Rozdział szósty

Krótka poranna burza i deszcz odświeżyły powietrze na krótko, potem niesiony bryzą od Palmyry smród odpadków, przypalonego tłuszczu i psujących się ryb znowu stał się dokuczliwy.

Geralt przenocował w gospodzie Jaskra. Zajmowany przez barda pokoik był przytulny. W sensie dosłownym — żeby dostać się do łóżka, trzeba było mocno przytulić się do ściany. Szczęściem łóżko mieściło dwóch i dało się na nim spać, choć potępieńczo trzeszczało, a siennik ubity był na półtwardo przez przyjezdnych kupców, znanych amatorów seksu intensywnie pozamałżeńskiego.

Geraltowi, nie wiedzieć czemu, w nocy przyśniła się Lytta Neyd.

Śniadać udali się na pobliski targ, do smatruza, gdzie, jak zdążył wybadać bard, podawano rewelacyjne sardynki. Jaskier stawiał. Geraltowi to nie wadziło. W końcu wcale często bywało odwrotnie — to Jaskier, będąc spłukany, korzystał z jego szczodrości.

Zasiedli więc za z grubsza oheblowanym stołem i wzięli się za usmażone na chrupko sardynki, które przyniesiono im na drewnianym talerzu, wielkim niczym koło od taczki. Jaskier, jak zauważył wiedźmin, co jakiś czas rozglądał się lękliwie. I zamierał, gdy zdało mu się, że jakiś przechodzień nazbyt natarczywie się im przypatruje.

— Powinieneś, myślę — mruknął wreszcie — jednak zaopatrzyć się w jakąś broń. I nosić ją na widoku. Warto by wyciągnąć naukę z wczorajszego zajścia, nie sądzisz? O, spójrz, widzisz tam wystawione tarcze i kolczugi? To warsztat płatnerski. Miecze też ani chybi tam mają.

— W tym mieście — Geralt ogryzł grzbiet sardynki i wypluł płetwę — broń jest zakazana, przybyszom broń się odbiera. Wygląda na to, że tylko bandyci mogą tu chadzać uzbrojeni.

— Mogą i chadzają — Bard ruchem głowy wskazał przechodzącego obok draba z wielkim berdyszem na ramieniu. - Ale w Kerack zakazy wydaje, przestrzega ich poszanowania i karze za ich łamanie Ferrant de Lettenhove, będący, jak wiesz, moim stryjecznym bratem. A ponieważ kumoterstwo jest świętym prawem natury, na tutejsze zakazy my obaj możemy sobie bimbać. Jesteśmy, stwierdzam niniejszym, uprawnieni do posiadania i noszenia broni. Skończymy śniadać i pójdziemy kupić ci miecz. Pani gospodyni! Znakomite te rybki! Proszę usmażyć jeszcze dziesięć!

— Jem te sardynki — Geralt wyrzucił ogryziony kręgosłup — i konstatuję, że utrata mieczy to nic, tylko kara za łakomstwo i snobizm. Za to, że zachciało mi się luksusu. Trafiła się robota w okolicy, umyśliłem więc wpaść do Kerack i poucztować w «Natura Rerum», oberży, o której w całym świecie głośno. A było gdziekolwiek zjeść flaków, kapusty z grochem albo rybnej polewki…

— Tak nawiasem — Jaskier oblizał palce — to «Natura Rerum», choć kuchnią słynąca zasłużenie, jest tylko jedną z wielu. Są lokale, gdzie jeść dają nie gorzej, a bywa, że lepiej. Choćby «Szafran i Pieprz» w Gors Velen albo «Hen Cerbin» w Novigradzie, z własnym browarem. Względnie «Sonatina» w Cidaris, niedaleko stąd, najlepsze owoce morza na całym wybrzeżu. «Rivoli» w Mariborze i tamtejszy głuszec po brokilońsku, tęgo szpikowany słoniną mniam. «Paprzyca» w Aldersbergu i ich słynny comber z zająca ze smardzami à la król Videmont. «Hofmeier» w Hirundum, ech, wpaść tam jesienią po Saovine, na pieczoną gęś w sosie gruszkowym… Albo «Dwa Piskorze», kilka mil za Ard Carraigh, zwyczajna karczma na rozstaju, a podają najlepsze wieprzowe golonki, jakie w życiu jadłem… Ha! Popatrz, kto do nas zawitał. O wilku mowa! Witaj, Ferrant… Znaczy, hmm… panie instygatorze…

Ferrant de Lettenhove zbliżył się sam, gestem rozkazując pachołkom, by zostali na ulicy.

— Julianie. Panie z Rivii. Przybywam z wiadomościami.

— Nie ukrywam — odrzekł Geralt — że się już niecierpliwiłem. Co zeznali przestępcy? Ci, którzy na mnie wczoraj napadli, korzystając, że byłem bezbronny? Mówili o tym całkiem głośno i otwarcie. To dowód, że w kradzieży moich mieczy maczali palce.

— Dowodów na to, niestety, brak — instygator wzruszył ramionami. - Trzej uwięzieni to zwykłe męty, do tego mało rozgarnięte. Napaści dokonali, fakt, ośmieleni tym, że byłeś bez broni. Plotka o kradzieży rozeszła się niewiarygodnie szybko, zasługa, jak się zdaje, pań z kordegardy. I zaraz znaleźli się chętni… Co zresztą mało dziwi. Nie należysz do osób szczególnie lubianych… I nie zabiegasz o sympatię i popularność. W areszcie dopuściłeś się pobicia współwięźniów…

— Jasne — kiwnął głową wiedźmin. - To wszystko moja wina. Ci wczorajsi też doznali obrażeń. Nie skarżyli się? Nie wystąpili o odszkodowanie?

Jaskier zaśmiał się, ale zaraz zamilkł.

- Świadkowie wczorajszego zajścia — rzekł cierpko Ferrant de Lettenhove — zeznali, że tych trzech bito bednarską klepką. I że bito niezwykle okrutnie. Tak okrutnie, że jeden z nich… zanieczyścił się.

— To pewnie ze wzruszenia.

— Bito ich — instygator nie zmienił wyrazy twarzy — nawet wówczas, gdy już byli obezwładnieni i nie stanowili zagrożenia. A to oznacza przekroczenie granic obrony koniecznej.

— A ja się nie boję. Mam dobrą adwokat.

— Może sardynkę? - przerwał ciężkie milczenie Jaskier.

— Informuję — przemówił wreszcie instygator — że śledztwo jest w toku. Wczorajsi aresztowani w kradzież mieczy zamieszani nie są. Przesłuchano kilka osób, które mogły mieć udział w przestępstwie, ale dowodów nie znaleziono. Żadnych tropów nie byli w stanie wskazać informatorzy. Wiadomo jednak… i to jest główna rzecz, z którą przybywam… że w miejscowym półświatku plotka o mieczach wywołała poruszenie. Pojawili się podobno i przyjezdni, żądni zmierzyć się z wiedźminem, zwłaszcza nieuzbrojonym. Zalecam więc czujność. Nie mogę wykluczyć kolejnych incydentów. Nie jestem też pewien, Julianie, czy w tej sytuacji towarzystwo pana z Rivii…

— W towarzystwie Geralta — przerwał bojowo trubadur — bywałem w dużo bardziej niebezpiecznych miejscach, w opałach, którym tutejsza żulia do pięt nie dorasta. Zapewnij nam, kuzynie, jeśli uznasz to za celowe, zbrojną eskortę. Niechaj działa odstraszająco. Bo gdy obaj z Geraltem spuścimy lanie kolejnym szumowinom, będą potem biadolić o przekroczeniu granic obrony koniecznej.

— Jeśli to istotnie szumowiny — powiedział Geralt. - A nie płatni siepacze, przez kogoś wynajęci. Czy śledztwo prowadzi się także i pod takim kątem?

— Pod uwagę brane są wszystkie ewentualności — uciął Ferrant de Lettenhove. -Śledztwo będzie kontynuowane. Eskortę przydzielę.

— Cieszymy się.

- Żegnam. Życzę powodzenia.

Nad dachami miasta darły się mewy.

* * *

Odwiedzin u płatnerza, jak się okazało, można było równie dobrze zaniechać. Geraltowi wystarczył rzut oka na oferowane miecze. Gdy zaś dowiedział się ich cen, wzruszył ramionami i bez słowa opuścił sklep.

— Myślałem — Jaskier dołączył na ulicy — że się rozumiemy. Miałeś kupić cokolwiek, byle nie wyglądać na bezbronnego!

— Nie będę trwonił pieniędzy na cokolwiek. Nawet jeśli to twoje pieniądze. To był chłam, Jaskier. Prymitywne miecze masowej produkcji. I paradne mieczyki dworskie, nadające się na bal maskowy, gdybyś zapragnął przebrać się za szermierza. Wycenione zaś tak, że tylko śmiech pusty porywa.

— Znajdźmy inny sklep! Albo warsztat!

— Wszędzie będzie to samo. Jest zbyt na broń byle jaką i tanią, która ma posłużyć w jednej porządnej bitce. I nie posłużyć tym, co zwyciężą, bo zebrana z pola boju nie nadaje się już do użycia. I jest zbyt na połyskujące ozdóbki, z którymi paradują eleganci. A którymi nawet kiełbasy nie da się ukroić. Chyba że pasztetowej.

— Jak zwykle przesadzasz!

— W twoich ustach to komplement.

— Niezamierzony! Skąd zatem, powiedz mi, wziąć dobry miecz? Nie gorszy od tych, które ukradziono? Albo lepszy?

— Są a jakże, mistrzowie mieczniczego fachu. Może i trafiłaby się u nich jakaś porządna głownia na składzie. Ale ja muszę mieć miecz dopasowany do ręki. Kuty i wykonany na zamówienie. To trwa kilka miesięcy, a bywa, że rok. Nie mam tyle czasu.

— Jakiś miecz jednak sprawić sobie musisz — zauważył trzeźwo bard. - I to raczej pilnie, według mnie. Co więc pozostaje? Może…

Zniżył głos, rozejrzał się

— Może… Może Kaer Morhen? Tam z pewnością…

— Z całą pewnością — przerwał Geralt, zaciskając szczęki. - A jakże. Tam jest wciąż dość kling, pełny wybór, wliczając srebrne. Ale to daleko, a prawie nie ma dnia bez burzy i ulewy. Rzeki wezbrały, drogi rozmiękły. Podróż zajęłaby mi z miesiąc. Poza tym…

Kopnął ze złością porzuconą przez kogoś dziurawą łubiankę.

— Dałem się okraść, Jaskier, okpić i okraść jak ostatni frajer. Vesemir wydrwiłby mnie niemiłosiernie, druhowie, gdyby akurat w Warowni byli, też mieliby używanie, nabijaliby się ze mnie przez lata całe. Nie. To nie wchodzi, cholera jasna, w rachubę. Muszę sobie poradzić inaczej. I sam.

Usłyszeli flet i bębenek. Wyszli na placyk, na którym odbywał się targ warzywny, a grupa wagantów dawała przedstawienie. Repertuar mieli przedpołudniowy, to znaczy prymitywnie głupi i w ogóle nie śmieszny. Jaskier wkroczył między stragany, tam z godnym podziwu, a niespodzianym u poety znawstwem natychmiast zajął się oceną i degustacją pyszniących się na ladach ogórków, buraków i jabłek, za każdym razem wszczynając dyskusje i flirty z handlarkami.

— Kiszona kapusta! — oznajmił, nabierając rzeczonej z beczki za pomocą drewnianych szczypiec. - Spróbuj, Geralt. Świetna, prawda? Rzecz to smaczna i zbawienna, taka kapusta. Zimą gdy brak witamin, chroni przed szkorbutem. Jest nadto doskonałym środkiem antydepresyjnym.

— Jak niby?

— Zjadasz garniec kiszonej kapusty, popijasz garncem zsiadłego mleka… i wnet depresja staje się najmniejszym z twoich zmartwień. Zapominasz o depresji. Czasem na długo. Komu się tak przypatrujesz? Co to za dziewczyna?

— Znajoma. Zaczekaj tu. Zamienię z nią słowo i wrócę.

Dostrzeżoną dziewczyną była Mozaik, którą poznał u Lytty Neyd. Nieśmiała, gładko przylizana uczennica czarownicy. W skromnej, acz eleganckiej sukni koloru palisandru. I koturnach na korkach, w których poruszała się wcale wdzięcznie, zważywszy na zalegające nierówny bruk śliskie warzywne odpadki.

Podszedł, zaskakując ją przy pomidorach, które wkładała do koszyka, zawieszonego pałąkiem na zgięciu łokcia.

— Witaj.

Lekko zbladła na jego widok, mimo i tak bladej cery. A gdyby nie stragan, cofnęłaby się o krok lub dwa. Wykonała ruch, jakby chciała skryć koszyk za plecami. Nie, nie koszyk. Rękę. Ukrywała przedramię i dłoń, szczelnie zawinięte jedwabną chustą. Nie przegapił sygnału, a niewytłumaczalny impuls kazał mu działać. Chwycił rękę dziewczyny.

— Zostaw — szepnęła, usiłując się wyrwać.

— Pokaż. Nalegam.

— Nie tutaj…

Pozwoliła odprowadzić się dalej od targowiska, w miejsce, gdzie mogli być choć trochę sami. Odwinął chustę. I nie zdołał się powstrzymać. Zaklął. Sążniście i szpetnie.

Lewa dłoń dziewczyny była odwrócona. Przekręcona w nadgarstku. Kciuk sterczał w lewo, wierzch dłoni skierowany był w dół. A strona wewnętrzna ku górze. Linia życia długa i regularna, ocenił odruchowo. Linia serca wyraźna, ale pokropkowana i przerywana.

— Kto ci to zrobił? Ona?

— Ty.

— Co?

— Ty! — Wyszarpnęła dłoń. - Wykorzystałeś mnie, żeby z niej zadrwić. Ona czegoś takiego płazem nie puszcza.

— Nie mogłem…

— Przewidzieć? - spojrzała mu w oczy. Źle ją ocenił, nie była ani nieśmiała ani zalękniona. - Mogłeś i powinieneś. Ale wolałeś poigrać z ogniem. Warto chociaż było? Miałeś satysfakcję, poprawiłeś samopoczucie? Było się czym chwalić w karczmie kolegom?

Nie odpowiedział. Nie znajdował słów. A Mozaik, ku jego zaskoczeniu, nagle uśmiechnęła się.

— Nie mam ci za złe — powiedziała swobodnie. - Mnie samą rozbawiła twoja gra, gdybym się tak nie bała, tobym się śmiała. Oddaj koszyk, spieszę się. Mam jeszcze zakupy do zrobienia. I jestem umówiona u alchemika…

— Zaczekaj. Tego nie można tak zostawić.

— Proszę — głos Mozaik zmienił się lekko. - Nie wdawaj się. Tylko pogorszysz… — A mnie — dodała po chwili — i tak się upiekło. Potraktowała mnie łagodnie.

- Łagodnie?

— Mogła mi przekręcić obie dłonie. Mogła przekręcić stopę, piętą do przodu. Mogła stopy zamienić, lewą na prawą i vice versa, widziałam, jak to komuś zrobiła.

— Czy to…?

— Bolało? Krótko. Bo niemal natychmiast straciłam przytomność. Co tak patrzysz? Tak było. Mam nadzieję na to samo, gdy mi będzie dłoń odkręcać. Za kilka dni, gdy nacieszy się zemstą.

— Idę do niej. Zaraz.

— Zły pomysł. Nie możesz…

Przerwał jej szybkim gestem. Usłyszał, jak ciżba szumi, zobaczył, jak się rozstępuje. Waganci przestali grać. Dostrzegł Jaskra, dającego mu z daleka gwałtowne i rozpaczliwe znaki.

— Ty! Wiedźmińska zarazo! Wyzywam cię na pojedynek! Będziemy walczyć!

— Szlag mnie trafi. Odsuń się, Mozaik.

Z tłumu wystąpił niski i krępy typ w skórzanej masce i kirysie z cuir bouilli, utwardzonej byczej skóry. Typ potrząsnął dzierżonym w prawicy trójzębem, raptownym ruchem lewej ręki rozwinął w powietrzu rybacką sieć, zamachał nią i strzepnął.

— Jestem Tonton Zroga, zwany Retiariusem! Wyzywam cię na bój, wiedź…

Geralt uniósł rękę i uderzył go Znakiem Aard, wkładając weń tyle energii, ile tylko mógł. Tłum wrzasnął. Tonton Zroga, zwany Retiariusem, wyleciał w powietrze i fikając nogami, oplątany we własną sieć, zmiótł sobą stragan z obwarzankami, ciężko gruchnął o ziemię i z głośnym brzękiem wyrżnął głową w żeliwny posążek kucającego gnoma, nie wiedzieć czemu ustawiony przed sklepem oferującym dodatki krawieckie. Waganci nagrodzili lot gromkimi brawami. Retiarius leżał, żywy, choć słabe raczej znaki życia dający. Geralt, nie spiesząc się, podszedł i z rozmachem kopnął go w okolice wątroby. Ktoś chwycił go za rękaw. Mozaik.

— Nie. Proszę. Proszę, nie. Tak nie wolno.

Geralt dokopałby sieciarzowi jeszcze, bo dobrze wiedział, czego nie wolno, co wolno, a co trzeba. I posłuchu w takich sprawach nie zwykł dawać nikomu. Zwłaszcza ludziom, których nigdy nie skopano.

— Proszę — powtórzyła Mozaik. - Nie odgrywaj się na nim. Za mnie. Za nią. I za to, że sam się zagubiłeś.

Usłuchał. Wziął ją za ramiona. I spojrzał w oczy.

— Idę do twojej mistrzyni — oznajmił cierpko.

— Niedobrze — pokręciła głową. - Będą skutki.

— Dla ciebie?

— Nie. Nie dla mnie.

Загрузка...