Rozdział trzeci,

w którym demonstruje się mankamenty podwójnej subordynacji


- D-długo jeszcze będzie się nam przyglądać? - spytał znudzonym tonem Erast Pietrowicz, oglądając się na Burlajewa.

Odkąd radca stanu i podpułkownik (który zmienił niebieski mundur na cywilne ubranie) weszli przez furtkę skromnej willi na Arbacie i pociągnęli za dzwoneczek, minęło już pięć minut. Wprawdzie zrazu obiecująco zachwiała się zasłonka w okienku facjatki, ale ciąg dalszy nie następował.

- Uprzedzałem pana - powiedział półgłosem naczelnik ochrany. -

Osóbka z charakterem. Gdyby nie moja obecność, nieznajomemu w ogóle by nie otworzyła. - I zadarłszy głowę, krzyknął już nie po raz pierwszy: -

Diano, to ja, proszę otworzyć! Ze mną jest ten pan, o którym mówiłem pani przez telefon!

Żadnej odpowiedzi.

Fandorin już wiedział, że ten domek, wynajęty przez podstawioną osobę, jest konspiracyjnym lokum Oddziału Ochrany, udostępnionym do wyłącznego rozporządzenia cennej współpracownicy. Wszystkie spotkania odbywają się tylko tutaj i po uprzednim uzgodnieniu; dlatego w willi specjalnie zainstalowano aparat telefoniczny.

- Łaskawa pani! - podniósł głos Erast Pietrowicz. - Z-zamarzniemy przez panią! Przecież to po prostu niegrzecznie! Chce pani przyjrzeć mi się lepiej? Można było od razu powiedzieć.

Zdjął cylinder, uniósł nieco twarz, pokazał lewy profil, następnie prawy - i zdarzył się cud: lufcik się uchylił, przez szparkę wysunęły się szczupłe białe paluszki i wprost pod nogi gościom upadł

maleńki kluczyk.

- Uff - westchnął z ulgą podpułkownik, schylając się. - Pan pozwoli, ja sam. Tutaj jest szczególny zamek...

Rozebrali się w pustym przedpokoju. Piotr Iwanowicz, z jakiegoś powodu podenerwowany, przyczesał się przed lustrem i pierwszy wstąpił na skrzypiące schody.

Na górze był korytarzyk z dwojgiem drzwi. Podpułkownik krótko zastukał w te z lewej strony i nie czekając na odpowiedź, wszedł. Dziwne, ale w pokoju było prawie całkiem ciemno. Erast Pietrowicz wyczuł aromat olejku piżmowego, rozejrzał się i zobaczył, że story są szczelnie zasłonięte i nie ma żadnego oświetlenia. Wydało mu się, że to gabinet. W

każdym razie pod ścianą ciemniało coś podobnego do sekretery, a w rogu szarzało biurko. Nie od razu radca stanu dostrzegł, że nieopodal okna zastygła zgrabna kobieca figurka z nieproporcjonalnie wielką głową.

Zrobił dwa kroki do przodu i zrozumiał, że gospodyni ma na głowie toczek z woalką.

- Proszę spocząć, panowie - powiedziała świszczącym szeptem kobieta i eleganckim ruchem wskazała fotele. - Witam, Piotrze Iwanowiczu.

Cóż więc takiego pilnego się stało? I kim jest pański towarzysz?

- To pan Fandorin, urzędnik do specjalnych poruczeń przy księciu Władimirze Andriejewiczu - także szeptem odpowiedział Burlajew. -

Prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa generała-adiutanta Chrapowa.

Słyszała już pani?

Diana skinęła głową i odczekawszy chwilę, dopóki goście nie spoczną, sama zajęła miejsce na tapczanie stojącym pod przeciwległą ścianą.

- Skąd? W g-gazetach jeszcze nie zdążyli o tym napisać.

Słowa wymówione zostały najzwyklejszym tonem, ale przez kontrast z wcześniejszymi szeptami zabrzmiały bardzo głośno.

- Plotki są szybsze od wiatru - wyszeptała żartobliwie współpracownica. - My, rewolucjoniści, mamy swoje telegrafy.

- A d-dokładniej? Dokładnie skąd? - radca stanu nie poddał się swawolnemu tonowi interlokutorki.

- Diano, to bardzo ważne - zaterkotał Burlajew, tuszując ostrość pytania. - Nawet pani sobie nie wyobraża, do jakiego stopnia...

- Dlaczegóż miałabym sobie nie wyobrażać? - Kobieta odchyliła się do tyłu. - Za Chrapowa wszystkich was, panowie, mogą wygonić z ciepłych posadek. Czyż nie tak, Eraście Pietrowiczu?

Fandorin pomyślał, że jej niski, ściszony głos niechybnie pełen jest zmysłowości. Jak i zapach piżma, leniwe, pełne gracji ruchy wąskiej dłoni, niedbale bawiącej się kolczykiem w uchu. Zaczynał rozumieć, dlaczego i w żandarmerii, i w ochranie z powodu tej mesaliny kipią takie namiętności.

- Skąd pani wie, jak się nazywam? - Pochylił się trochę do przodu. - Ktoś już pani o mnie opowiadał?

Diana chyba się uśmiechnęła - w jej szepcie dał się słyszeć przypochlebny ton.

- I to nie jeden raz. Panem, monsieur Fandorin, wielu ludzi w Moskwie się interesuje. Jest pan zajmującą osobistością.

- A ostatnio, ktoś z panią rozmawiał o panu radcy stanu? - natarł

Burlajew. - Na przykład wczoraj? Czy ktoś tu u pani był?

Erast Pietrowicz spojrzał koso na nieproszonego pomocnika, a Diana zaśmiała się bezdźwięcznie.

- U mnie, Pierre, wielu bywa. Czy mówił mi ktoś o monsieur Fandorinie? Doprawdy, nie pamiętam.

Nic nie powie - zrozumiał Erast Pietrowicz, odnotowując w myśli tego „Pierre’a”. Czysta strata czasu.

I nadał głosowi metaliczne brzmienie.

- Pani nie odpowiedziała na moje pierwsze pytanie. Od kogo d-dokładnie pani się dowiedziała, że g-generał Chrapow został zabity?

Diana podniosła się gwałtownie, jej senny szept stał się ostry jak syk wściekłej żmii.

- Nie jestem na pańskim utrzymaniu i nie mam obowiązku składać panu raportów! Pan się zapomina! Albo, być może, nie wyjaśniono panu, kim jestem! Pozwoli pan w takim razie, że odpowiem na pańskie pytanie, ale na tym nasza rozmowa się skończy. I więcej niech pan tutaj nie przychodzi!

Słyszy pan, Piotrze Iwanowiczu? Żebym więcej tego pana tu nie widziała!

Podpułkownik w zamieszaniu przygładził krótko ostrzyżone włosy, wyraźnie nie wiedząc, po czyjej stronie stanąć, lecz Fandorin pozostał

niewzruszony.

- Dobrze, zaraz odejdziemy. Ale czekam na odpowiedź.

Kobieta przesunęła się w stronę okna, którego szary prostokąt stał się jakby ramą kształtnej sylwetki.

- Zabójstwo Chrapowa to sekret poliszynela. Cała rewolucyjna Moskwa już o tym wie i świętuje. Dzisiaj nawet odbędzie się wieczorek z tej okazji. Jestem zaproszona, ale nie pójdę. Ale wy możecie tam zajrzeć.

Jeśli będziecie mieli szczęście - capniecie kogoś z nielegalnych. Zbiorą się u inżyniera Łarionowa. Powarska dwadzieścia osiem.


- Dlaczego pan jej nie spytał prosto z mostu o Swierczyńskiego? -

zagadnął podpułkownik, kiedy jechali saniami z powrotem do oddziału. -

Podejrzewam, że to on wczoraj ją odwiedzał i zupełnie możliwe, że wypaplał. Sam pan widział, co to za osóbka. Pogrywa sobie z mężczyznami jak kocica z myszętami.

- Tak. - Radca z roztargnieniem skinął głową. - D-dama z charakterkiem. Bóg z nią. Teraz trzeba rozpocząć obserwację mieszkania tego Łarionowa. Wybierzcie najlepszych szpicli, niech śledzą każdego z gości aż do domu i ustalą tożsamość. Potem rozgryziemy kontakty każdego z nich, cały łańcuszek, ogniwo po ogniwie. Dojdziemy do tego, kto pierwszy dowiedział się o Chrapowie, a od niego do Grupy Bojowej będzie już niedaleko.

Burlajew rzucił pobłażliwie:

- Wcale nie trzeba tego robić. Łarionow to nasz agent. Mieszkanie też jest nasze, specjalnie wynajęte. Żeby niezadowolone i podejrzane elementy były pod kontrolą. Zubcow, mądrala, to wymyślił. U Łarionowa zbiera się wszelki motłoch bliski rewolucjonistom. Przeklinać władzę, pośpiewać zakazane pieśni i, rzecz jasna, popić, zakąsić. Stół u Łarionowa jest bogaty, opłacany z naszych tajnych funduszów. Każdy gaduła ma swoją teczkę, ląduje na liście podejrzanych. Jak wpadnie na czymś poważniejszym - u nas już na niego, gołąbka, czeka pełna buchalteria.

- Ale, to przecież brudna prowokacja! - Erast Pietrowicz zmarszczył czoło. - Sami płodzicie nihilistów, a później, sami ich aresztujecie.

Burlajew z szacunkiem przyłożył rękę do piersi.

- Wybaczy pan, Fandorin, pan jest, rzecz jasna, znanym autorytetem w sferze kryminalistyki, ale w naszej pracy, w sprawach ochrany, kiepsko pan się orientuje.

- Więc śledzenie gości Łarionowa jest niepotrzebne?

- Niepotrzebne.

- A co pan p-proponuje?

- Nie ma co tutaj proponować, wszystko jasne. Teraz wrócę i polecę Jewstratijowi Pawłowiczowi przygotować operację zatrzymania.

Złowimy wszystkich gołąbeczków szerokim niewodem i popracuję nad nimi gruntownie.

Ma pan rację, że od któregoś z nich nitka ciągnie się aż do naszej GB.

- Areszt? Ale na jakiej podstawie?

- A na takiej, drogi Eraście Pietrowiczu, że, jak słusznie zauważyła Diana, mnie i pana jak nie dzisiaj, to jutro zdejmą ze stanowisk i przegonią na cztery wiatry. Nie ma czasu na mozolne obserwacje. Potrzebny jest efekt.

Fandorin uznał za konieczne przejść na oficjalny ton.

- Proszę nie zapominać, panie podpułkowniku, że polecano panu wykonywać moje rozkazy. Do bezpodstawnych aresztowań nie dopuszczę.

Jednak Burlajew nie poddał się naciskowi.

- To prawda, polecono. Generał-gubernator polecił. Ale w kwestii dochodzeń, podlegam nie władzom guberialnym, tylko Departamentowi Policji, tak że najpokorniej proszę o wybaczenie. Zechce pan się pofatygować i być obecnym przy zatrzymaniu, proszę bardzo, ale proszę też nie przeszkadzać. Jeśli chce pan usunąć się na bok - pański wybór.

Erast Pietrowicz nie odpowiedział. Zmarszczył brwi, oczy groźnie mu błysnęły, lecz błyskawice z nich nie wystrzeliły. Po chwili rzekł

oschle:

- Dobrze. Przeszkadzać nie będę, ale przyjdę tam.


O ósmej wieczorem wszystko było gotowe do operacji. Czynszowy dom na Powarskiej obstawiono już o wpół do siódmej. W pierwszym, najbliższym pierścieniu obławy było pięciu agentów: jeden, w białym fartuchu, zgarniał śnieg przy samych drzwiach parterowego domu pod dwudziestym ósmym; trzej, najszczuplejsi i niewysocy, udając podrostków, lepili śnieżną twierdzę na podwórzu; a jeszcze dwóch naprawiało gazową latarnię na rogu zaułku Borisoglebskiego. Drugi pierścień, z jedenastu szpicli, zamknął się w promieniu stu kroków od domu: trzech „dorożkarzy”,

„stójkowy”, „kataryniarz”, dwóch „pijanych”, czterech „dozorców”.

Pięć po ósmej Powarską przejechali na saniach Burlajew i Fandorin. Na koźle, na wpół ku nim obrócony, siedział naczelnik tajniaków Mylnikow, pokazywał, co i jak.

- Świetnie, Jewstratiju Pawłowiczu. - Podpułkownik zaaprobował

przygotowania i spojrzał z triumfem na milczącego radcę stanu. - No co, panie Fandorin, umieją pracować moi ludzie?

Radca nie odpowiedział.

Sanie skręciły w Skariatiński, ujechały niezbyt daleko i zatrzymały się.

- Ilu ich tam jest, gołąbeczków? - spytał Burlajew.

- W sumie, nie licząc Łarionowa i jego kucharki, osiem obiektów -

zaczął wyjaśniać Mylnikow, zażywny mężczyzna, na oko czterdziestopięcioletni, z rudawą bródką i przyciętymi na okrągło długimi włosami. - O szóstej, kiedy przystąpiliśmy do okrążenia, pozwoliłem sobie, Piotrze Iwanowiczu, posłać tam swojego człowieka, jakoby z listem poleconym. Kucharka szepnęła mu, że obcych jest troje. A później dotarło jeszcze pięcioro. Znamy tożsamość wszystkich, spis już zrobiono. Sześciu mężczyzn, dwie kobiety. Kucharce mój człowiek polecił siedzieć u siebie w służbówce i nie wyściubiać nosa. Z sąsiedniego dachu popatrzyłem w okno -

nihiliści bawią się, piją wino, już zaczęli śpiewać. Rewolucyjny tłusty czwartek.

Mylnikow zaśmiał się sam do siebie, by nikt przypadkiem nie miał

wątpliwości, że jego ostatnie słowa to żart.

- Sądzę, Piotrze Iwanowiczu, że już pora brać. Bo jak się nachłepczą, to animuszu nabiorą i mogą jeszcze po pijaku stawiać opór.

Albo jakiś ranny ptaszek zechce wcześniej wyjść i trzeba będzie nasze siły rozdzielić. Przecież musielibyśmy zdjąć go po cichu, jak najdalej, bez hałasu, bo inaczej pozostałych wypłoszymy.

- A może, Jewstratiju Pawłowiczu, za mało pan ludzi ściągnął?

Mimo wszystko jest ich ośmioro - zawahał się podpułkownik. - Mówiłem panu, że nieźle byłoby jeszcze z cyrkułu rewirowych wziąć, trzeci pierścień zamknąć na podwórkach i skrzyżowaniach.

- Nie trzeba, Piotrze Iwanowiczu - wymruczał niefrasobliwie Mylnikow. - Moi to jak charty irlandzkie, a tam, proszę wybaczyć, drobnica, młodziaki - panieneczki i studenciki.

Burlajew potarł nos rękawiczką (pod wieczór zaczął brać mróz).

- To nic, jeśli młodziaki o Chrapowie już wiedzą, znaczy, że ktoś z nich ma dojście do grubszej ryby. Z Bogiem, Jewstratiju Pawłowiczu, zaczynajcie.

Sanie znowu przejechały po Powarskiej, tylko tym razem fałszywy woźnica wywiesił na koźle latarnię. Na ten sygnał drugi pierścień się zacieśnił. Punktualnie o ósmej trzydzieści Mylnikow gwizdnął na palcach i w tej samej sekundzie siedmiu agentów wyłamało drzwi i wpadło do domu. Za nimi od razu weszło szefostwo - Burlajew, Mylnikow i Fandorin. Pozostali, rozciągnięci w łańcuch, zajęli pozycje pod oknami.

Z przedpokoju, stojąc za pułkownikiem, Erast Pietrowicz dojrzał

przestronną bawialnię, siedzących za stołem młodych ludzi, panienkę przy pianinie.

- Nie wstawać, bo łby odstrzelę! - strasznym, zupełnie odmienionym głosem ryknął Mylnikow i rękojeścią rewolweru uderzył w czoło podrywającego się z krzesła studenta. Ten od razu zbladł, przysiadł, z rozbitej brwi popłynął purpurowy strumyczek. Pozostali uczestnicy wieczorku jak urzeczeni zapatrzyli się w krew, nikt nie wymówił ani słowa. Agenci szybko okrążyli stół, celując w zebranych z odbezpieczonej broni.

- Dwa, cztery, sześć, osiem - szybko policzył głowy Mylnikow.

- Jeriemiejew, Zykow, na pokoje, żywo! Jeszcze jeden powinien być! - krzyknął już do pleców filerów. - Nie zapomnijcie o wychodku!

- Ale, ale, co to wszystko znaczy?! - wykrzyknął drżącym głosem okularnik z hiszpanką, siedzący na honorowym miejscu przy stole, najwidoczniej gospodarz. - Mam imieniny! Jestem inżynierem cementowni Triochgornej, moje nazwisko Łarionow! Co to za samowola?!

Uderzył pięścią w stół i spróbował się podnieść, ale stojący z tyłu agent żelaznym chwytem złapał go za gardło i Łarionow zaczął tylko chrypieć.

Mylnikow rzekł twardo:

- Ja ci pokażę imieniny! Kto się jeszcze ruszy - kula w brzuch, bez gadania”. Mam rozkaz: przy próbie oporu strzelać bez uprzedzenia.

Siedzieć!!! - wrzasnął na pobladłego z bólu i przerażenia inżyniera, który natychmiast plasnął na krzesło.

Jeriemiejew i Zykow wyprowadzili z korytarza zgiętego wpół

osobnika z wykręconymi za plecy rękoma i pchnęli na wolne krzesło.

Burlajew odkaszlnął, wysunął się naprzód. Najwidoczniej nadeszła jego kolej.

- Hmm, panie asesorze kolegialny, przesadził pan. Trzeba umieć rozróżniać ludzi. Wydaje się, że wprowadzono nas w błąd. Tutaj nie ma terrorystów, tylko zupełnie porządni ludzie. I w dodatku - zniżył głos, ale tak, by było go słychać - prosiłem przecież o ciut delikatniejsze zachowanie podczas zatrzymania. Po co to - rewolwerem po głowie, ręce wykręcać? Doprawdy nieładnie.

Jewstratij Pawłowicz nastroszył się niezadowolony.

- Panie podpułkowniku, pański wybór - wyburczał półgłosem - ale ja bym z tą swołoczą po swojemu porozmawiał. Pan tylko wszystko zepsuje tym liberalizmem. Dajcie ich mnie na pół godzinki - wyśpiewają wszystko jak słowiki, słowo honoru.

- No nie - wysyczał Piotr Iwanowicz. - Zostawcie swoje metody.

Sam wyjaśnię wszystko, co trzeba. - I zwykłym głosem spytał: - Panie Łarionow, co jest za tymi drzwiami, gabinet? Nie sprzeciwi się pan, jeśli pogawędzę tam z pańskimi gośćmi, z każdym po kolei? Wybaczcie, państwo, ale sytuacja jest nadzwyczajna. - Omiótł wzrokiem zatrzymanych. - Dzisiaj rano zbrodniarze zabili generała-adiutanta Chrapowa. Tego samego...

Widzę, że nie jesteście zaskoczeni. No właśnie, o tym też sobie pogwarzymy. Jeśli nie ma sprzeciwów.

- „Jeśli nie ma sprzeciwów”, o Boże! - Mylnikow zgrzytnął zębami i z wściekłością rzucił się do korytarza, wywracając po drodze krzesło.

Erast Pietrowicz westchnął cierpiętnicze. Farsa wydała się mu zbyt oczywista, ale na zatrzymanych, zdaje się, podziałała. W każdym razie wszyscy oni, jak zaczarowani, patrzyli na drzwi, za którymi skrył

się groźny Jewstratij Pawłowicz.

Chociaż nie wszyscy. Chudziutka panienka, siedząca przy pianinie, jakby na uboczu głównych wydarzeń, nie wyglądała na zaczarowaną. Jej matowoczarne oczy płonęły oburzeniem, śliczna smagła twarzyczka była wykrzywiona nienawiścią. Skrzywiwszy soczyste purpurowe usta, dziewczyna wyszeptała coś z zawziętością, wyciągnęła szczuplutką rękę ku leżącej na pianinie torebce i wyłowiła stamtąd maleńki wytworny rewolwer.

Pewna siebie uchwyciła niepoważną broń obiema dłońmi i wycelowała prosto w plecy podpułkownika żandarmerii, ale Erast Pietrowicz jednym ogromnym skokiem pokonał prawie połowę długości bawialni i jeszcze zanim dotknął stopami podłogi, uderzył laską w lufę.

Zabawka o uchwycie z masy perłowej stuknęła o dywan i wystrzeliła

- niezbyt głośno, ale Burlajew przezornie odskoczył na bok, a filerzy wszyscy naraz wycelowali w zuchwałą pannicę i niewątpliwie podziurawiliby ją jak rzeszoto, gdyby nie radca stanu, który zakończył swój oszałamiający skok lądowaniem przed pianinem, tak że osłonił

przestępczynię własnym ciałem.

- Ach, to tak! - krzyknął podpułkownik, który jeszcze nie doszedł

do siebie po wstrząsie. - Ach, to tak! Suka! Zabiję na miejscu! - I wyrwał z kieszeni wielki rewolwer.

Na ten harmider z korytarza wbiegł Mylnikow, wołając ostrzegawczo:

- Piotrze Iwanyczu! Stójcie! Potrzebna nam żywa! Chłopaki, brać ją!

Tajniacy opuścili broń, dwóch pokłusowało do panienki i złapali ją krzepko za ręce.

Burlajew bezceremonialnie odsunął radcę stanu na bok i stanął

przed czarnowłosą terrorystką, którą przewyższał niemal o głowę.

- Ktoś ty? - Wypuścił powietrze z płuc, próbując poradzić sobie z zadyszką. - Jak się nazywasz?

- Jeśli będziecie tykać, nie będę odpowiadała - odparowała nihilistka, patrząc z dołu na żandarma.

- Jak się pani nazywa? - cierpliwie spytał Mylnikow, który zdążył

już do niej podejść. - Imię, nazwisko. Proszę podać swoje nazwisko.

- Esfira Litwinowa, córka rzeczywistego radcy stanu - tak samo grzecznie odpowiedziała zatrzymana.

- Córka bankiera Litwinowa. - Jewstratij Pawłowicz wyjaśnił

półgłosem naczelnikowi. - Figuruje w naszych aktach. Ale dotąd w podobnych okolicznościach nienotowana.

- A choćby i samego Rothschilda! - wycedził Burlajew, wycierając spotniałe czoło. - Za to ty, łajdaczko, pójdziesz na katorgę. Tam ciebie nie będą karmić żydowskimi koszerami.

Erast Pietrowicz nachmurzył się, gotując się wystąpić w obronie godności mademoiselle Litwinowej, ale jego rycerskość, jak się bezzwłocznie okazało, nie była potrzebna.

Wziąwszy się pod boki, córeczka bankiera pogardliwie rzuciła podpułkownikowi:

- Bydlak! Zwierzę! Chcesz dostać w mordę tak jak Chrapow?

Burlajew zaczai gwałtownie purpurowieć, dochodząc tło soczystej barwy buraka.

- Jewstratiju Pawłowiczu! - wrzasnął. - Rozsadźcie zatrzymanych w saniach i wieźcie do prewencyjnego!

- Stop, panie Mylnikow. - Radca stanu uniósł palec. - Nie p-pozwolę nikogo wywieźć. Specjalnie przyjechałem tutaj, żeby tytułem nadzoru, z ramienia władz guberni, obserwować, czy będą przestrzegane podczas operacji przepisy obowiązującego prawa. Z ubolewaniem stwierdzam, że zostały zlekceważone. Na jakiej podstawie chce pan zatrzymać tych ludzi? Żadnego oczywistego przestępstwa nie popełnili, nie zostali ujęci na gorącym uczynku, zatem aresztowanie pod tym zarzutem absolutnie nie wchodzi w grę. Jeśli zaś macie zamiar oprzeć je na podejrzeniu, to konieczna jest sankcja. Jak pan niedawno sam powiedział, panie Burlajew, w kwestii dochodzenia Oddział Ochrany nie podlega władzom miasta. I tak powinno być. Ale przeprowadzanie aresztowań znajduje się w gestii organów podporządkowanych generałowi-gubernatorowi. Jako pełnomocny przedstawiciel jego jaśniewielmożności rozkazuję natychmiast uwolnić zatrzymanych.

Radca odwrócił się do aresztantów, zaskoczonych jego suchą, wygłoszoną apodyktycznym tonem przemową i ogłosił:

- Jesteście państwo wolni. W imieniu księcia Dołgorukiego składam na ręce państwa najuniżeńsze przeprosiny za niezgodne z regulaminem działania podpułkownika Burlajewa i jego podwładnych.

- To niesłychane! - zaryczał Piotr Iwanowicz, kolorem twarzy przypominający już nie buraka, lecz bakłażan. -Po czyjej pan jest stronie!?

- Po stronie p-prawa. A pan? - zainteresował się Fandorin.

Burlajew rozłożył ręce, nie znajdując słów, i demonstracyjnie odwrócił się do radcy stanu plecami.

- Zabierajcie Litwinową i jedziemy - rozkazał agentom, a siedzącym pokazał kułak. - Pilnujcie się, bydlęta! Znam was na pamięć!

- I panią Litwinową trzeba będzie oswobodzić - rzekł nonszalancko Erast Pietrowicz.

- Przecież strzelała do mnie! - Podpułkownik znowu się odwrócił, ze zdziwieniem wpatrując się w radcę stanu. - Do urzędnika! Na służbie!

- Nie strzelała do pana - to raz. O tym, że pan jest urzędnikiem, nie miała obowiązku wiedzieć - przecież pan się nie przedstawił i nie ma pan na sobie munduru - to d-dwa. O wypełnianiu obowiązków lepiej w ogóle nie wspominać. Nawet pan nie powiadomił, że następuje akt aresztowania -

to trzy. Wyłamaliście drzwi, wdarliście się z krzykiem, strasząc bronią.

Ja na miejscu tych państwa uznałbym was za bandytów i gdybym miał przy sobie rewolwer, bez uprzedzenia otworzyłbym ogień. Czy mogła pani uznać pana Burlajewa za bandytę? - spytał Erast Pietrowicz panienkę, patrzącą na niego z dziwnym wyrazem twarzy.

- A to nie bandyta? - zareagowała natychmiast Esfira Litwinowa, udając skrajne zdziwienie. - Właściwie kim wy wszyscy jesteście? Z

Oddziału Ochrany? Dlaczego od razu nie powiedzieliście?

- No, ja tego tak nie zostawię, panie Fandorin - złowieszczo przemówił Burlajew. - Jeszcze zobaczymy, czyj resort jest silniejszy.

Idziemy stąd w cholerę!

Ostatnia fraza była adresowana do agentów, którzy schowali broń i zdyscyplinowanym szeregiem skierowali się do wyjścia.

Pochód zamykał Mylnikow. Na progu odwrócił się, z uśmieszkiem pogroził młodym ludziom palcem, radcy stanu skłonił się z pełną kurtuazją i wyszedł. Przez pół minuty w bawialni panowała cisza, tylko zegar tykał

na ścianie. Potem student z rozbitą brwią podniósł się gwałtownie i pędem rzucił się do drzwi. Pozostali, również gwałtownie, nie żegnając się, poszli w jego ślady.

Zanim upłynęło następne pół minuty, w pokoju zostały tylko trzy osoby: Fandorin, Łarionow i zapalczywa panienka.

Córka bankiera z bliska wpatrywała się w Erasta Pietrowicza zuchwałymi, żywymi oczyma, a pełne usta, nie całkiem pasujące do szczuplutkiej twarzyczki, wypaczyły się łukiem jadowitego uśmieszku.

- Nieźle zainscenizowane - oceniła mademoiselle Litwinowa i z udawanym zachwytem pokiwała ostrzyżoną główką. - Odkrywcze. I odegrane wirtuozersko, niby w teatrze Korsza. Jaki powinien być dalszy ciąg waszej sztuki? Wdzięczna dziewica pada na łono pięknemu wybawcy i roniąc łzy na jego wykrochmaloną koszulę, zaprzysięga mu wieczne oddanie? A potem pisze dla was donosy na swoich towarzyszy, tak?

Erast Pietrowicz zauważył ze zdziwieniem, że krótko obcięta fryzura wcale nie szpeci panienki, lecz na odwrót, doskonale pasuje do jej chłopięcej twarzy.

- Czy pani rzeczywiście miała zamiar strzelać? - spytał. -

Głupio. Z takiego ś-świecidełka - wskazał laską walający się rewolwerek -

Burlajewa i tak nie dałoby się zabić, za to panią z pewnością rozsiekaliby na miejscu. Mało tego...

- A ja się nie boję! - przerwała mu zadziorna pannica. - A niechby rozerwali! Nikczemności i samowoli nigdy nie wolno tolerować!

- Mało tego - kontynuował radca, puszczając jej replikę mimo uszu

- zgubiłaby pani swoich przyjaciół. Wasz wieczorek zostałby uznany za naradę terrorystów i wszyscy wylądowaliby na katordze.

Mademoiselle Litwinowa speszyła się, ale tylko na ułamek sekundy.

- Pomyślałby kto, jaki humanitarny! - wykrzyknęła. - Tylko że ja nie wierzę w Atosów z żandarmerii. Tacy jak pan, uprzejmi, wymuskani, są jeszcze gorsi niż jawni krwiopijcy w typie tego z czerwoną gębą. I sto razy bardziej groźni! Czy pan chociaż rozumie, panie pięknisiu, że wam wszystkim nie uda się uciec przed zemstą?

Wojownicza panienka wystąpiła naprzód i Erast Pietrowicz musiał

się cofnąć - paluszek z ostrym paznokietkiem groźnie rozcinał powietrze przed samym nosem radcy.

- Kaci! Oprycznicy! Nie skryjecie się przed pomstą ludu za bagnetami waszych straży przybocznych!

- Ależ ja się wcale nie chowam! - odpowiedział urażony radca stanu. - Żadnej straży przybocznej nie mam, a mój adres jest wydrukowany we wszystkich książkach adresowych. Może pani sprawdzić: Erast Pietrowicz Fandorin, urzędnik do specjalnych poruczeń przy generale-gubernatorze.

- Aa, tenże sam Fandorin! - Dziewczyna rzuciła spojrzenie Łarionowowi, jakby przywołując go na świadka tak zadziwiającego odkrycia.

- Harun ar-Raszid! Niewolnik lampy!

- Jakiej znów lampy? - zadziwił się Erast Pietrowicz.

- No jakże! Wszechmocny dżin, ochraniający starego sułtana Dołgorukiego. To on, Iwanie Ignatjewiczu, groził filerom gubernatorem. -

Znowu odwróciła się do inżyniera. - A ja nie mogłam zrozumieć, co to za wysoko postawiona szycha, która nie boi się ochrany! Nie wiedziałam, panie dżinie, że pan nie pogardza też ściganiem politycznych.

Dobiła Erasta Pietrowicza ostatnim, już całkowicie spopielającym spojrzeniem, skinęła na pożegnanie gospodarzowi i władczym krokiem skierowała się do wyjścia.

- Niech pani poczeka! - zawołał za nią Fandorin.

- Czego jeszcze pan ode mnie chce? - Panienka dumnie wyprostowała zgrabną szyję. - Jednak namyślił się pan mnie aresztować?

- Pani zapomniała swojej broni. - Radca stanu podniósł rewolwer i podał jej rękojeścią do przodu.

Esfira Litwinowa wyrwała broń dwoma palcami, jakby brzydziła się dotknąć ręki urzędnika, i poszła precz.

Fandorin poczekał, póki nie trzasną drzwi wejściowe, odwrócił się do inżyniera i przytłumionym głosem rzekł:

- Wiem, panie Łarionow, o pańskich związkach z Oddziałem Ochrany.

Inżynier zadrżał jak od ciosu. Na żółtawej twarzy, z nabrzmiałymi workami pod oczyma, pojawił się wyraz bolesnej beznadziei.

- Tak. - Skinął głową, ciężko osuwając się na krzesło. - Czego chce się pan dowiedzieć? Niech pan pyta.

- Ja z usług tajnych informatorów nie korzystam - oschle wycedził

Erast Pietrowicz. - Uważam, że szpiegować swoich towarzyszy to łajdactwo.

To, czym się pan tutaj zajmuje, nazywa się prowokacją. Zawiera pan nowe znajomości wśród romantycznie nastrojonej młodzieży, prowokuje antyrządowe rozmowy, a potem donosi do ochrany o swoich sukcesach. Jak panu nie wstyd! Przecież jest pan sz-szlachcicem, czytałem pańskie dossier.

Łarionow zaśmiał się nieprzyjemnie, drżącą ręką wyjął papierosa.

- Wstyd? O sumieniu lepiej pomówcie z panem Zubcowem, Siergiejem Witaljewiczem. I o prowokacji także. Siergiej Witaljewicz, co prawda, tego słowa nie lubi. Nazywa to sanacją. Utrzymuje, że potencjalnie niebezpieczne indywidua lepiej znaleźć we wczesnym stadium i odsiać. Ku pożytkowi społeczeństwa i dla ich własnego dobra. Jeśli nie będą się zbierać u mnie, pod czujnym okiem Siergieja Witaljewicza, to będą się zbierać w jakimkolwiek innym miejscu. I wiadomo, na jakie pomysły mogą tam wpaść, co mogą nawyrabiać. A tutaj są wszyscy na widoku. Jeśli któryś z nich zacznie od pustych rozmówek przechodzić do konkretnych działań, zaraz go, gołąbeczka, łapu-capu, pochwycą. Państwo jest spokojniejsze, pan Zubcow ma premię, a judasz Łarionow - bezsenne noce...

Inżynier zasłonił twarz rękoma i zamilkł. Sądząc po wstrząsanych drgawkami plecach, walczył ze spazmatycznym szlochem.

Erast Pietrowicz usiadł naprzeciwko, westchnął.

- Co pana podkusiło? Przecież to obrzydliwe.

- Pewnie, że obrzydliwe - odezwał się głuchym głosem Łarionow przez przyciśnięte dłonie. - Kiedy byłem studentem, też marzyłem o sprawiedliwości społecznej. Rozklejałem ulotki na uniwersytecie. Przy tym zajęciu mnie dopadli.

Odsunął ręce i widać było, że oczy ma wilgotne, błyszczące.

Zapalił zapałkę, zaciągnął się nerwowo.

- Siergiej Witaljewicz to człowiek miłosierny. „Ma pan -

powiedział - Iwanie Ignatjewiczu, matkę starą i chorą. Jeśli wyrzucą pana z uniwersytetu - a to najmniejsza kara, która panu grozi - nie przeżyje.

No, a zesłaniem albo - nie daj Boże - więzieniem to już na pewno wepchnie ją pan do grobu. Po co to panu, Iwanie Ignatjewiczu? Dla kaprysu?”. A potem o sanacji zaczął mi tłumaczyć, tylko dłużej i składniej. „Ja pana nie namawiam do donosicielstwa, tylko do ratowania dzieci. Przecież one, nierozumne i o czystych sercach, galopują po kwitnącej łące i nie widzą, że za nią znajduje się przepaść. Pan stanąłby na skraju tej przepaści, pomógłby mi pan ustrzec dzieci od upadku”. Siergiej Witaljewicz to mistrz oratorstwa, ale najważniejsze, że sam w to wierzy. No i ja uwierzyłem. -

Inżynier wykrzywił się w gorzkim uśmiechu. - Uczciwiej pewnie byłoby powiedzieć, że zmusiłem siebie do tej wiary. Mama rzeczywiście by nie przeżyła... No i ukończyłem uniwersytet, a pan Zubcow znalazł mi dobre stanowisko. Ale potem okazało się, że nie jestem żadnym wybawicielem, tylko najzwyklejszym współpracownikiem. Jak to się mówi: nie można być trochę w ciąży. Nawet pensję otrzymuję, pięćdziesiąt pięć rubelków. Plus pięćdziesiąt na wydatki, do rozliczenia. - Szyderczo wyszczerzył zęby. -

W ogóle życie stało się piękniejsze. Tylko w nocy spać nie mogę. - Skulił

się jak od chłodu. - Zapomnę się na chwilę, mam dreszcze i słyszę stuk.

Myślę: teraz i po mnie przyszli. Albo ci, albo tamci. I tak dygoczę całymi nocami. Stuk-stuk. Stuk-stuk.

W tej samej chwili rozległo się kołatanie do drzwi. Łarionow zadrżał i roześmiał się nerwowo.

- Ktoś zamarudził. Całą zabawę przegapił. Niech pan, panie Fandorin, wyjdzie na chwilę za te drzwi. Lepiej, żeby tu pana nie widzieli. Tłumacz się potem, człowieku. Szybko spławię.

Erast Pietrowicz przeszedł do sąsiedniego pokoju. Starał się nie podsłuchiwać, ale głos przybysza był donośny i wyraźny.

- ...nie przekazali, że my tu u pana się zatrzymamy? Dziwne.

- Nikt mi niczego nie przekazywał! - odpowiedział hałaśliwie Łarionow i głośniej, niż było trzeba, spytał: - A pan istotnie z Grupy Bojowej? Tutaj nie możecie mieszkać! Wszędzie was szukają! Przed chwilą była tu policja!

Zapominając o dobrym wychowaniu, Fandorin cicho podszedł do drzwi, odsłonił dziurkę od klucza.

Przed inżynierem stał młody człowiek w bekieszy i angielskim kepi, spod daszka zwisał długi jasnowłosy kosmyk. Późny gość trzymał ręce w kieszeniach, w jego zmrużonych oczach pobłyskiwały żartobliwe iskierki.

- Jest pan tu sam? - spytał.

- Jest jeszcze kucharka, śpi w służbówce. Ale wy naprawdę nie możecie tutaj...

- Znaczy się, była policja, poniuchała i odjechała? - zaśmiał się blondyn. - A to cuda się zdarzają.


Raz na Briańskim, Dworcu Briańskim,

koty dwa złapały wróbla,

pobawiły się tym kąskiem,

lecz nie zjadły ni ciut-ciut.


Wesoły młodzian przesunął się tak, że stał teraz plecami do radcy stanu, Łarionow zaś zmuszony był się obrócić do drzwi twarzą. Intrygujący gość wykonał jakiś oszczędny ruch ręką, niewidoczną dla Fandorina, i inżynier nagle cofnął się z jękiem.

- Co, Iszkarioto, strach cię obleciał? - ciągle takim samym, błaznującym tonem zapytał gość.

Czując coś niedobrego, Erast Pietrowicz wyrwał skobel, ale w tej samej chwili zagrzmiał wystrzał. Łarionow zawył, zgiął się wpół, strzelający zaś obejrzał się w stronę, skąd dochodził hałas, i wyciągnął

przed siebie zwartą bryłę kruczoczarnego „buldoga”. Fandorin zanurkował

pod strzelającą lufę i rzucił się ku nogom młodego mężczyzny, ten jednak gracko odskoczył w bok, uderzył plecami o futrynę drzwi i wyturlał się do przedpokoju.

Radca stanu pochylił się nad rannym i zobaczył, że jest z nim już kiepsko: twarz inżyniera szybko zalewała trupia siność.

- Nie czuję nóg - rzekł szeptem Łarionow, patrząc spłoszonym wzrokiem w oczy Erasta Pietrowicza. - I nie boli, tylko spać się chce...

- Muszę go dogonić - szybko powiedział Fandorin. - Pobiegnę i po drodze wezwę lekarza.

Wypadł na ulicę, popatrzył w prawo - nikogo, w lewo - jest!

Niewyraźny cień pędził w stronę Kudrińskiej.

Podczas pościgu nawiedziły radcę dwie myśli. Pierwsza, że lekarz na nic się nie przyda. Sądząc z objawów, Łarionowowi przestrzelono kręgosłup. Już wkrótce niewczesny inżynier odeśpi swoje nieprzespane noce. Druga myśl była bardziej związana z bieżącą chwilą. Dogonić zabójcę nie będzie wielką sztuką, ale co z nim, uzbrojonym, zrobić, jeśli samemu nie ma się broni? Pan radca stanu nie spodziewał się dzisiejszego dnia żadnych ryzykownych przygód i jego wierny gerstal-bayard na siedem naboi, najnowszy model, pozostał w domu, choć bardzo by się teraz przydał.

Erast Pietrowicz biegł szybko i odległość od cienia gwałtownie się zmniejszała. Ale cieszyć się nie było z czego. Na rogu Borisoglebskiego zabójca obejrzał się, skierował w prześladowcę język płomieni, rozległ się trzask - policzek Fandorina owiał gorący podmuch.

Nagle, jakby ze ściany najbliższej kamienicy, wyskoczyły jeszcze dwa cienie i zlały się z pierwszym w jeden ruchomy kłębek.

- Och, ty gnido, ja ci powierzgam! - krzyknął czyjś rozzłoszczony głos.

Kiedy Erast Pietrowicz podbiegł bliżej, starcie już się zakończyło. Krnąbrny młodzieniec leżał twarzą do ziemi, rzęził i przeklinał. Na nim siedział mocno zbudowany mężczyzna i postękując wykręcał mu do tyłu ręce. Drugi mężczyzna trzymał leżącego za włosy.

Przyjrzawszy się, radca stanu rozpoznał w nieoczekiwanych pomocnikach dwóch wcześniej widzianych agentów.

- Widzicie, Eraście Pietrowiczu, i ochrana czasem się przydaje -

rozległ się z ciemności dobroduszny głos.

Okazało się, że w pobliskiej bramie stoi nie kto inny, tylko sam Jewstratij Pawłowicz Mylnikow we własnej osobie.

- Skąd pan tutaj? - spytał radca stanu i sam sobie odpowiedział:

- Zostaliście, żeby mnie śledzić.

- Nie całkiem pana, szanowny panie radco, bo pan jest poza wszelkimi podejrzeniami, a raczej poza głównym biegiem wydarzeń. -

Dowódca filerów wyszedł z cienia na oświetlony trotuar. - Szczególnie interesujące było popatrzeć, czy aby nie pójdzie pan dokądś z tą dziarską pannicą. Przypuszczam, że zdecydował się pan ją podejść - nie knutem, tylko marchewką. I ma pan zupełną rację. Takie zaciekłe osóbki, kiedy spotykają się z grubiaństwem i bezpośrednim naciskiem, tylko się wściekają. Należy je pogładzić z włosem, z włosem, a potem, kiedy brzuszek podstawią - łaps za nieosłonięte!

Jewstratij Pawłowicz zachichotał i pojednawczo machnął dłonią: niech pan się nie wypiera, przecież nie pierwszy dzień na świecie żyję.

- Kiedy zobaczyłem, że panienka wyszła sama, chciałem swoich jołopów posłać za nią, ale potem sobie pomyślałem: poczekam jeszcze troszkę. Pan radca to człowiek bywały, ma nosa. Jeśli tam pozostał, to znaczy: jest sprawa. I dokładnie tak było. Szybko pojawił się ten. -

Mylnikow wskazał na wyjącego z bólu i przeklinającego aresztanta. -

Wyszło na moje, nie przeliczyłem się. Kto to?

- Wydaje się, że członek Grupy Bojowej - odpowiedział Erast Pietrowicz, czując się zobowiązanym wobec nieprzyjemnego, ale całkiem niegłupiego asesora kolegialnego.

Jewstratij Pawłowicz gwizdnął i klasnął dłonią po udzie.

- Ach, panie Mylnikow. Wiedziałeś, na kogo stawiać. Kiedy będzie pan pisał sprawozdanie, proszę łaskawie nie zapomnieć sługi bożego. Hej, chłopaki, wezwijcie sanie! I solidnie mu wykręćcie ręce, bo nie będzie mógł spisać szczerej spowiedzi.

Jeden ze szpicli pomknął po sanie, drugi zacisnął kajdanki na rękach leżącego.

- Figę zobaczysz, a nie szczerą spowiedź - wysyczał drwiąco aresztowany.


*

W Oddziale Ochrany Erast Pietrowicz pojawił się dopiero po północy. Najpierw musiał się zająć broczącym krwią Łarionowem. Wróciwszy do mieszkania, zastał go nieprzytomnego. Gdy przyjechała wezwana telefonicznie karetka ze Szpitala Towarzystwa Miłosierdzia, okazało się, że już nie ma po co zabierać postrzelonego. Byłaby to tylko strata czasu.

Potem radca stanu musiał jeszcze dotrzeć do Wielkiego Gniezdnikowskiego na własnych nogach - w środku nocy nie udało się mu znaleźć żadnej dorożki. W cichym zaułku panowała ciemność, tylko w oknach piętrowego domu paliło się pełne życia światło. W Oddziale Ochrany nikt teraz nie chciał spać. Po wejściu do willi Erast Pietrowicz stał się świadkiem budującej sceny. Mylnikow kończył analizę wieczornej operacji.

Wszystkich szesnastu szpicli stało rzędem wzdłuż ściany długiego korytarza, a asesor kolegialny miękko, jak ogromny kocur, przechadzał się przed szeregiem i równym, mentorskim głosem pouczał:

- Ponownie powtarzam, żebyście, bałwany, w końcu zapamiętali.

Przy zatrzymaniu grupy politycznych, szczególnie jeśli są podejrzani o terroryzm, należy postępować w następujący sposób. Po pierwsze -

oszołomić. Włamać się z trzaskiem, krzykiem, łomotem, żeby im się kolana trzęsły. Nawet odważny człowiek drętwieje zaskoczony. Po drugie -

unieruchomić. Żeby każdy zatrzymany przyrósł do swojego miejsca, palcem nie mógł ruszyć, a już tym bardziej pisnąć. Po trzecie - obszukać, czy nie mają broni. Zrobiliście tak? No? Ciebie, Guśkow, pytam, kierowałeś zatrzymaniem. - Mylnikow zatrzymał się przed starszym filerem, któremu z rozkwaszonego nosa ciekła krew.

- Wasza wielmożność, Jewstratiju Pawłowiczu - basem rzekł Guśkow.

- Przecież to były szczeniaki, żółtodzioby, od razu to stwierdziłem. Mam wyrobione oko.

- A ja ci w to oko jeszcze dowalę - odparł spokojnie asesor kolegialny. - Nie wymądrzaj się, barani łbie, tylko rób, co należy.

Zlekceważyłeś zasady. I po czwarte: każdego zatrzymanego trzeba bacznie obserwować. A wy, niedbaluchy, nawet nie zauważyliście, kiedy panienka z torebki pukawkę wyciągnęła. Zatem tak... - Mylnikow założył ręce za plecy, pokiwał się w przód i w tył. Agenci, wstrzymując oddech, oczekiwali wyroku. - Nagrodzeni zostaną tylko Szyriajew i Żulko. Za aresztowanie groźnego terrorysty wyasygnuję wam po piętnaście rubelków, ode mnie, z prywatnej kieszeni. I w raporcie imiennie wymienię. A ty, Guśkow, płacisz dziesięć rubli sztrafu. I na miesiąc spadasz z oberszpicli do zwykłych. Sprawiedliwie, nie uważasz?

- Przepraszam, wasza wielmożność. - Ukarany zwiesił głowę. -

Tylko, uniżenie błagam, nie odsuwajcie mnie od pracy operacyjnej.

Zasłużę, klnę się na krzyż, zasłużę.

- Dobrze, wierzę.

Mylnikow odwrócił się do radcy stanu i udał, że dopiero teraz go spostrzegł.

- Świetnie, że zechciał pan przyjść, panie Fandorin. Piotr Iwanycz i Zubcow już bitą godzinę z naszym chłopakiem się męczą, ale wszystko na próżno.

- Milczy? - spytał Erast Pietrowicz, wchodząc za Mylnikowem po krętych schodkach.

- Przeciwnie. Jest arogancki. Posłuchałem chwilkę i odszedłem. I tak nic z tego nie będzie. A Piotr Iwanycz po tym wszystkim jest jeszcze wytrącony z równowagi. Przykro mu w dodatku, że to nie on, tylko my z panem capnęliśmy takiego ważnego ptaszka - dorzucił Jewstratij Pawłowicz spiskowym tonem, z lekka się odwracając.

Przesłuchanie przeprowadzano w gabinecie naczelnika. Pośrodku przestronnego pokoju siedział na krześle znany Fandorinowi wesołek.

Krzesło było specjalne, masywne, z rzemieniami na dwóch przednich nóżkach i na podłokietnikach. Ręce i nogi jeńca mocno przywiązano, tak że poruszać mógł tylko głową. Z jednej strony stał naczelnik ochrany, z drugiej mężczyzna o sympatycznej powierzchowności, na oko mniej więcej dwudziestosiedmioletni, szczupły, z angielskimi wąsikami.

Burlajew chmurnie skinął radcy głową.

- Zawzięty łajdak - poskarżył się. - Całą godzinę już się męczę, i nic. Nawet nazwiska nie powiedział.

- A po co ci moje nazwisko? - Impertynent familiarnie spytał

podpułkownika. - Ono przeminie tak, jak smutna sława.

Nie zwracając uwagi na bezczelnego młokosa, podpułkownik dokonał

prezentacji:

- Zubcow, Siergiej Witaljewicz. Opowiadałem panu o nim.

Szczupły mężczyzna ukłonił się z uszanowaniem, uśmiechając się po przyjacielsku do Erasta Pietrowicza.

- Jestem szczęśliwy, że przedstawiono mnie panu, panie Fandorin.

Jeszcze bardziej będę rad, mogąc wspólnie z panem pracować.

- Aa! - ucieszył się więzień. - Fandorin! Tak, tak. Widzę, siwe skronie. Wcześniej nie dojrzałem, nie dano mi sposobności. Co tak patrzycie? Łapcie go, panowie! Przecież to on zabił tego starego osła Chrapowa.

I zaśmiał się, bardzo zadowolony z żartu.

- Mogę kontynuować? - spytał Zubcow obu naczelników i odwrócił

się ku przestępcy. - A więc wiemy, że jest pan członkiem Grupy Bojowej i brał udział w zamachu na generała Chrapowa. Właśnie pośrednio pan się przyznał, ze dysponował rysopisem pana radcy stanu. Wiemy także, że wasi wspólnicy znajdują się obecnie w Moskwie. Nawet jeśli oskarżeniu nie uda się udowodnić pańskiego współuczestnictwa w zamachu, i tak grozi panu najwyższy wymiar kary. Zabił pan człowieka i stawiał zbrojny opór przedstawicielom prawa. To zupełnie wystarczy, żeby wysłać pana na szafot.

Piotr Iwanowicz nie wytrzymał.

- Czy ty chociaż rozumiesz, podlecu, że zadyndasz na sznurze? To straszna śmierć, nieraz zdarzało mi się widzieć. Najpierw człowiek rzuca się i chrypi. Czasem nawet trwa to kwadrans - zależy, jak pętlę zawiązano. Potem język wysuwa się z ust, oczy wychodzą z orbit, a z wnętrzności wypływają nieczystości. Pamiętasz, co w Biblii napisano o Judaszu? „Powiesiwszy się, rozpukł się na poły i wypłynęły wszystkie wnętrzności jego”.

Zubcow z wyrzutem spojrzał na Burlajewa, widocznie uważając jego taktykę za niewłaściwą, aresztant zaś na te groźne słowa odrzekł

beztrosko:

- Nic takiego, pochrypię i przestanę. Mnie to już potem będzie wszystko jedno, ale wam przyjdzie moje łajno podcierać. Taką masz służbę, ty tłusta mordo.

Podpułkownik szybko, z trzaskiem uderzył nieustraszonego młodego człowieka pięścią w twarz.

- Piotrze Iwanyczu! - zaprotestował głośno Zubcow i pozwolił

sobie nawet schwycić naczelnika za rękę. - To całkowicie niedopuszczalne!

Pan uwłacza prestiżowi władzy!

Burlajew z rozdrażnieniem odwrócił głowę i najwyraźniej chciał

przywołać swojego pomocnika do porządku, kiedy Erast Pietrowicz uderzył

laską o podłogę i rzekł surowo:

- Przestać!

Podpułkownik pomiarkował się i ciężko dysząc, oswobodził rękę.

Terrorysta wypluł na podłogę skrzep krwi, w którym bielały dwa przednie zęby, i uśmiechnął się szczerbato, patrząc zadziornie na podpułkownika błyszczącymi niebieskimi oczyma.

- Proszę o wybaczenie, panie Fandorin - warknął niechętnie Piotr Iwanowicz. - Uniosłem się. Sam pan widzi, co to za gagatek. Co pan każe z takim zrobić?

- Pańskie zdanie, Siergieju Witaljewiczu? - spytał radca stanu sympatycznego Zubcowa.

Ten, zmieszany, potarł nos, ale nie zwlekał z odpowiedzią i rzekł

bez wahania:

- Moim zdaniem niepotrzebnie tracimy czas. Ja bym przełożył

przesłuchanie.

- M-ma pan rację. Należy, panie podpułkowniku, postąpić następująco. Natychmiast przygotować szczegółowy rysopis zatrzymanego i gruntowny portret antropometryczny, zgodnie ze wszystkimi regułami.

Następnie portret i rezultaty pomiarów przesłać telegraficznie do Departamentu Policji w celu identyfikacji. Możliwe, że tam już mają dossier tego człowieka. I proszę się pospieszyć. Nie później niż za godzinę depesza powinna być w Petersburgu.


I znowu, nie wiadomo który to już raz w ciągu ostatniej doby, Fandorin szedł bulwarem Twerskim, całkowicie wyludnionym o tak późnej porze. Ten długi, niekończący się dzień zdominowały zjawiska atmosferyczne: zamieć, opady śniegu, nieoczekiwane słońce... Za to nocą stało się cicho i uroczyście: przyćmione światło latarni gazowych, białe, jakby owinięte gazą sylwetki drzew, miękkie płatki śniegu.

Radca stanu sam nie całkiem rozumiał, co go podkusiło, by zrezygnować z przejazdu służbowymi saniami, dopóki pod jego nogami nie zaskrzypiał dźwięczny, niezadeptany śnieg alei. Trzeba było się pozbyć uciążliwego odczucia nieczystości, bez tego i tak nie da się usnąć.

Erast Pietrowicz szedł bez pośpiechu między smutnymi wiązami, próbując pojąć, dlaczego każdej sprawie związanej z polityką zawsze towarzyszy posmak stęchlizny i brudu? Wydawałoby się, śledztwo jak śledztwo, nawet ważniejsze od innych. I cel zaszczytny - obrona bezpieczeństwa społecznego i interesów państwa. Skąd bierze się to poczucie uwalania ściekami?

Nie można się nie ubrudzić, usuwając błoto - te frazę Fandorinowi zdarzało się słyszeć dostatecznie często, szczególnie z ust pracowników organów ścigania. Ale już dawno uznał, że tak sądzą tylko ci, którzy nie mają predyspozycji do tego delikatnego rzemiosła. Ci, którzy się lenią, szukają prostych metod rozwiązywania skomplikowanych problemów. Ci, którzy nie stali się prawdziwymi profesjonalistami. Dobry stróż ma zawsze śnieżnobiały fartuch, ponieważ nie zbiera nieczystości rękoma, na czworakach, tylko umie się prawidłowo posługiwać miotłą, łopatą i wiadrem. Prowadząc sprawy okrutnych zabójców, pozbawionych sumienia oszustów, bestialskich krwiopijców, Erast Pietrowicz nigdy nie odczuwał

takiego obrzydzenia jak dzisiaj.

Dlaczego? O co chodzi?

Odpowiedzi nie znajdywał.

Skręcił w Małą Nikicką, gdzie latarni było jeszcze mniej niż na bulwarze. Tutaj rozpoczynał się twardy trotuar i laseczka, przebijając cienką warstwę śniegu, rześko zastukała stalowym okuciem po kamieniach.

Przy furtce, słabo widocznej w koronce ażurowej bramy, radca stanu znieruchomiał. Nie dlatego, że coś zobaczył - wyczuł lekkie poruszenie u swego boku. Gwałtownie się odwrócił, na wszelki wypadek złapał lewą ręką za drzewce laski (wewnątrz ukryta była wąska, trzydziestocalowa szpada), jednak od razu rozluźnił mięśnie.

W cieniu płotu rzeczywiście majaczył jakiś cień, ale wyraźnie należał do przedstawicielki płci słabszej.

- Któż to? - spytał Erast Pietrowicz, wpatrując się w mrok.

Figurka przybliżyła się. Najpierw dostrzegł futrzany kołnierzyk futerka i półokrąg sobolego kapturka, potem, odbijając światło dalekiej latarni, na owalnej twarzy magnetycznie zamigotały ogromne oczy.

- Pani Litwinowa? - zdziwił się Fandorin. - Co pani tutaj robi? O

tej porze!

Poznana u Łarionowa panienka podeszła całkiem blisko. Ręce trzymała w pysznej mufce, a oczy jej błyszczały naprawdę nieziemskim blaskiem.

- Niegodziwiec! - W głosie egzaltowanej panny zadźwięczała nienawiść. - Stoję tutaj już dwie godziny! Cala skostniałam!

- Dlaczego niegodziwiec? - zmieszał się Erast Pietrowicz. - Nie miałem pojęcia, że pani na mnie czeka...

- Nie dlatego! Niech pan nie udaje bałwana! Doskonale pan wszystko rozumie! Nikczemnik! Rozgryzłam pana! Pan celowo chciał

zamieszać mi w głowie! Udawał anioła! O, widzę pana na wskroś! Pan rzeczywiście jest tysiąc razy gorszy od tych durnych policjantów i Burlajewów! Pana należy bez litości zlikwidować!

Mówiąc to zapalczywa panienka wyjęła dłoń z mufki. W ciemności błysnął mały rewolwer, ten sam, który Fandorin nieopatrznie zwrócił

właścicielce.

Erast Pietrowicz zauważył, że ręka w puchowej rękawiczce drży z podniecenia, a lufa kiwa się z lewa na prawo. Szybko zrobił krok naprzód, wziął mademoiselle Litwinową za malutki nadgarstek i skierował lufę w bok.

- Ma pani dzisiaj chętkę kogoś postrzelić, jakiegoś sługę prawa?

- spytał półgłosem Fandorin, zbliżywszy twarz do oblicza panienki.

- Nienawidzę! Oprycznik! - wyszeptała i uderzyła go wolną piąstką w pierś.

Trzeba było rzucić laskę, złapać panienkę także za drugą rękę.

- Pies policyjny!

Erast Pietrowicz przyjrzał się jej baczniej i zwrócił uwagę na dwie okoliczności. Po pierwsze, mademoiselle Litwinowa w obramowaniu przyprószonego śniegiem futra, w przyćmionym świetle gazowym, w blasku gwiazd i księżyca była tak oślepiająco piękna, że aż zakręciło mu się w głowie. A po drugie, w jej oczach lśniło coś więcej niż tylko sama nienawiść.

Westchnął, pochylił się, wziął ją w ramiona i mocno pocałował w usta - ciepłe, wbrew wszelkim prawom fizyki.

- Żandarm! - nieprzyjaźnie rzekła nihilistka, odsuwając się.

Jednak w tej samej chwili objęła go rękoma za szyję i przyciągnęła do siebie. W potylicę Fandorina wbiła się twarda rękojeść rewolweru.

- Jak mnie pani znalazła? - spytał, łapiąc ustami powietrze.

- I w dodatku dureń - ogłosiła triumfalnie Esfira. - Przecież sam pan powiedział, że w każdej księdze adresowej...

Znowu przyciągnęła go do siebie, i to tak gwałtownie, że szarpnięty rewolwerek wystrzelił na wiwat w niebo, ogłuszając prawe ucho Erasta Pietrowicza i strasząc na śmierć siedzące na topoli kawki.

Загрузка...