Jemieli.

Kiedy trzej ostatni wyszli, Grin zamknął drzwi i chciał wrócić do gabinetu, ale nagle zauważył, że z kieszeni jego czarnego palta, wiszącego na wieszaku, wystaje biały rożek. Co to jest - zrozumiał od razu. Zastygł w miejscu, nakazał sercu nie mylić rytmu. Wyjął arkusik, przybliżył do oczu (w przedpokoju było ciemnawo) i odczytał.


Miasto otoczone jest przez żandarmów. Nie możecie się pokazywać na dworcach i rogatkach. Blokadą dowodzi pułkownik Swierczyński. Dziś w nocy będzie na Dworcu Nikołajewskim, w pokoju zawiadowcy dyżurnego.

Spróbujcie to wykorzystać - zadajcie odciągający uwagę cios.

I najważniejsze. Strzeżcie się Rachmeta. To zdrajca.

TG


Mimochodem zauważył, że notatka została wydrukowana nie, jak poprzednio, na underwoodzie, tylko na remingtonie. Potarł ręką czoło, żeby mózg szybciej pracował.

- Grin, po co tam sterczysz?! - rozległ się głos Jemieli. - Chodź

tutaj!

- Zaraz! - odezwał się. - Tylko wejdę do toalety.

W ubikacji oparł się o marmurową ścianę. Zaczął wypunktowywać sobie problemy do rozważenia, zaczynając od tych mniej ważnych.

Skąd się wzięła kartka? Kiedy ją podrzucono? Na dworzec pojechał

nie w czarnym palcie, lecz w bekieszy Rachmeta - na wszelki przypadek wziął ze sobą bombę, a bekiesza miała duże kieszenie. Płaszcz cały dzień wisiał na wieszaku. A to oznacza, że krąg podejrzanych się zawęża.

Wszystkich tych, którzy są teraz w Petersburgu, można wykluczyć. Moskwian także. Jeśli, rzecz jasna, TG to jeden człowiek, a nie dwóch czy kilku. A może „G” także znaczy „grupa”? Terrorystyczna Grupa? Bzdura. Dobrze, zostawmy to na razie.

Swierczyński. Gdyby nie eks - świetny pomysł. Wykonać wyrok na wysokiej szarży dowódca żandarmerii, a równocześnie przerzedzić kurtynę blokady. Odciągający cios - to dobre. Przecież teraz najważniejsze jest nie tylko dać nogę z Moskwy, ale i pieniądze przewieźć. Czasu mało. Ale czy starczy sił na dwie akcje? To się okaże dopiero po eksie.

I wreszcie przyszła kolej na najtrudniejsze - na to, co w notatce podkreślono niebieskim ołówkiem.

Rachmet zdrajcą? Czy to możliwe?

Tak - odpowiedział sobie Grin. Możliwe.

Teraz wyzwanie i radość w oczach Rachmeta stały się zrozumiałe.

Żandarmi go nie złamali, nie puścił farby - odgrywa nową rolę.

Mefistofelesa, Wańki Kaina czy za kogo on się teraz uważa.

A jeśli informacje TG nie są pewne? Wprawdzie dotąd TG nigdy się nie pomylił, ale tutaj sprawa dotyczy życia towarzysza.

Grin zatroszczył się o to, żeby od wczoraj Rachmet nie wychodził

z mieszkania. Dzisiaj polecił Jemieli nie spuszczać go z oka, co po nocnej wycieczce byłego ułana nie wydawało się podejrzane.

Plan miał taki: przydzielić Rachmetowi w czasie eksu najbardziej ryzykowną operację. Cóż lepiej zaświadczy o uczciwości człowieka niż czyn? Ale teraz wydawało się, że zabranie Rachmeta na eks jest zbyt ryzykowne.

Grin podjął decyzję. Nacisnął miedziany guzik spustu wody, ostatniej nowinki techniki sanitarnej, i wyszedł z toalety.

Rachmet, Jemiela, Sniegir i Arsen, syn nieobecnego gospodarza, stali przy narysowanym węglem schemacie.

- No, jesteś wreszcie. - Oczy Sniegira błyszczały z rozgorączkowania. - Martwimy się, czy poradzicie sobie z Atutem. Przecież będzie was tylko dwóch, a nas jest cała chmara.

- Dość ryzykowna sprawa - poparł chłopaczka Rachmet. - A w dodatku czy ty nie za bardzo ufasz temu popiemu Rocambole’owi? Żeby czasem nie zwiał ze wszystkimi pieniędzmi. Lepiej ja z wami pójdę, a bombę rzuci Jemiela.

- Nie, ja wezmę bombę! - wykrzyknął Sniegir. - Jemiela powinien dowodzić chłopakami.

Wystraszył się niebezpieczeństwa, czy chodzi mu o coś innego? -

pomyślał Grin o Rachmecie.

Suchym, niedopuszczającym sprzeciwu głosem powiedział:

- My z Atutem poradzimy sobie we dwóch. Bombę rzuci Jemiela.

Rzucisz - i uciekaj za róg. Nie czekaj, aż wybuchnie. Tylko krzyknij od razu, żebyśmy wiedzieli, że rzuciłeś. Chowasz się pod ścianą i decydujesz, kiedy mają rozpocząć strzelaninę. Rachmet nie pójdzie na eks.

- Jak to?! - uniósł się Rachmet.

- Nie wolno - wyjaśnił Grin. - Sam jesteś temu winien. Twój rysopis mają wszyscy szpicle. Przez ciebie możemy wpaść. Siedź tutaj, przy telefonie.


Ruszyli kwadrans po czwartej, trochę wcześniej, niż należało. Na podwórzu Grin obejrzał się. Rachmet stał przy oknie. Machnął do nich ręką. Wyszli przez bramę w zaułek.

- Niech to diabli! - rzekł Grin. - Zapomniałem wyciora. Bez niego nie można. A jak nabój się zaklinuje?

Sniegir, cały purpurowy z nerwów, sam się zgłosił.

- Pozwól, ja pójdę. Gdzie go masz? Na stoliczku, tak? - I już chciał pobiec, ale Jemiela chwycił go za kołnierz.

- Stój, wariacie! Nie możesz zawrócić. Pierwszy raz idziesz na akcję - to zły znak.

- Posiedźcie w saniach, zaraz wrócę - rzucił Grin.

Nie wszedł na podwórze od razu, ostrożnie wyjrzał z bramy. W

oknie nikogo nie było. Szybko przeciął podwórze, wbiegł po schodach na półpiętro. Specjalnie posmarowany zamek nawet nie skrzypnął.

Do mieszkania wślizgnął się bezszelestnie, buty zostawił na schodach. Skradając się, minął jadalnię. Z gabinetu, gdzie znajdował się aparat telefoniczny, dochodził głos Rachmeta:

- Tak, tak, dwanaście - siedemdziesiąt cztery. Jak najszybciej, panienko, pilna sprawa... Ochrana? Czy to Oddział Ochrany? Chciałbym z...

Grin chrząknął.

Rachmet upuścił słuchawkę i błyskawicznie się odwrócił. W

pierwszej chwili jego twarz stała się dziwna - pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Grin domyślił się: jeszcze nie wie, czy usłyszałem te fatalne słowa, jeszcze nie wie, jaką rolę ma odegrać - towarzysza czy zdrajcy.

Oto pewnikiem prawdziwa twarz Rachmeta. Pusta. Jakby tablicę szkolną wytrzeć suchą ścierką, pozostawiając tylko mączyste rozmazy.

Ale już po chwili twarz nabrała wyrazu. Rachmet domyślił się, że został rozszyfrowany. Kącik ust opadł mu w szyderczym uśmieszku, oczy zwęziły się pogardliwie.

- Co, Grinczik, nie zaufałeś współtowarzyszowi? No, no, nie spodziewałem się tego po tobie, wzorze szlachetności. Co tak stoisz jak ołowiany żołnierzyk?

Grin stał nieruchomo, niemal na baczność. Nie poruszył się nawet wtedy, kiedy chabrowy człowieczek ze szczerbatym uśmiechem wyciągnął z kieszeni „buldoga”.

- Dlaczego jesteś sam? - wyseplenił Rachmet. - Bez Jemieli, bez Sniegirka? A może przyszedłeś mnie zawstydzić? Tylko, widzisz, Grin, ja nie znam wstydu. Sam wiesz. Szkoda, ale muszę przenieść cię do wieczności. Za żywego dostałbym więcej. Co się tak gapisz? Nienawidzę cię, bydlaku!

Do wyjaśnienia pozostało tylko jedno: czy Rachmet już od dawna współpracuje z Ochraną, czy też zwerbowali go dopiero wczoraj.

Grin spytał wprost:

- Od dawna?

- A myśl sobie, że od początku! Już dawno rzygać mi się chce na was, smętnomordych. A zwłaszcza na ciebie, żeliwny bałwanie! Spotkałem wczoraj człowieka znacznie bardziej interesującego niż ty.

- Co oznacza „TG”? - na wszelki wypadek dorzucił Grin.

- Co? - zdziwił się Rachmet. - Co, co?

Więcej pytań nie było i Grin nie tracił już czasu. Rzucił nóż, który ściskał w prawej dłoni, i padł na podłogę, żeby uniknąć kuli.

Ale wystrzału nie było.

„Buldog” upadł na dywan, a Rachmet chwycił dłońmi za trzonek, sterczący mu z lewej strony piersi. Opuścił głowę, ze zdziwieniem przyglądając się cudacznemu przedmiotowi, po czym wyciągnął go z rany.

Krew zalała cały przód koszuli. Zdrajca omiótł pokój niewidzącym wzrokiem i runął twarzą w dół.


- Jedziemy - oznajmił Grin, z rozbiegu wskakując do sań i chowając pod siedzenie kuferek z najbardziej niezbędnymi rzeczami: zapalnikami, fałszywymi dokumentami, zapasową bronią. - Potoczył się pod krzesło. Ledwie znalazłem. Do zaułku Chłudowskiego jedziemy razem. Tam wysiadacie, a ja pojadę dalej, na spotkanie z Atutem. I jeszcze jedno.

Tutaj nie wracać. Po eksie udajecie się do dróżnika. Arsen także.


Atut już przechadzał się wzdłuż trotuaru. W bobrowej czapce, krótkim palcie, kraciastych spodniach i szykownych białych filcowych butach wyglądał niczym średnio zamożny komiwojażer. Grin, zgodnie z planem, ubrał się jak oficjalista.

- Gdzie cię diabli nosili?! - wrzasnął na niego Atut, wchodząc w rolę. - Przywiąż konia i chodź tu.

Kiedy Grin podszedł, bandyta mrugnął i rzekł półgłosem:

- Ale z nas parka! Lubiłem patroszyć takie gąski dawno temu, u zarania wczesnej młodości. Zobaczyłbyś Julitkę - zupełnie byś jej nie poznał. Przebrałem ją za drobno-mieszczankę, żeby się w „Indiach” na nią nie gapili. Ile przy tym było wrzasku, kłótni! Za żadną cenę nie chciała się oszpecić.

Grin odwrócił się, żeby nie tracić czasu na puste rozmowy.

Ocenił zajętą pozycję i uznał ją za idealną. „Specjalista” znał

swój fach.

Wąska ulica Niemiecka, którą przyjedzie kareta, ciągnęła się prostą linią od samego mostu Kukujskiego. Konwój będzie widoczny z daleka, wystarczy czasu, aby mu się przyjrzeć i przygotować.

Tuż przed skrzyżowaniem, w poprzek jezdni, leżał wielki, długi pień, odpowiednio gruby - jeździec przejedzie nad nim bez problemu, ale sanie się zatrzymają. Pięćdziesiąt kroków dalej, po prawej stronie, widać było szczelinę między domami: ślepą uliczkę Somowską. Tam, za kamiennym murem wokół cerkwi, już powinni siedzieć strzelcy. Zza rogu wysunęła się głowa. Jemiela. Wypatruje.

Plan Atuta był dobry - prosty i logiczny; nie przewidywano żadnych komplikacji.

Jeszcze nie nadszedł wieczór, ale na krańcach nieba światło już mętniało, stawało się mglistoszare. Za pół godziny mrok zgęstnieje, ale do tego czasu akcja już się zakończy, a dla zmylenia pościgu ciemności mogą się nawet przydać.

- Już piąta - ogłosił Atut, szczękając wieczkiem drogiego zegarka na grubym platynowym łańcuszku. - Wyjeżdżają z ekspedycji. Za pięć minutek ich zobaczymy.

Był sprężony, skoncentrowany, a w jego oczach skrzyły się wesołe iskierki. Los zakpił sobie z protojereja, podrzucając do postnego rodzinnego gniazda takiego wilczka. Grina zainteresował problem teoretyczny: co zrobić z takimi Atutami w przyszłym, wolnym, harmonijnym społeczeństwie? Przecież Natura i tak stale będzie „produkowała” takich w określonych proporcjach ilościowych. Wrodzone skłonności nie zawsze da się wykorzenić przez wychowanie.

Wymyślił: pozostaną niebezpieczne zawody, wymagające ludzi o charakterach awanturniczych. Tam znajdą swoje miejsce tacy jak Atut.

Badanie głębin mórz, niedostępnych szczytów górskich, testowanie machin latających. A potem, za pięćdziesiąt lat, wyprawy na inne planety. Dla wszystkich starczy pracy.

- Zjeżdżaj! - krzyknął Atut do stróża, który postękując, próbował

odtoczyć pień. - To nasze, zaraz podwoda wróci, zabierze. Ech, co za ludzie! Zwinęliby wszystko, co leży niepilnowane.

Stróż zrejterował przed groźnym człowiekiem za żelazną bramę i na ulicy zrobiło się całkiem pusto.

- Jeeeedzie forsa, jeeedzie ukochana - cichym, pieszczotliwym głosem zanucił Atut. - Przejdź no na tamtą stronę. I nie pchaj się naprzód, na mnie patrz.

Najpierw ukazała się podłużna, ciemna plama. Po chwili można było rozróżnić poszczególne figurki. Wszystko było tak, jak zapowiedział Atut.

Z przodu dwóch konnych strażników z przerzuconymi przez ramię karabinkami. Za nimi kareta ekspedycji papierów skarbowych: duża zamknięta kolasa na płozach, obok woźnicy na koźle siedzieli też wartownik i ekspedytor. Po obu stronach karety jechali następni konni strażnicy - dwóch z prawej i dwóch z lewej. Konwój zamykały sanie, których stąd zupełnie nie można było zobaczyć. W nich powinni się znajdować jeszcze czterej uzbrojeni w karabiny strażnicy.

Jemiela wyszedł zza rogu, przycisnął się do ściany. Patrzył na przejeżdżającą opodal procesję. W ręku trzymał owalny tobołek - bombę.

Gładząc palcem karbowaną rękojeść colta, Grin czekał, kiedy ci z przodu zauważą pień i się zatrzymają. Zegar nad apteką wskazywał dziewięć po piątej.

Konie obojętnie przekroczyły przeszkodę i szły dalej, jednak woźnica karety zacmokał, ściągnął wodze.

- Dokąd?! - wrzasnął wartownik, zrywając się. - Dokąd jedziecie, barany?! Pnia nie widzicie?! Złaźcie z koni, odsuńcie go na bok! I ty pomóż - popchnął woźnicę.

Kiedy Jemiela zobaczył, że konwój się zatrzymał, powoli, spacerowym krokiem ruszył do tyłu, do zamykających eskortę sań, jakby wiedziony ciekawością. Ledwie dwóch strażników i woźnica, zgięci wpół, podnieśli pień, Jemiela szybko podbiegł, rzucił pakiet i zawadiacko krzyknął:

- Eeeeech!

Miał krzyknąć, aby ochrona się zorientowała, kto właśnie rzucił

bombę. W tym zawierało się sedno planu. Zawiniątko jeszcze nie dosięgło ziemi, strażnicy jeszcze nie zrozumieli, co to za dziwaczny przedmiot leci w ich kierunku, a Jemiela już zawrócił, już biegiem rzucił się do narożnika.

Wybuch nie był zbyt silny, ponieważ ładunek miał tylko połowę zwykłej mocy. W tej chwili potrzebna była nie zabójcza siła, tylko demonstracja. Zbyt silny wybuch mógłby ogłuszyć albo nawet kontuzjować konwojentów, gdy tymczasem musieli być w pełni przytomni.

- Zamachowiec! - rozdarł się podoficer, oglądając się do tyłu. -

O, ten, za róg zwiał!

Na razie wszystko szło według planu. Czterej siedzący dotąd w saniach (ani jednego wybuch nie zranił) wyskoczyli z nich i pognali za Jemielą. Pozostali czterej, którzy siedzieli w siodłach, zawrócili konie i z gwizdami, z pohukiwaniem pocwałowali w tym samym kierunku. Przy powozie zostało tylko dwóch uzbrojonych - zastygli z pniem w rękach - no i jeszcze wartownik. Woźnica i ekspedytor się nie liczyli. Sekundę później, gdy prześladowcy Jemieli skręcili w ślepą uliczkę, dobiegł

stamtąd klekot palby rewolwerowej. Teraz strażnicy zapomną o karecie.

Ogłuchną ze strachu i od wystrzałów, przylgną do ziemi i zaczną kulami dziurawić niebo.

Przyszła kolej na Atuta i Grina.

Obaj prawie jednocześnie, każdy ze swojej strony ulicy, zstąpili z chodnika na jezdnię. Atut dwukrotnie strzelił jednemu ze strażników w plecy, Grin uderzył drugiego rękojeścią rewolweru w potylicę - przy jego sile to wystarczało. Pień runął z tępym stukiem i potoczył się po zadeptanym śniegu, a woźnica kucnął, nie wiedzieć czemu zatkał rękoma uszy i cichutko zawył.

Grin machnął lufą w stronę wartownika i ekspedytora, którzy zamarli na koźle.

- Złaźcie! Szybciej!

Urzędnik wcisnął głowę w ramiona i niezgrabnie zeskoczył, ale podoficer ciągle nie mógł się zdecydować: poddać się, czy wypełniać służbowy obowiązek. Jedną rękę podniósł w geście kapitulacji, drugą zaś na oślep macał przy kaburze.

- Bez żartów! - powiedział Grin. - Zastrzelę.

Wartownik pospiesznie podniósł drugą rękę, ale Atut i tak do niego strzelił. Kula trafiła w sam środek twarzy. Miejsce, gdzie przed chwilą znajdował się nos, stało się czarnoczerwoną plamą, a sam wartownik, dziwacznie westchnąwszy, przewrócił się na wznak i uderzył

rozpostartymi rękoma o ziemię.

Atut złapał ekspedytora za kołnierz szynela, powlókł w tył

karety.

- Chcesz żyć, furażko, otwieraj!

- Nie mogę, nie mam klucza - białymi z przerażenia ustami wybełkotał urzędnik.

Wtedy Atut wypalił mu w czoło, dał krok nad trupem i dwiema kulami odstrzelił opieczętowany zamek. Wewnątrz było sześć worków, tak jak obiecano. Na drzwiczkach Grin pospiesznie rękojeścią colta wydrapał

„GB”. Niech wiedzą.

Kiedy przeładowywali zdobycz do sań, spytał w biegu:

- Po co go zabiłeś? Przecież się poddał.

- Kto może rozpoznać Atuta, nie zostanie żywy - wycedził przez zęby „specjalista”, zarzucając kolejny worek na ramię. Kiedy to usłyszał

woźnica, ciągle jeszcze siedzący w kucki, przestał wyć i zgięty w pół

szybko uciekł. Atut zrzucił swój ładunek, wystrzelił za nim, nie trafił, lecz powtórzyć już nie zdążył - Grin wybił mu broń.

- Ty co?! - Bandyta złapał się za bolący nadgarstek. - Przecież on wezwie policję!

- Co za różnica! Wszystko zrobiliśmy. Sygnał.

Atut zaklął i przeciągle gwizdnął trzy razy. Strzelanina w ślepej uliczce natychmiast utraciła połowę swej mocy - gwizd oznaczał, że można się zmywać.

Koń z miejsca ruszył galopem, zastukał kolczastymi podkowami i śmigłe sanie, niemal nieobciążone papierowym ładunkiem, pomknęły po oblodzonej jezdni.

Grin obejrzał się.

Na ziemi pozostało kilka bezkształtnych ciemnych wzgórków. Ku nim wyciągają pyski osierocone wierzchowce. Pusta kareta z otwartymi drzwiami. Zegar nad apteką. Dwanaście po szóstej. Zatem eks nie trwał

nawet trzech minut.


Zajazd stał przy błotnistym, ponurym placu, sąsiadującym z bazarem Korzennym. „Indie” okazały się długim, parterowym budynkiem, niepokaźnym, za to z dobrymi stajniami i własnymi magazynami. Tutaj zatrzymywali się handlarze, przyjeżdżający do Moskwy po cynamon, wanilię, pachnące goździki, kardamon. Cały rejon Korzennego nasycony był

odurzającymi cudzoziemskimi aromatami i jeśli zamknęło się oczy, aby nie widzieć żółtych od końskiego moczu zasp i wiejskich domeczków o krzywych ścianach, to łatwo można było sobie wyobrazić, że tutaj naprawdę są Indie: kołyszą się pyszne palmy, z gracją maszerują słonie, a niebo nie jest szarobiałe, moskiewskie, tylko - jak należy - intensywnie niebieskie i bezkresne.

I znowu Atut wszystko dobrze przewidział. Kiedy Grin wszedł do hotelu z dwoma workami, nikt nie zaczął mu się przyglądać. Niesie sobie człowiek próbki towaru - też nowina! Spróbuj się domyślić, że ciemnowłosy subiekt taszczy nie korzenie, tylko nowiutkie asygnaty na dwieście tysięcy - kiedy zjechali już z Niemieckiej, Grin ukrył łąkowe orły i doczepione plomby w zwykłych zgrzebnych workach.

Julia, dziwnie wyglądająca w taniej sukienczynie z drap des dames, ze związanymi w prostacki węzeł włosami, rzuciła mu się na szyję, owiała gorącym oddechem, wymruczała:

- Dzięki Bogu, żywy... Tak się denerwowałam, tak się trzęsłam...

To pieniądze, tak? A więc wszystko poszło dobrze? A jak nasi? Cali? Gdzie Atut?

Grin miał czas się przygotować i szybkie, łaskoczące pocałunki wytrzymał bez drgnienia. Okazało się, że to całkiem możliwe.

- Pilnuje - odpowiedział spokojnie. - Teraz przyniosę jeszcze dwa, on dwa, i to już wszystko.

Kiedy wrócili z pozostałymi czterema workami, Julia tak samo zaczęła obsypywać pocałunkami Atuta i Grin ostatecznie się upewnił, że niebezpieczeństwo oczarowania minęło. Już nie uda się go oszołomić, jego wola wytrzyma i taką próbę.

- Będzie pan przeliczał? - zapytał Atut. - Czy wybierze dwa dowolne? Cztery odniesiemy do sań i odjadę.

- Nie, nie! - krzyknęła Julia, jeszcze raz cmoknęła kochanka w usta i skierowała się ku oknu. - Wiedziałam, że wszystko pójdzie dobrze.

Patrzcie, trzymam za oknem butelkę cliqeau. Trzeba wypić po lampce.

Atut podszedł do leżących worków. Z rozmachem kopnął czubkiem buta jeden, potem drugi, jakby sprawdzając, czy zostały uczciwie napchane. Potem odwrócił się trochę i tak samo sprężyście, ale z potrojoną siłą, kopnął Grina w pachwinę.

Zaskoczonemu rewolucjoniście na chwilę pociemniało w oczach.

Zgiął się wpół, a wtedy spadł na niego dodatkowy cios - w potylicę. Nagle ujrzał z bliska deski podłogi. Widać upadł.

Potrafił poradzić sobie z bólem, nawet tak silnym. Trzeba zrobić trzy spazmatyczne wdechy, trzy forsowne wydechy i zablokować miejsce bólu w strefie doznań fizycznych. Swego czasu wiele trenował z ogniem (opalał

sobie dłoń, wewnętrzne zgięcie łokcia, miejsca pod kolanem) i w pełni opanował tę trudną sztukę.

Ale kopniaki spadały na niego jak grad - na żebra, na ręce, na głowę.

- Zabiję ciebie, łajdaku - pomstował Atut. - Rozmażę na łajno!

Myślisz, że znalazłeś sobie frajera?!

Nie było czasu na walkę z bólem. Grin odwrócił się, przyjmując kolejne kopnięcie na brzuch. Ale dzięki temu złapał napastnika za but, już nie taki biały, z plamkami błota i krwi. Silnie szarpnął go ku sobie, zwalając Atuta z nóg.

Wypuścił jego stopę, żeby dobrać się palcami do gardła, ale przeciwnik zwinnie odtoczył się na bok.

Podnieśli się równocześnie, stojąc twarzą w twarz.

Źle, że rewolwer pozostał w kieszeni czamarki, która wisi na wieszaku, za daleko. Ale i tak nie byłoby z niego korzyści - w żadnym razie nie można w pokoju strzelać, cały hotel się zbiegnie.

Julia zastygła pod ścianą. Jej oczy zmartwiały z przerażenia, usta pozostały otwarte. W jednej, skurczonej spazmem ręce trzymała wielką butelkę szampana, palcami drugiej bezwiednie odrywając złotą folię.

- Co, suczko? - Bandyta uśmiechnął się do niej ze złością. -

Zamieniłaś sobie Atuta na frajera? Lepiej spójrz na tego potworka.

Całkiem podobny do umarlaka.

- Wszystko sobie wymyśliłeś, Atuciku - drżącym głosem wybełkotała Julia. - Zmyśliłeś. Niczego takiego nie było!

- Kłam sobie dalej, „nie było”! Atut na zdradę ma wzrok sokoli -

od razu ją wyczuwa. Dlatego jeszcze po ziemi chodzi, a nie gnije na katordze.

„Specjalista” nachylił się i wyciągnął z buta wąskie, cienkie ostrze.

- Teraz ciebie, pustooki, zacznę kroić. Nie od razu na śmierć, tylko tak, po kawałeczku.

Grin otarł rękawem rozbity łuk brwiowy, żeby krew nie przesłaniała mu pola widzenia, i wystawił przed siebie gołe ręce. Swój nóż stracił, zabijając Rachmeta. To nic, można obejść się bez noża.

Atut przybliżył się maleńkimi kroczkami, z łatwością się uchylił

od prawego haka i ciachnął Grina po nadgarstku. Na podłogę spadły czerwone krople. Julia przenikliwie zapiszczała.

- To dla ciebie, zamiast aperitifu - oznajmił Atut.

Grin zaś poprosił:

- Ciszej, Julio. Nie wolno krzyczeć.

Spróbował chwycić przeciwnika za kołnierz, ale znowu tylko złapał

powietrze, a ostre żądło, przebijając podszewkę, zapiekło w bok.

- A to zamiast zupki.

Atut złapał lewą ręką karafkę ze stołu. Żeby uniknąć trafienia w głowę, Grin musiał przykucnąć, na sekundę stracić „specjalistę” z oka.

Nóż natychmiast to wykorzystał i świsnął przy samym uchu, które wybuchło ogniem, jakby podpalone tym dotknięciem. Grin uniósł rękę -

górna część małżowiny wisiała tylko na cienkim paseczku skóry. Oderwał, rzucił w kąt. Po szyi popłynęło gorąco.

- To było drugie danie, mięsne - wyjaśnił Atut. - A tera dojedziem i do deseru.

Należało zmienić taktykę. Grin cofnął się ku ścianie, stężał. Nie zwracać uwagi na ostrze. Niech tnie. Trzeba rzucić się na spotkanie klindze, schwycić przeciwnika jedną ręką za podbródek, drugą za ciemię i gwałtownie przekręcić. Jak w osiemdziesiątym czwartym, podczas bójki w tiumeńskim więzieniu przesyłowym.

Ale Atut wolał teraz nie podchodzić. Zatrzymał się o trzy kroki od przeciwnika, pobawił ostrzem i nóż zamigotał między palcami jak błyszcząca żmijka.

- No co, Julitko, kogo wybierasz? - szydził. - Chcesz, to zostawię go tobie. To nic, że pobity i pocięty, zaliżesz. A może pojedziesz ze mną? Mam teraz pieniąchów w nadmiarze. Możemy wcale nie wracać do matuszki Rosji.

- Ciebie wybieram, ciebie! - Julia ani chwili nie zwlekała z odpowiedzią i chlipiąc, przypadła do Atuta. - Jego mi nie trzeba. Zabawić się chciałam, popróbować swojej siły. Wybacz, Atuciku, znasz mój podły charakter. W porównaniu z tobą on jest zerem. Tylko mnie zaślinił, a przyjemności żadnej. Zabij go. Inaczej wyśle swoich w ślad za tobą, w całej Europie się nie skryjesz.

Bandyta mrugnął do Grina.

- Słyszałeś, co mądra baba radzi? Ja bez jej porady i tak bym ciebie wykończył. A Julitce podziękuj - szybko odejdziesz. Chciałem się z tobą jeszcze pobawić, nos i gały tobie powy...

Nie dokończył.

Zielona butla uderzyła z suchym trzaskiem w głowę „specjalisty” i ten upadł wprost pod nogi Grina.

- Aj! Aj! Aj! Aj! - cienko pokrzykiwała zatrwożona Julia, patrząc ze strachem to na utłuczoną szyjkę butelki, to na leżącego, to na szybko się powiększającą kałużę krwi. Krwi, która syczała, mieszając się z rozlanym szampanem.

Grin przestąpił przez nieruchome ciało, wziął Julię za ramiona i mocno nią potrząsnął.

Загрузка...