Interludium

Dwa dni później


— Bardzo prosimy, szanowna — skinął władczo Belohun, król Kerack. - Bardzo prosimy. Służba! Krzesło!

Sklepienie komnaty zdobił plafon, fresk przedstawiający żaglowiec wśród fal, trytonów, hippokampów i stworzeń przypominających homary. Fresk na jednej ze ścian był zaś mapą świata. Mapą jak dawno już stwierdziła Koral, absolutnie fantastyczną z faktycznym usytuowaniem lądów i mórz niewiele wspólnego mającą. Ale ładną i gustowną.

Dwóch paziów przytaszczyło i ustawiło ciężkie rzeźbione karło. Czarodziejka usiadła, kładąc ręce na oparciach tak, by jej wysadzane rubinami bransolety były dobrze widoczne i nie uszły uwagi. Na ufryzowanych włosach miała jeszcze rubinowy diademik, a na głębokim dekolcie rubinową kolię. Wszystko specjalnie na królewską audiencję. Chciała zrobić wrażenie. I robiła. Król Belohun wytrzeszczał oczy, nie wiada, na rubiny czy na dekolt.

Belohun, syn Osmyka, był, można powiedzieć, królem w pierwszym pokoleniu. Jego ojciec zbił znaczny dość majątek na morskim handlu, a zdaje się też i po trosze na morskim rozbójnictwie. Wykończywszy konkurencję i zmonopolizowawszy żeglugę kabotażową rejonu, Osmyk mianował się królem. Akt samozwańczej koronacji w zasadzie formalizował tylko status quo, toteż nie wzbudził większych zastrzeżeń ani nie wywołał protestów. W drodze wcześniejszych prywatnych wojen i wojenek Osmyk uładził zatargi graniczne i kompetencyjne z sąsiadami, Verden i Cidaris. Wiadomym stało się, gdzie Kerack się zaczyna, gdzie kończy i kto tam włada. A skoro włada, to jest królem — i przysługuje mu taki tytuł. Naturalnym porządkiem rzeczy tytuł i władza przechodzi z ojca na syna, nikogo więc nie zdziwiło, że po śmierci Osmyka na tronie zasiadł jego syn, Belohun. Synów Osmyk miał co prawda więcej, jeszcze czterech bodaj, ale wszyscy zrzekli się praw do korony, jeden nawet podobno dobrowolnie. Tym sposobem Belohun panował w Kerack już od lat z górą dwudziestu, zgodnie z rodzinną tradycją ciągnąc zyski z przemysłu stoczniowego, transportu, rybołówstwa i piractwa.

Teraz zaś, na tronie, na podwyższeniu, w sobolowym kołpaku, z berłem w ręku, król Belohun udzielał audiencji. Majestatyczny niczym żuk gnojarz na krowiej kupie.

— Szanowna i miła nam pani Lytta Neyd — powitał. - Nasza ulubiona czarodziejka Lytta Neyd. Raczyła znowu odwiedzić Kerack. I pewnie znowu na dłużej?

— Służy mi morskie powietrze. - Koral prowokacyjnie założyła nogę na nogę, demonstrując trzewiczek na modnym korku. - Za łaskawym pozwoleniem waszej królewskiej mości.

Król powiódł wzrokiem po zasiadających obok synach. Obaj rośli jak żerdzie, w niczym nie przypominali ojca, kościstego, żylastego, ale niezbyt imponującego wzrostem. Sami też nie wyglądali na braci. Starszy, Egmund, czarny jak kruk, Xander, niewiele młodszy, albinotyczny niemal blondyn. Obaj patrzyli na Lyttę bez sympatii. W sposób oczywisty drażnił ich przywilej, na mocy którego czarodzieje w przytomności królów siadali, a audiencji udzielano im na krzesłach. Przywilej miał jednak zasięg powszechny i nie mógł go lekceważyć nikt chcący uchodzić za cywilizowanego. Synowie Belohuna bardzo chcieli za takich uchodzić.

- Łaskawego pozwolenia — przemówił wolno Belohun — udzielimy. Z pewnym zastrzeżeniem.

Koral uniosła dłoń i ostentacyjnie przyjrzała się paznokciom. Miało to zasygnalizować, że zastrzeżenia Belohuna ma gdzieś. Król nie odczytał sygnału. A jeśli odczytał, to umiejętnie to ukrył.

— Doszło uszu naszych — sapnął gniewnie — że babom, co dzieci mieć nie chcą szanowna pani Neyd magiczne konkokcje udostępnia. A tym, co już brzemienne, spędzać płody pomaga. A my tu, w Kerack, proceder taki za niemoralny uważamy.

— To, do czego kobieta ma naturalne prawo — odrzekła sucho Koral — niemoralnym być nie może ipso facto.

— Kobieta — król wyprężył na tronie chudą postać — ma prawo oczekiwać od mężczyzny tylko dwóch podarków: na lato ciąża, a na zimę łapcie z cienkiego łyka. Tak pierwszy, jak i drugi podarek ma za zadanie zakotwiczyć kobietę w domu. Dom jest bowiem miejscem dla kobiety odpowiednim, przez naturę jej przypisanym. Kobieta z wielkim brzuchem i uczepionym jej kiecki potomstwem od domu się nie oddali i nie przyjdą jej do głowy żadne głupie pomysły, a to gwarantuje pokój ducha mężczyźnie. Spokojny duchem mężczyzna może ciężko pracować gwoli pomnażania bogactwa i dobrobytu swego władcy. Pracującemu w pocie czoła i bez wytchnienia, spokojnemu o swe stadło mężczyźnie też nie przyjdą do głowy żadne głupie pomysły. A gdy kobiecie ktoś wmówi, że może rodzić, gdy chce, a gdy nie chce, to nie musi, gdy na domiar ktoś podpowie jej sposób i podsunie środek, wtedy, szanowna, wtedy porządek społeczny zaczyna się chwiać.

— Tak jest — wtrącił książę Xander, już od dawna wypatrujący okazji, by się wtrącić. - Tak właśnie!

— Kobieta niechętna macierzyństwu — ciągnął Belohun — kobieta, której nie uwięzi w domostwie brzuch, kołyska i bachory, wnet ulegnie chuci, rzecz to wszak oczywista i nieuchronna. Wówczas zaś mężczyzna utraci wewnętrzny spokój i równowagę ducha, w jego dotychczasowej harmonii zazgrzyta coś nagle i zaśmierdzi, ba, okaże się, że nijakiej harmonii nie ma ani ładu żadnego. Zwłaszcza tego ładu, który uzasadnia codzienną harówkę. Oraz to, że efekty tej harówki zagarniam ja. A od takich myśli tylko krok do niepokojów. Do sedycji, buntu, rewolty. Pojęłaś, Neyd? Kto daje babom środki zapobiegające ciąży lub umożliwiające jej przerwanie, ten niszczy porządek społeczny, podżega do zamieszek i buntów.

— Tak jest — wtrącił Xander. - Racja!

Lytta za nic sobie miała pozory autorytetu i władczości Belohuna, doskonale wiedziała, że jako czarodziejka jest nietykalna, a jedyne, co król może, to gadać. Powstrzymała się jednak od dobitnego uświadomienia mu, że w jego królestwie zgrzyta i śmierdzi już od dawna, że ładu w nim tyle, co kot napłakał, a jedyna harmonia, jaką znają mieszkańcy, to instrument muzyczny, rodzaj akordeonu. I że mieszanie do tego kobiet, macierzyństwa czy też niechęci do niego dowodzi nie tylko mizoginii, ale i kretynizmu.

— W twoim długim wywodzie — rzekła zamiast tego — uparcie powracał wątek pomnażania bogactwa i dobrobytu. Rozumiem cię doskonale, jako że mój własny dobrobyt jest mi również nad wyraz luby. I za nic w świecie nie zrezygnuję z niczego, co dobrobyt mi zapewnia. Uważam, że kobieta ma prawo rodzić, gdy chce, a nie rodzić, gdy nie chce, ale nie podejmę w tym względzie dysputy, każdy w końcu ma prawo do jakichś tam poglądów. Zwrócę tylko uwagę, że za udzielaną kobietom pomoc medyczną pobieram opłaty. To dość istotne źródło moich dochodów. Mamy gospodarkę wolnorynkową, królu. Nie wtrącaj się, bardzo proszę, do źródeł moich dochodów. Bo moje dochody, jak dobrze wiesz, to również dochody Kapituły i całej konfraterni. A konfraternia wybitnie źle reaguje na próby uszczuplania jej dochodów.

— Czy ty próbujesz mi grozić, Neyd?

— Skądże znowu. Mało tego, deklaruję daleko idącą pomoc i współpracę. Wiedz, Belohun, że jeśli skutkiem uprawianego przez ciebie wyzysku i grabieży dojdzie w Kerack do niepokojów, jeśli zapłonie tu, górnolotnie mówiąc, żagiew buntu, jeśli nadciągnie zrewoltowany motłoch, by cię wywlec stąd za łeb, zdetronizować, a zaraz po tym powiesić na suchej gałęzi… Wtedy możesz liczyć na moją konfraternię. Na czarodziejów. Przyjdziemy z pomocą. Nie dopuścimy do rewolt i anarchii, bo i nam nie są one na rękę. Wyzyskuj więc i pomnażaj bogactwo. Pomnażaj spokojnie. I nie przeszkadzaj pomnażać innym. Bardzo proszę i dobrze radzę.

— Radzisz? — zaperzył się, unosząc się z krzesła, Xander. - Ty radzisz? Ojcu? Ojciec jest królem! Królowie nie słuchają rad, królowie rozkazują!

— Siadaj, synu — skrzywił się Belohun — i bądź cicho. Ty zaś, czarownico, nadstaw no uszu. Mam ci coś rzec.

— No?

— Biorę sobie nową żonkę… Siedemnaście lat… Wisienka, powiadam ci. Wisienka na kremie.

— Winszuję.

— Robię to ze względów dynastycznych. Z troski o sukcesję i ład w państwie. Milczący dotąd jak głaz Egmund poderwał głowę.

— Sukcesję? - warknął, a zły błysk w jego oczach nie uszedł uwagi Lytty. - Jaką sukcesję? Masz sześciu synów i osiem córek, wliczając bękartów! Mało ci?

— Sama widzisz — machnął kościstą ręką Belohun. - Sama widzisz, Neyd. Muszę zadbać o sukcesję. Miałbym zostawić królestwo i koronę komuś, kto w taki sposób zwraca się do rodzica? Szczęściem jeszcze żyję i rządzę. I rządzić zamierzam długo. Jak rzekłem, żenię się…

— No i?

— Gdyby… — Król podrapał się za uchem, spojrzał na Lyttę spod zmrużonych powiek. -Gdyby ona… Moja nowa żonka, znaczy… Zwróciła się do ciebie o te środki… Zabraniam jej dawać. Bo jestem przeciwny takim środkom! Bo są niemoralne!

— Możemy się tak umówić — uśmiechnęła się uroczo Koral. - Twojej wisience, gdyby się zwróciła, nie udostępnię. Przyrzekam.

— To rozumiem — wypogodził się Belohun. - Proszę, jak pysznie się dogadujemy. Grunt to wzajemne zrozumienie i obustronny szacunek. Nawet różnić trzeba się ładnie.

— Tak jest — wtrącił się Xander. Egmund żachnął się, zaklął pod nosem.

— W ramach szacunku i zrozumienia — Koral nakręciła rudy pukiel na palec, spojrzała w górę, na plafon — jak też w trosce o harmonię i ład w twoim państwie… Mam pewną informację. Poufną informację. Brzydzę się donosicielstwem, ale oszustwem i złodziejstwem jeszcze bardziej. A chodzi, mój królu, o bezczelne finansowe malwersacje. Są tacy, którzy próbują cię okradać.

Belohun pochylił się na tronie, a twarz skrzywiła mu się wilczo.

— Kto? Nazwiska!

Загрузка...