Rozdział dziewiąty

Rissberg nie przedstawiał się ani groźnie, ani nawet imponująco. Ot, zameczek, jakich wiele, rozmiarem średni, zgrabnie wpasowany w strome zbocze góry, przytulony do urwiska, jasnym murem skontrastowany z wieczną zielenią świerkowego lasu, górujący nad szczytami drzew dachówką dwóch czworokątnych wież, jednej wyższej, drugiej niższej. Okalający zamek mur nie był, jak się okazywało z bliska, zbyt wysoki i nie wieńczył go krenelaż, umieszczone zaś na rogach i nad bramą wieżyczki miały charakter bardziej ozdobny niż obronny.

Wijąca się wokół wzgórza droga nosiła ślady intensywnego użytkowania. Bo też i była użytkowana, i to wcale intensywnie. Wnet przyszło wiedźminowi wyprzedzać wozy, powozy, pojedynczych jeźdźców i pieszych. Sporo podróżnych wędrowało też z przeciwka, od strony zamku. Geralt domyślał się celu pielgrzymek. Że słusznie, okazało się, ledwie wyjechał z lasu.

Płaski szczyt wzgórza pod kurtyną muru zajmowało skonstruowane z drewna, trzciny i słomy miasteczko — cały kompleks mniejszych i większych zabudowań i zadaszeń, otoczony płotem i zagrodami dla koni i inwentarza. Dobiegał stamtąd gwar, a ruch panował dość ożywiony, zupełnie jak na jarmarku czy kiermaszu. Bo też i był to kiermasz, bazar, wielki targ, tyle że nie handlowano tu drobiem, rybą ani warzywem. Oferowanym pod zamkiem Rissberg towarem była magia — amulety, talizmany, eliksiry, opiaty, filtry, dekokty, ekstrakty, destylaty, konkokcje, kadzidła, pachnidła, syropy, proszki i maści, do tego różne praktyczne, obłożone czarami przedmioty, narzędzia, sprzęty domowe, ozdoby, a nawet zabawki dla dzieci. Ten właśnie asortyment ściągał tu rzesze nabywców. Był popyt, była podaż — a interes, co było widać, kręcił się jak najęty.

Droga rozwidlała się. Wiedźmin skierował się na tę wiodącą ku bramie zamku, znacznie mniej wyjeżdżoną niż ta druga, kierująca interesantów na plac targowy. Przejechał przez brukowane przedbramie, cały czas szpalerem specjalnie ustawionych tu menhirów, w większości znacznie wyższych niż on na koniu. Wkrótce powitała go furta, w typie bardziej pałacowa niż zamkowa, ze zdobnymi pilastrami i frontonem. Medalion wiedźmina zadrgał silnie. Płotka zarżała, stuknęła o bruk podkową i stanęła jak wryta.

— Tożsamość i cel wizyty.

Uniósł głowę. Zgrzytliwy i dudniący echem, ale niewątpliwie kobiecy głos dobiegł, jak się zdawało, z szeroko otwartych ust wyobrażonej na tympanonie głowy harpii. Medalion drgał, klacz prychała. Geralt czuł dziwny ucisk w skroniach.

— Tożsamość i cel wizyty — rozległo się ponownie z dziury w reliefie. Trochę głośniej niż poprzednio.

— Geralt z Rivii, wiedźmin. Jestem oczekiwany.

Głowa harpii wydała przypominający trąbienie dźwięk. Blokująca portal magia znikła, ucisk w skroniach ustał momentalnie, a klacz bez ponaglania ruszyła z miejsca. Kopyta stukały na kamieniach.

Wyjechał z portalu na okolony krużgankami cul-de-sac. Natychmiast podbiegło doń dwóch pachołków, chłopców w użytkowo burym odzieniu. Jeden zajął się koniem, drugi posłużył za przewodnika.

— Tędy, panie.

— Zawsze u was tak? Taki ruch? Tam, na podzamczu?

— Nie, panie — pacholik rzucił na niego spłoszonym wzrokiem. - Jeno w środy. Środa dzień targowy.

Na arkadowym zwieńczeniu kolejnego portalu widniał kartusz, a na nim kolejna płaskorzeźba, niezawodnie również magiczna. Ta wyobrażała paszczę amfisbeny. Portal zamykała ozdobna i solidnie wyglądająca krata, która jednak pchnięta przez pacholika otwarła się lekko i płynnie.

Drugi dziedziniec miał znacznie większą powierzchnię. I dopiero stąd można było właściwie ocenić zamek. Widok z oddali, jak się okazywało, był bardzo mylący.

Rissberg był znacznie większy, niż zdawałoby się z pozoru. Wgłębiał się bowiem mocno w ścianę górską wcinał się w nią kompleksem budynków, gmachów surowych i brzydkich, jakich zwykle nie spotykało się w architekturze zamków. Budynki wyglądały na fabryki i chyba były nimi. Sterczały z nich bowiem kominy i rury wentylacyjne. Dało się wywęszyć spaleniznę, siarkę i amoniak, można było też wyczuć lekką wibrację podłoża, dowód pracy jakichś podziemnych machin.

Pacholik chrząknięciem odwiódł uwagę Geralta od fabrycznego kompleksu. Iść bowiem mieli w inną stronę — ku zamkowej wieży, tej niższej, górującej nad zabudowaniami o bardziej klasycznym, pałacowym charakterze. Wnętrze też okazało się klasycznie pałacowym — pachniało kurzem, drewnem, woskiem i starzyzną. Było jasno — pod sufitem, ospale niczym ryby w akwarium, pływały otoczone aureolami światła magiczne kule, standardowe oświetlenie siedzib czarodziejów.

— Witaj, wiedźminie.

Witającymi okazali się dwaj czarodzieje. Znał obu, acz nie osobiście. Harlana Tzarę wskazała mu kiedyś Yennefer, zapamiętał go, bo jako jedyny chyba wśród magików golił głowę na łyso. Algernona Guincampa zwanego Pinetym pamiętał z Oxenfurtu. Z akademii.

— Witamy na Rissbergu — powitał Pinety. - Cieszymy się, że zechciałeś przybyć.

— Drwisz ze mnie? Nie jestem tu z własnej woli. Żeby zmusić mnie do przybycia, Lytta Neyd wpakowała mnie do kryminału…

— Ale później zeń wyciągnęła — przerwał Tzara. - I sowicie wynagrodziła. Zrekompensowała dyskomforty z wielkim, hmm, oddaniem. Wieść niesie, że od tygodnia co najmniej pozostajesz z nią w bardzo dobrych… stosunkach.

Geralt zwalczył w sobie przemożną chęć dania mu w pysk. Pinety musiał to zauważyć.

Pax — uniósł rękę. - Pax, Harlanie. Zaprzestańmy swarów. Darujmy sobie utarczki na docinki i uszczypliwości. Wiemy, że Geralt jest uprzedzony do nas, słychać to w każdym jego słowie. Wiemy, dlaczego tak jest, wiemy, jak zdołowała go afera z Yennefer. I reakcja środowiska na tę aferę. Nie zmienimy tego. Ale Geralt to zawodowiec, będzie umiał być ponad to.

— Umiał będzie — przyznał cierpko Geralt. - Pytanie, czy zechce. Przejdźmy wreszcie do rzeczy. Po co tu jestem?

— Jesteś nam potrzebny — rzekł sucho Tzara. - Waśnie ty.

— Właśnie ja. Mam się czuć zaszczycony? Czy też mam zacząć się bać?

— Jesteś sławny, Geralcie z Rivii — rzekł Pinety. - Twoje czyny i wyczyny powszechny konsensus faktycznie uznaje za spektakularne i podziwu godne. Na nasz podziw, jak sam miarkujesz, niespecjalnie możesz liczyć, nie jesteśmy aż tak skorzy, by okazywać admirację, zwłaszcza komuś takiemu, jak ty. Ale umiemy uznać profesjonalizm i uszanować eksperiencję. Fakty mówią za siebie. Jesteś, zaryzykowałbym stwierdzenie, wybitnym… hmm…

— No?

— Eliminatorem. - Pinety znalazł słowo bez trudu, ewidentnie już zawczasu miał je na podorędziu. - Kimś, kto eliminuje zagrażające ludziom bestie i potwory.

Geralt nie skomentował. Czekał.

— Także naszym celem, celem czarodziejów, jest dobrobyt i bezpieczeństwo ludzi. Można więc mówić o wspólnocie interesów. Okazjonalne nieporozumienia nie powinny tego przesłaniać. Dał nam to niedawno do zrozumienia gospodarz tego zamku. Który słyszał o tobie. I chciałby poznać cię osobiście. Zażyczył sobie tego.

— Ortolan.

— Arcymistrz Ortolan. I jego najbliżsi współpracownicy. Będziesz przedstawiony. Później. Służący wskaże ci twoje komnaty. Racz odświeżyć się po podróży. Odpocząć. Wkrótce przyślemy po ciebie.

* * *

Geralt myślał. Przypominał sobie wszystko, co kiedykolwiek słyszał o arcymistrzu Ortolanie. Będącym, jak chciał powszechny konsensus, żywą legendą.

* * *

Ortolan był żywą legendą osobą niezwykle zasłużoną dla sztuki czarnoksięskiej.

Jego obsesją było popularyzowanie magii. W odróżnieniu od większości czarodziejów uważał, że beneficje i korzyści płynące z mocy ponadnaturalnych winny być dobrem wspólnym i służyć umacnianiu ogólnego dobrobytu, komfortu i szczęśliwości powszechnej. Każdy człowiek, marzył Ortolan, winien mieć zagwarantowany nieodpłatny dostęp do magicznych leków i eliksirów. Czarodziejskie amulety, talizmany i wszelkie artefakty winne być dostępne powszechnie i darmowe. Przywilejem każdego obywatela winny być telepatia, telekineza, teleportacja i telekomunikacja. Aby to osiągnąć, Ortolan bez przerwy coś wynajdywał. To znaczy — robił wynalazki. Niektóre równie legendarne, jak on sam.

Rzeczywistość boleśnie zweryfikowała mrzonki starego czarodzieja. Żaden z jego mających upowszechniać i demokratyzować magię wynalazków nigdy nie wyszedł poza fazę prototypu. Wszystko, co Ortolan wymyślił, a co w założeniu miało być proste, okazywało się potwornie skomplikowane. Co miało być masowe, okazywało się diabelnie drogie. Ortolan nie upadał jednak na duchu, fiaska, miast zniechęcić, podniecały go do dalszych wysiłków. Prowadzących do kolejnych fiask.

Podejrzewano — samemu Ortolanowi, rzecz jasna, myśl taka nie zaświtała nigdy — że niepowodzenia wynalazcy często za przyczynę miewały zwykły sabotaż. Nie chodziło tu — przynajmniej nie jedynie — o zwykłą zawiść czarodziejskiego bractwa, o niechęć do popularyzowania sztuki, którą czarodzieje woleli widzieć w rękach elity — czyli własnych. Bardziej obawiano się wynalazków o charakterze militarnym i zabójczym. I słusznie się obawiano. Jak każdy wynalazca, Ortolan miewał okresy fascynacji materiałami wybuchowymi i zapalającymi, bombardami, opancerzonymi rydwanami, samopałami, samobijami i gazami trującymi. Warunkiem dobrobytu, dowodził staruszek, jest powszechny pokój między narodami, a pokój osiąga się poprzez zbrojenia. Najpewniejsza metoda zapobiegania wojnom to odstraszanie straszną bronią im broń straszniejsza, tym pokój pewniejszy i długo trwalszy. Ponieważ Ortolan argumentów słuchać nie zwykł, utajono wśród jego wynalazczego zespołu sabotażystów, którzy groźne wynalazki torpedowali. Prawie żaden nie ujrzał światła dziennego. Wyjątkiem był osławiony i będący przedmiotem licznych anegdot kulomiot. Był to rodzaj telekinetycznego arbalestu z wielką banią na ołowiane kulki. Kulomiot — zgodnie z nazwą — miał miotać kulki do celu, i to całymi seriami. Prototyp wyszedł, o dziwo, poza mury Rissbergu, został nawet przetestowany w jakiejś potyczce. Z żałosnym jednak efektem. Posługujący się wynalazkiem strzelec, zapytany o przydatność broni, miał się podobno wyrazić, że kulomiot jest jak jego teściowa. Ciężki, brzydki, całkowicie bezużyteczny i nic, tylko wziąć i utopić w rzece. Stary czarodziej nie przejął się, gdy mu to powtórzono. Kulomiot to zabawka, oświadczył pono, on ma już na desce projekty dużo bardziej zaawansowane, zdolne razić masowo. On, Ortolan, da ludzkości dobrodziejstwo pokoju, choćby wprzód trzeba było połowę ludzkości wybić.

* * *

Ścianę komnaty, do której go wprowadzono, pokrywał ogromny arras, arcydzieło tkactwa, arkadyjska werdiura. Arras szpecił niedokładnie sprany zaciek, przypominający trochę wielką kałamarnicę. Ktoś, ocenił wiedźmin, zapewne całkiem niedawno się na arcydzieło tkactwa wyrzygał.

Za zajmującym środek komnaty długim stołem zasiadało siedem osób.

— Mistrzu Ortolanie — Pinety ukłonił się lekko — pozwól sobie przedstawić. Geralt z Rivii. Wiedźmin.

Wygląd Ortolana nie zdziwił Geralta. Mniemano, że był najstarszym żyjącym czarodziejem. Może tak było w istocie, może nie, ale pozostawało faktem, iż Ortolan był najstarzej wyglądającym czarodziejem. Było to o tyle dziwne, że nikt inny, a właśnie on był wynalazcą słynnego dekoktu alraunowego, eliksiru, którego czarodzieje używali celem powstrzymania procesu starzenia się. Sam Ortolan, gdy wreszcie dopracował się niezawodnie działającej formuły magicznego płynu, niewiele na nim skorzystał, bo był już wówczas dość wiekowy. Eliksir zapobiegał starzeniu, ale bynajmniej nie odmładzał. Dlatego też Ortolan, choć od dawna zażywał lek, wciąż wyglądał jak stary dziad — zwłaszcza na tle konfratrów: sędziwych czarodziejów, wyglądających na mężczyzn w kwiecie wieku, i steranych życiem czarodziejek, wyglądających jak dziewczęta. Tryskające młodością i wdziękiem czarodziejki oraz lekko szpakowaci czarodzieje, których prawdziwe daty urodzenia ginęły w pomroce dziejów, strzegli tajemnicy eliksiru Ortolana jak źrenicy oka, a czasem nawet wręcz zaprzeczali jego istnieniu. Ortolana zaś utrzymywali w przekonaniu, że eliksir jest dostępny powszechnie, dzięki czemu ludzkość jest praktycznie nieśmiertelna i — co za tym idzie — absolutnie szczęśliwa.

— Geralt z Rivii — powtórzył Ortolan, miętosząc w dłoni kłak siwej brody. - A jakże, a jakże, słyszeliśmy. Wiedźmin. Defensor, jak powiadają obrońca, ludziom ode Złego niosący ratunek. Na wszelkie potworne Zło prezerwatywą i antidotum konsyderowany.

Geralt przybrał skromną minę i ukłonił się.

— A jakże, a jakże… — podjął czarodziej, tarmosząc brodę. - Wiemy, wiemy. Sił, by ludzi bronić, według wszelkiej assercji nie szczędzisz, chłopcze, nie szczędzisz. I iście estymacji godzien twój proceder, estymacji godne rzemiosło. Witamy cię na zamku naszym, radzi, że cię tu fata rzuciły. Bo choć sam tego możesz nie wiedzieć, aleś powrócił jako ten ptak do gniazda… Dobrze mówię, jako ten ptak. Radziśmy ci i mniemamy, iżeś i ty nam rad. Hę?

Geralt był w kropce, jak zwracać się do Ortolana. Czarodzieje nie uznawali form grzecznościowych i nie oczekiwali ich od innych. Nie wiedział jednak, czy to przystoi wobec siwowłosego i siwobrodego starca, w dodatku żywej legendy. Miast się odzywać, ukłonił się ponownie.

Pinety kolejno przedstawił siedzących za stołem czarodziejów. Geralt niektórych znał. Ze słyszenia.

Axel Esparza, szerzej znany jako Axel Raby, miał faktycznie czoło i policzki pokryte dziobami po ospie, nie usuwał ich, jak chciała plotka, przez zwykłą przekorę. Lekko szpakowaty Myles Trethevey i nieco bardziej szpakowaty Stucco Zangenis przyglądali się wiedźminowi z umiarkowanym zainteresowaniem. Zainteresowanie Biruty Icarti, umiarkowanie urodziwej blondynki, wyglądało na nieco większe. Tarvix Sandoval, barczysty, z postury rycerz raczej niż czarodziej, patrzył w bok, na arras, jakby i on podziwiał zaciek i dociekał, skąd ów się wziął i kto zawinił.

Miejsce najbliżej Ortolana zajmował najmłodszy, jak się wydawało, spośród obecnych, Sorel Degerlund, o długich włosach i cokolwiek skutkiem tego zniewieściałym typie urody.

— My również — przemówiła Biruta Icarti — witamy słynnego wiedźmina, obrońcę ludzi. Radziśmy witać, albowiem i my tu, na tym zamku, pod auspicją arcymistrza Ortolana trudzimy się, by dzięki postępowi życie ludzi czynić bezpieczniejszym i lżejszym. Także dla nas dobro ludzi to cel nadrzędny. Wiek arcymistrza nie pozwala nadto przedłużać audiencji. Zapytam więc, jak się godzi: czy masz jakieś życzenia, Geralcie z Rivii? Czy jest coś, co moglibyśmy dla ciebie zrobić?

— Dziękuję — Geralt skłonił się ponownie — arcymistrzowi Ortolanowi. I wam, szanowni. A skoro ośmielacie mnie pytaniem… Tak, jest coś, co moglibyście dla mnie zrobić. Moglibyście wyjaśnić mi… to. Tę rzecz. Zdarłem ją z wigilozaura, którego zabiłem.

Położył na stole owalną płytkę o rozmiarach dziecięcej dłoni. Z wytłoczonymi znakami.

— RISS PSREP Mk IV/002 025 — odczytał głośno Axel Raby. I przekazał płytkę Sandovalowi.

— Mutacja, wytworzona tu, u nas, na Rissbergu — ocenił cierpko Sandoval. - W sekcji pseudogadów. Jaszczur strażniczy. Model czwarty, seria druga, egzemplarz dwudziesty piąty. Przestarzały, od dawna produkujemy ulepszone. Co tu jeszcze jest do wyjaśniania?

— Mówi, że zabił wigilozaura — skrzywił się Stucco Zangenis. - Nie o wyjaśnienia więc chodzi, lecz o pretensje. Reklamacje, wiedźminie, przyjmujemy i rozpatrujemy tylko od legalnych nabywców, wyłącznie na podstawie dowodu zakupu. Wyłącznie na podstawie dowodu zakupu serwisujemy i usuwamy usterki…

— Gwarancja na ten model dawno wygasła — dorzucił Myles Trethevey. - Żadna nie obejmuje zaś usterek powstałych w wyniku niewłaściwego lub niezgodnego z instrukcją obsługi użytkowania wytworu. Jeśli wytworem posługiwano się niewłaściwie, Rissberg nie ponosi odpowiedzialności. Żadnej odpowiedzialności.

— A za to — Geralt wyjął z kieszeni i rzucił na stół drugą płytkę — ponosicie odpowiedzialność?

Druga płytka była podobnego kształtu i rozmiaru, co poprzednia, ale pociemniała i zaśniedziała. W wytłoczenia wrósł i wpiekł się brud. Ale znaki wciąż były czytelne:

IDR UL Ex IX 0012 BETA

Zapadło długie milczenie.

— Idarran z Ulivo — powiedział wreszcie Pinety, zaskakująco cicho i zaskakująco niepewnie. - Uczeń Alzura. Nie sądziłem…

— Skąd to masz, wiedźminie? — Axel Raby przechylił się przez stół. - W jaki sposób to zdobyłeś?

— Pytasz, jakbyś nie wiedział — odparł Geralt. - Wydłubałem ze skorupy stwora, którego zabiłem. A który wcześniej zamordował co najmniej dwadzieścioro ludzi w okolicy. Co najmniej, bo myślę, że dużo więcej. Myślę, że mordował od lat.

— Idarran… — mruknął Tarvix Sandoval. - A przed nim Malaspina i Alzur…

— Ale to nie my — powiedział Zangenis. - Nie my. Nie Rissberg.

— Dziewiąty model eksperymentalny — dodała w zamyśleniu Biruta Icarti. - Wersja beta. Dwunasty…

— Dwunasty egzemplarz — podchwycił Geralt, nie bez złośliwości. - A ile takich było łącznie? Ile ich wytworzono? Odpowiedzi na pytanie o odpowiedzialność nie uzyskam, to jasne, bo to nie wy, nie Rissberg, wy jesteście czyści i chcecie, bym w to uwierzył. Ale zdradźcie choć, bo z pewnością wiecie, ile jeszcze takich krąży po lasach i morduje ludzi. Ile trzeba będzie takich odnaleźć. I zarąbać. Chciałem rzec: wyeliminować.

— Co to jest, co to jest? — ożywił się nagle Ortolan. - Co tam macie? Pokażcie! Ach… Sorel Degerlund nachylił się do ucha starca, długo szeptał. Myles Trethevey, demonstrując płytkę, szeptał z drugiej strony. Ortolan szarpał brodę.

— Zabił? - krzyknął nagle cienko. - Wiedźmin? Unicestwił genialne dzieło Idarrana? Zabił? Zniszczył bezmyślnie?

Wiedźmin nie wytrzymał. Parsknął. Szacunek dla wieku podeszłego i siwizny nagle całkiem go opuścił. Parsknął ponownie. A potem zaśmiał się. Szczerze i niepowstrzymanie.

Zamarłe twarze siedzących za stołem czarodziejów, miast pohamować, wprawiły go w jeszcze większą wesołość. Do diabła, pomyślał, nie pamiętam, kiedy ostatnio śmiałem się równie szczerze. Chyba w Kaer Morhen, przypomniał sobie, tak, w Kaer Morhen. Kiedy pod Vesemirem załamała się spróchniała deska w wychodku.

— Jeszcze śmieje się, smarkacz! — wykrzyknął Ortolan. - Rży niby osieł! Chłystku nierozumny! Pomyśleć, żem w obronę cię brał, gdy inni szkalowali! Co z tego, mówiłem, że on w małej Yennefer rozamorował się? I że mała Yennefer kocha jego? Serce nie sługa, mówiłem, dajcież im obojgu pokój!

Geralt przestał się śmiać.

— A ty cóżeś zrobił, najgłupszy z siepaczy? — rozwrzeszczał się na dobre starzec. — Coś uczynił? Czy pojmujesz, jakieś ty arcydzieło, jakiś ty cud genetyki zrujnował? Nie, nie, tego tobie, profanowi, nie pojąć rozumem twym miałkim! Nie pojąć ci idei ludzi genialnych! Takich jak Idarran właśnie, i jak Alzur, nauczyciel jego, którzy geniuszem i talentem ekstraordynaryjnym byli udarowani! Którzy dzieła wielkie inwentowali i tworzyli, dobru ludzkości służyć mające, i nie zysk, nie mamonę niegodziwą mając na względzie, nie plezyry ni zabawy, lecz postęp i dobro ogółu! Ale cóż ty z tych rzeczy apprehendujesz? Nic nie apprehendujesz, nic, nic, ni krztyny!

— A toć jeszcze powiem — zasapał Ortolan — żeś ty ojców własnych dzieło mordem nieroztropnym zhańbił. Bo to Cosimo Malaspina, a po nim uczeń jego Alzur, Alzur właśnie, wiedźminów stworzyli. Oni to mutację zinwentowali, dzięki której tobie podobnych wykreowano. Dzięki której istniejesz, dzięki której po świecie chodzisz, niewdzięczniku. Estymować by ci Alzura, jego następców i ich dzieła, nie zaś niszczyć! Oj… Oj…

Stary czarodziej zamilkł nagle, przewrócił oczami i zastękał ciężko.

— Muszę na stolec — oznajmił jękliwie. - Muszę na stolec prędko! Sorel! Miły chłopcze! Degerlund i Trethevey zerwali się z miejsc, pomogli starcowi wstać i wywiedli go z komnaty.

Po krótkiej chwili wstała Biruta Icarti. Obrzuciła wiedźmina wiele mówiącym spojrzeniem, po czym wyszła bez słowa. Za nią nie patrząc na Geralta w ogóle, podążyli Sandoval i Zangenis. Axel Raby wstał, skrzyżował ręce na piersi. Patrzył na Geralta długo. Długo i raczej niemile.

— Błędem było zapraszanie cię — powiedział wreszcie. - Wiedziałem o tym. Łudziłem się jednak, że zdobędziesz się choć na pozory okrzesania.

— Błędem było przyjmowanie waszego zaproszenia — odrzekł zimno Geralt. - Też o tym wiedziałem. Ale łudziłem się, że otrzymam odpowiedź na moje pytania. Ile jeszcze ponumerowanych arcydzieł jest na swobodzie? Ile jeszcze takich majstersztyków wytworzyli Malaspina, Alzur i Idarran? Ile ich wytworzył czcigodny Ortolan? Ile jeszcze noszących wasze plakietki potworów będę musiał zabić? Ja, wiedźmin, prezerwatywa i antidotum? Nie dostałem odpowiedzi i dobrze apprehenduję, dlaczego. Względem zaś okrzesania: wal się, Esparza.

Wychodząc, Raby trzasnął drzwiami. Aż tynk posypał się ze sztukaterii.

— Dobrego wrażenia — ocenił wiedźmin — jak mi się zdaje, nie wywarłem. Ale i nie oczekiwałem, że wywrę, toteż i rozczarowania nie ma. Ale to chyba nie wszystko, co? Tyle zachodu, by mnie tu ściągnąć… I to by miało być na tyle? Cóż, jeśli tak… Znajdzie się na waszym podgrodziu jakiś lokal z wyszynkiem? Mogę już sobie pójść?

— Nie — odrzekł Harlan Tzara. - Nie możesz sobie pójść.

— Bo to bynajmniej nie na tyle — potwierdził Pinety.

* * *

Komnata, do której go wprowadzono, nie była typowym pomieszczeniem, w jakim czarodzieje zwykli przyjmować interesantów. Zazwyczaj — Geralt zdążył zapoznać się z tym obyczajem — magowie udzielali audiencji w salach o wystroju bardzo formalnym, często surowym i przygnębiającym. Raczej nie do pomyślenia było, by czarodziej przyjął kogoś w pokoju prywatnym, osobistym, mogącym dostarczyć informacji o charakterze, gustach i upodobaniach magika — zwłaszcza zaś o rodzaju i specyfice uprawianej przez magika magii.

Tym razem było zupełnie inaczej. Ściany komnaty zdobiły liczne grafiki i akwarele, wszystkie co do jednej o erotycznym lub wręcz pornograficznym charakterze. Na półeczkach pyszniły się modele żaglowców, cieszące oko precyzją detali. Maleńkie stateczki w butelkach dumnie wydymały miniaturowe żagle. Liczne gabloty i gablotki pełne były figurek żołnierzyków, konnicy i piechoty, w przeróżnych formacjach. Na wprost wejścia, też oszklony, wisiał spreparowany pstrąg potokowy. Sporych, jak na pstrąga, rozmiarów.

— Siadaj, wiedźminie. - Pinety, jasnym się to stało od razu, był tu gospodarzem. Geralt usiadł, przypatrując się spreparowanemu pstrągowi. Ryba za życia musiała ważyć dobre piętnaście funtów. O ile nie była to wykonana z gipsu imitacja.

— Przed podsłuchem — Pinety powiódł dłonią w powietrzu — ochroni nas magia. Rozmawiać możemy więc swobodnie i wreszcie o prawdziwych powodach, dla których ściągnęliśmy cię tutaj, Geralcie z Rivii. Pstrąg, który tak cię interesuje, był złowiony na sztuczną muchę w rzece Wstążce, ważył czternaście funtów i dziewięć uncji. Został wypuszczony żywy, w gablocie znajduje się jego magicznie sporządzona kopia. A teraz skup się, proszę. Na tym, co powiem.

— Jestem gotów. Na wszystko.

— Ciekawi nas, jakie masz doświadczenia z demonami.

Geralt uniósł brwi. Na to gotów nie był. A jeszcze niedawno sądził, że nic go nie zdziwi.

— A co to jest demon? Waszym zdaniem? Harlan Tzara skrzywił się i poruszył gwałtownie. Pinety zmitygował go spojrzeniem.

— W uczelni oxenfurckiej — powiedział — działa katedra zjawisk ponadnaturalnych. Mistrzowie magii bywają tam z gościnnymi wykładami. Tyczącymi, wśród innych, również tematu demonów i demonizmu, w wielu aspektach tego zjawiska, wliczając fizyczny, metafizyczny, filozoficzny i moralny. Ale chyba niepotrzebnie ci o tym opowiadam, ty przecież słuchałeś tych wykładów. Pamiętam cię, choć jako wolny słuchacz siadywałeś zwykle w ostatnim rzędzie auli. Ponowię zatem pytanie o twoje doświadczenia z demonami. A ty bądź dobry i odpowiedz. Bez mędrkowania, jeśli możemy prosić. I udawanego zdziwienia.

— W moim zdziwieniu — odrzekł sucho Geralt — nie ma ni krztyny udawania, jest tak szczere, że aż boli. Jak może nie dziwić fakt, że o doświadczenia z demonami pyta się mnie, prostego wiedźmina, prostą prezerwatywę i jeszcze prostsze antidotum. A pytania stawiają mistrzowie magii, którzy o demonizmie i jego aspektach wykładają na uniwersytecie.

— Odpowiedz na postawione pytanie.

— Jestem wiedźminem, nie czarodziejem. A to znaczy, że względem demonów moje doświadczenie nie umywa się do waszego. Słuchałem twoich wykładów w Oxenfurcie, Guincamp. To, co istotne, dotarło do ostatniego rzędu auli. Demony są istotami z innych niż nasz światów. Elementarnych Planów… wymiarów, płaszczyzn, czasoprzestrzeni czy jak tam je zwać. Aby mieć z nim jakiekolwiek doświadczenie, demona trzeba wywołać, czyli przemocą wyciągnąć z jego planu. Dokonać tego można tylko za pomocą magii…

— Nie magii, lecz goecji — przerwał Pinety. - Różnica jest zasadnicza. I nie tłumacz nam tego, co wiemy. Odpowiedz na postawione pytanie. Proszę cię o to już po raz trzeci. Sam dziwiąc się swej cierpliwości.

— Odpowiadam na pytanie: tak, miałem do czynienia z demonami. Dwa razy wynajmowano mnie, bym takie… wyeliminował. Poradziłem sobie z dwoma demonami. Z jednym, który wlazł w wilka. I jednym, który opętał człowieka.

— Poradziłeś sobie.

— Poradziłem. Nie było to łatwe.

— Ale wykonalne — wtrącił Tzara. - Wbrew temu, co się twierdzi. A twierdzi się, że demona w ogóle nie sposób unicestwić.

— Nie twierdziłem, bym kiedykolwiek unicestwił demona. Zabiłem jednego wilka i jednego człowieka. Ciekawią was szczegóły?

— Bardzo.

— Przy wilku, który wcześniej w biały dzień zagryzł i rozszarpał jedenaścioro ludzi, działałem wspólnie z kapłanem, magia i miecz zatriumfowały wespół w zespół. Gdy po ciężkiej walce zabiłem wreszcie wilka, siedzący w nim demon wyrwał się na swobodę w postaci wielkiej świecącej kuli. I zniszczył spory kawał lasu, kładąc drzewa pokotem. Na mnie i kapłana w ogóle nie zwrócił uwagi, karczował puszczę w przeciwnym kierunku. A potem zniknął, zapewne wrócił do swego wymiaru. Kapłan upierał się, że to jego zasługa, że egzorcyzmami wyekspediował demona w zaświaty. Ja jednak myślę, że demon odszedł, bo się zwyczajnie znudził.

— A ten drugi przypadek?

— Był ciekawszy.

— Opętanego człowieka zabiłem — podjął bez ponaglania. - I nic. Żadnych ubocznych spektakularnych efektów. Żadnych kul, zórz, błyskawic, trąb powietrznych, żadnego smrodu nawet. Nie mam pojęcia, co się stało z demonem. Zabitego badali kapłani i magicy, wasi konfratrzy. Niczego nie znaleźli i nie stwierdzili. Ciało spalono, bo proces rozkładu wystąpił zupełnie normalnie, a panował upał…

Urwał. Czarodzieje popatrzyli po sobie. Twarze mieli kamienne.

— Byłby to zatem, jak rozumiem — powiedział wreszcie Harlan Tzara — jedyny właściwy sposób na demona. Zabić, unicestwić energumena, czyli człowieka opętanego. Człowieka, podkreślam. Należy zabić go od razu, nie czekając i nie deliberując. Rąbać mieczem, ile sił. I tyle. Taka jest wiedźmińska metoda? Wiedźmiński warsztat?

- Źle ci to idzie, Tzara. Nie umiesz. Żeby kogoś dobrze znieważyć, nie wystarczy przemożne pragnienie, entuzjazm ani zapał. Konieczny jest warsztat.

Pax, pax — powtórnie zażegnał kłótnię Pinety. - Chodzi nam po prostu o ustalenie faktów. Powiedziałeś nam, że zabiłeś człowieka, to twe własne słowa. Wasz wiedźmiński kodeks jakoby zabijania ludzi zabrania. Zabiłeś, twierdzisz, energumena, człowieka, którego opętał demon. Po tym fakcie, czyli zabiciu człowieka, że znowu cię zacytuję, nie zaobserwowano żadnych spektakularnych efektów. Skąd zatem pewność, że nie był to…

— Dosyć — przerwał Geralt. - Dosyć tego, Guincamp, te aluzyjki wiodą donikąd. Chcesz faktów? Proszę, są następujące. Zabiłem, bo tak było trzeba. Zabiłem, by ratować życie innych ludzi. A dyspensę na to wtedy akurat dostałem od prawa. Udzielono mi jej pospiesznie, mimo tego w szumnych dość słowach. Stan wyższej konieczności, okoliczność wyłączająca bezprawność czynu zabronionego, poświęcenie jednego dobra w celu uratowania dobra drugiego, zagrożenie rzeczywiste i bezpośrednie. Fakt, było rzeczywiste i było bezpośrednie. Żałujcie, żeście nie widzieli tego opętanego w akcji, tego, co wyrabiał, do czego był zdolny. Mało wiem o filozoficznych i metafizycznych aspektach demonów, ale ich aspekt fizyczny jest iście spektakularny. Może zadziwić, wierzcie mi na słowo.

— Wierzymy — potwierdził Pinety, powtórnie wymieniając się z Tzarą spojrzeniami. -Wierzymy jak najbardziej. Bo też widywaliśmy to i owo.

— Nie wątpię — skrzywił wargi wiedźmin. - I nie wątpiłem w Oxenfurcie, na twoich wykładach. Widać było, że znasz się na rzeczy. Podbudowa teoretyczna faktycznie przydała mi się wtedy, z tym wilkiem i człowiekiem. Wiedziałem, w czym rzecz. Oba te wypadki miały identyczne podłoże. Jak to ty mówiłeś, Tzara? Metoda? Warsztat? A zatem była to czarodziejska metoda i warsztat też czarodziejski. Jakiś czarodziej zaklęciami przywołał demona, wyciągnął go siłą z jego planu, w oczywistym zamiarze wykorzystania go do swych magicznych celów. Na tym polega magia demoniczna.

— Goecja.

— Na tym polega goecja: wywołać demona, wykorzystać go, a potem uwolnić. Tak chce teoria. Bo w praktyce zdarza się, że czarodziej, miast po wykorzystaniu uwolnić demona, magicznie więzi go w ciele jakiegoś nosiciela. W ciele wilka, dla przykładu. Albo człowieka. Bo czarodziej, wzorem Alzura i Idarrana, lubi poeksperymentować. Poobserwować, co też uczyni demon w cudzej skórze, gdy wypuści się go na swobodę. Bo czarodziej, tak jak Alzur, jest chorym zboczeńcem, którego cieszy i bawi patrzenie na siany przez demona mord. Zdarzało się tak, prawda?

— Różne rzeczy się zdarzały — powiedział przeciągle Harlan Tzara. - Głupio jest uogólniać, a nisko wypominać. Przypomnieć ci wiedźminów, którzy nie cofali się przed rabunkiem? Nie wzdragali wynajmować jako płatni zabójcy? Mam ci przypomnieć psychopatów, którzy nosili medaliony z głową kota, a których również bawił siany wokół mord?

— Panowie — uniósł rękę Pinety, powstrzymując wiedźmina, szykującego się do repliki. - To nie sesja rady miejskiej, nie licytujcie się więc w przywarach i patologiach. Rozumniej chyba uznać, że nikt nie jest doskonały, przywary ma każdy, a patologie nie są obce nawet istotom niebiańskim. Podobno. Skupmy się na problemie, który mamy, a który wymaga rozwiązania.

— Goecja — zaczął po długim milczeniu Pinety — jest zakazana, bo to proceder szalenie niebezpieczny. Samo wywołanie demona nie wymaga, niestety, ani największej wiedzy, ani najwyższych zdolności magicznych. Wystarczy posiadanie któregoś z nekromantycznych grymuarów, a tych sporo jest na czarnym rynku. Bez wiedzy i umiejętności trudno jednak nad wywołanym demonem zapanować. Domorosły goeta może mówić o szczęściu, jeśli wywołany demon po prostu wyrwie się, wyswobodzi i ucieknie. Wielu kończy rozszarpanymi na strzępy. Wywoływanie demonów i jakichkolwiek innych istot z planów żywiołów i parażywiołów zostało zatem obłożone zakazem i groźbą surowych kar. Istnieje system kontroli, który gwarantuje przestrzeganie zakazu. Jest jednak miejsce, które spod kontroli zostało wyłączone.

— Zamek Rissberg. Oczywiście.

— Oczywiście. Rissbergu nie można kontrolować. System kontroli nad goecją, o którym mówiłem, został wszak stworzony właśnie tutaj. W wyniku przeprowadzonych tu eksperymentów. Dzięki przeprowadzanym tu testom system jest wciąż doskonalony. Prowadzi się tu też i inne badania, dokonuje innych eksperymentów. O bardzo różnym charakterze. Bada się tu różne rzeczy i zjawiska, wiedźminie. Różne rzeczy się tu robi. Nie zawsze legalne i nie zawsze moralne. Cel uświęca środki. Taki napis można by tu powiesić nad bramą.

— Ale pod inskrypcją — dodał Tzara — należałoby dopisać: «Co powstało na Rissbergu, na Rissbergu zostaje». Eksperymenty robi się tu pod nadzorem. Wszystko jest monitorowane.

— W sposób oczywisty nie wszystko — stwierdził cierpko Geralt. - Bo coś umknęło.

— Coś umknęło. - Pinety imponował spokojem. - Na zamku pracuje obecnie osiemnastu mistrzów. Do tego ponad pół setki uczniów i adeptów. Większość tych ostatnich od stopnia mistrzowskiego dzielą tylko formalności. Obawiamy się… Mamy podstawy przypuszczać, że komuś z tej licznej grupy zachciało się zabawić goecją.

— Nie wiecie, komu?

— Nie wiemy. - Harlanowi Tzarze nie drgnęła powieka. Ale wiedźmin wiedział, że kłamie.

— W maju i na początku czerwca — czarodziej nie czekał na dalsze pytania — dokonano w okolicy trzech masowych zbrodni. W okolicy, to znaczy tu, na Pogórzu, najbliżej dwanaście, najdalej jakieś dwadzieścia mil od Rissbergu. Za każdym razem chodziło o leśne osady, sadyby drwali i innych robotników leśnych. W osadach wymordowano wszystkich mieszkańców, nie został nikt żywy. Oględziny zwłok upewniły nas, że zbrodni tych musiał dokonać demon. Dokładniej, energumen, nosiciel demona. Demona, którego wywołano tu, na zamku.

— Mamy problem, Geralcie z Rivii. Musimy go rozwiązać. I liczymy, że nam w tym pomożesz.

Przesył materii to rzecz kunsztowna, finezyjna i subtelna, toteż przed przystąpieniem do teleportacji bezwzględnie zaleca się wypróżnić i opróżnić pęcherz.

Geoffrey Monck, Teoria i praktyka użycia portali teleportacyjnych

Загрузка...