Skałę o nazwie Gryf rozpoznali od razu, była widoczna już z daleka.
Miejsce, do którego zmierzali, położone było mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Kerack a Cidaris, nieco na uboczu od łączącego oba miasta traktu, wijącego się wśród lasów i skalistych pustaci. Droga zajęła im jakiś czas, który zabili gadaniną. Głównie w wykonaniu Jaskra.
— Głosi wieść gminna — mówił poeta — że używane przez wiedźminów miecze mają właściwości magiczne. Pomijając zmyślenia o niemocy płciowej, coś na rzeczy być tu musi. Wasze miecze to nie są zwykłe miecze. Skomentujesz to?
Geralt wstrzymał klacz. Znudzonej przedłużającym się pobytem w stajniach Płotce coraz to chciało się galopować.
— I owszem, skomentuję. Nasze miecze to nie są zwykłe miecze.
— Twierdzi się — Jaskier udał, że nie słyszy drwiny — że magiczna moc waszej wiedźmińskiej broni, zgubna dla potworów, z którymi walczycie, tkwi w stali, z której miecze są kute. Z samego surowca, czyli z rud pochodzących ze spadłych z nieba meteorytów. Jak to jest? Meteoryty magiczne wszak nie są, są zjawiskiem naturalnym i naukowo wyjaśnionym. Skąd więc niby ta magia?
Geralt spojrzał na niebo, ciemniejące od północy. Wyglądało, że zbiera się na kolejną burzę. I że szykuje się zmoknięcie.
— Jeśli dobrze pamiętam — odpowiedział pytaniem — studiowałeś wszystkie siedem sztuk wyzwolonych?
— A dyplom uzyskałem summa cum laude.
— W ramach wchodzącej w skład quadrivium astronomii słuchałeś wykładów profesora Lindenbroga?
— Starego Lindenbroga, zwanego Opałkiem? — zaśmiał się Jaskier. - No pewnie! Wciąż mam go przed oczyma, jak drapie się w tyłek i puka wskaźnikiem w mapy i globusy, marudząc monotonnie. Sphera Mundi, eeee, subdividitur na cztery Elementarne Plany: Plan Ziemi, Plan Wody, Plan Powietrza i Plan Ognia. Ziemia wraz z Wodą formuje kulę ziemską którą zewsząd, eeee, otacza Powietrze, czyli Aer. Nad Powietrzem, eeee, rozciąga się Aether, Powietrze Ogniste vel Ogień. Nad Ogniem zaś są Subtelne Niebiosa Syderalne, Firmamentum sferycznej natury. Na owym lokują się Erratica Sydera, gwiazdy błąkające się, i Fixa Sydera, gwiazdy nieruchome…
— Nie wiem — parsknął Geralt — co bardziej podziwiać, talent do małpowania czy pamięć. Wracając zaś do interesującego nas zagadnienia: meteoryty, które nasz poczciwy Opałek określał jako gwiazdy spadające, Sydera Cadens, czy jakoś tak, urywają się z firmamentu i lecą w dół, by zaryć się w naszej starej dobrej ziemi. Po drodze zaś penetrują wszystkie pozostałe plany, czyli płaszczyzny żywiołów, jak też i parażywiołów, bo takowe też jakoby istnieją. Żywioły i parażywioły nasycone są jak wiadomo, potężną energią źródłem wszelkiej magii i nadprzyrodzonej mocy, a penetrujący je meteoryt energię ową wchłania i zachowuje. Stal, jaką da się z meteorytu wytopić, jak również głownia, którą da się z takiej stali wykuć, moc żywiołów w sobie zawiera. Jest magiczna. Cały miecz jest magiczny. Quod erat demonstrandum. Pojąłeś?
— No pewnie.
— To zapomnij. Bo to bujda.
— Co?
— Bujda. Wymysł. Meteorytów nie znajduje się pod każdym krzakiem. Więcej niż połowa mieczy używanych przez wiedźminów była wykonana ze stali z rud magnetytowych. Sam takich używałem. Są równie dobre, jak te ze spadłych z nieba i penetrujących żywioły syderytów. Nie ma absolutnie żadnej różnicy. Ale zachowaj to dla siebie, Jaskier, bardzo cię proszę. Nie mów o tym nikomu.
— Jak to? Mam milczeć? Tego żądać nie możesz! Jakiż sens wiedzieć o czymś, jeśli wiedzą nie można się pochwalić?
— Proszę cię. Wolę, by mieli mnie za nadprzyrodzoną istotę uzbrojoną w nadprzyrodzony oręż. Takim mnie wynajmują i takiemu płacą. Zwykłość zaś równa się nijakość, a nijakość to taniość. Dlatego proszę, gębę na kłódkę. Obiecujesz?
— Niech ci będzie. Obiecuję.
Skałę o nazwie Gryf rozpoznali od razu, była widoczna już z daleka.
Faktycznie, przy odrobinie wyobraźni mogła kojarzyć się z osadzoną na długiej szyi głową gryfa. Bardziej jednak — jak zauważył Jaskier — przypominała gryf lutni lub innego instrumentu strunowego.
Gryf, jak się okazało, był ostańcem dominującym nad gigantycznym wywierzyskiem. Wywierzysko — Geralt przypominał sobie opowieści — nazywano Elfią Twierdzą, z racji dość regularnego kształtu, sugerującego ruiny pradawnej budowli, z murami, wieżami, basztami i całą resztą. Żadnej twierdzy, elfiej czy innej, nie było tu jednak nigdy, kształty wywierzyska były dziełem Natury, dziełem, trzeba było przyznać, fascynującym.
— Tam, w dole — wskazał Jaskier, stając w strzemionach. - Widzisz? To jest właśnie nasz cel. Rawelin.
I ta nazwa była wyjątkowo trafna, krasowe ostańce wytyczały zadziwiająco regularny kształt wielkiego trójkąta, wysuniętego przed Elfią Twierdzę niczym bastion. Wewnątrz owego trójkąta wznosiła się budowla, przypominająca fort. Otoczona czymś, co przypominało ogrodzony obóz warowny.
Geralt przypomniał sobie słuchy, krążące o Rawelinie. I o osobie, która w Rawelinie rezydowała.
Skręcili z gościńca.
Za pierwsze ogrodzenie wiodło kilka wejść, wszystkich strzegli uzbrojeni po zęby strażnicy, po pstrej i różnorodnej odzieży łatwi do rozpoznania jako żołnierze najemni. Zatrzymał ich już pierwszy posterunek. Choć Jaskier głośno powoływał się na umówioną audiencję i dobitnie podkreślał dobre stosunki z szefostwem, kazano im zsiąść z koni i czekać. Dość długo. Geralt zaczął się już nieco niecierpliwić, gdy wreszcie zjawił się drab o aparycji galernika, każący im iść za sobą. Wnet okazało się, że drab prowadzi ich drogą okrężną, na zaplecze kompleksu, z centrum którego dobiegał gwar i dźwięki muzyki.
Przeszli przez mostek. Tuż za nim leżał człowiek, mało przytomnie macający wokół siebie rękami. Twarz miał pokrwawioną i tak napuchłą, że oczy całkiem niemal niknęły w opuchliźnie. Oddychał ciężko, a każdy oddech wydymał u rozbitego nosa krwawe bańki. Prowadzący ich drab nie poświęcił leżącemu najmniejszej uwagi, zatem także Geralt i Jaskier udawali, że nic nie widzą. Znajdowali się na terytorium, gdzie nie należało przejawiać nadmiernej ciekawości. W sprawy Rawelinu nie zalecało się wścibiać nosa — w Rawelinie, jak wieść niosła, wścibiony nos zazwyczaj rozstawał się z posiadaczem i zostawał tam, gdzie go wścibiono.
Drab wiódł ich przez kuchnię, w której jak w ukropie uwijali się kucharze. Bulgotały kotły, w których, jak dostrzegł Geralt, gotowały się kraby, homary i langusty. Wiły się w kadziach węgorze i mureny, dusiły w garach małże i omułki. Skwierczały na ogromnych patelniach mięsiwa. Służba porywała naładowane gotowym jadłem tace i misy, by unieść je w korytarze.
Następne pomieszczenia przepajała dla odmiany woń damskich perfum i kosmetyków. Przed szeregiem luster, paplając nieustannie, poprawiało urodę kilkanaście kobiet w różnych stadiach negliżu, wliczając ten zupełny. Także i tutaj Geralt i Jaskier zachowali kamienne oblicza i nie pozwolili oczom nadmiernie pląsać.
W kolejnym pomieszczeniu poddano ich drobiazgowej rewizji. Dokonujący jej osobnicy byli poważni z wyglądu, profesjonalni w zachowaniu i stanowczy w działaniu. Sztylet Geralta podległ konfiskacie. Jaskrowi, który nigdy żadnej broni nie nosił, odebrano grzebień i korkociąg. Ale — po zastanowieniu — pozostawiono lutnię.
— Przed wielebnością stoją krzesła — pouczono ich na koniec. - Na nich usiąść. Siedzieć i nie wstawać, póki wielebność nie rozkaże. Nie przerywać, gdy wielebność mówi. Nie mówić, póki wielebność znaku nie da, że można. A teraz wejść. Tymi drzwiami.
— Wielebność? - mruknął Geralt.
— Był niegdyś kapłanem — odmruknął poeta. - Ale nie bój się, nie nabrał nawyków. Podwładni muszą go jednak jakoś tytułować, a nie znosi nazywania szefem. My tytułować go nie musimy.
Gdy weszli, drogę natychmiast zastąpiło im coś. Coś było wielkie niczym góra i intensywnie śmierdziało piżmem.
— Się masz, Mikita — powitał górę Jaskier.
Nazwany Mikitą olbrzym, ewidentnie straż przyboczna wielebnego szefa, był metysem, wynikiem skrzyżowania ogra i krasnoluda. Efektem był łysy krasnolud wzrostu dobrze powyżej siedmiu stóp, całkowicie bez szyi, z kędzierzawą brodą, wystającymi jak u odyńca zębami i rękoma sięgającymi kolan. Nieczęsto widywało się podobną krzyżówkę, gatunki, jak się uważało, były całkowicie odmienne genetycznie — coś takiego jak Mikita nie mogło powstać naturalnie. Nie obyło się bez pomocy wyjątkowo silnej magii. Magii, nawiasem mówiąc, zakazanej. Krążyły pogłoski, że sporo czarodziejów lekceważy zakaz. Geralt miał właśnie przed oczami dowód na prawdziwość pogłosek.
Usiedli, zgodnie z obowiązującym tu protokołem, na dwóch wiklinowych krzesłach. Geralt rozejrzał się. W najdalszym kącie komnaty, na wielkim szezlongu, dwie roznegliżowane panienki zajmowały się sobą wzajem. Przyglądał się im, karmiąc jednocześnie psa, mały, niepozorny, zgarbiony i nijaki mężczyzna w luźnej, kwieciście haftowanej szacie i fezie z kutasem. Nakarmiwszy psa ostatnim kawałkiem homara, mężczyzna wytarł ręce i odwrócił się.
— Witaj, Jaskier — przemówił, siadając przed nimi na czymś, co do złudzenia przypominało tron, choć było z wikliny. - Uszanowanie, panie Geralcie z Rivii.
Wielebny Pyral Pratt, uchodzący — nie bez podstaw — za szefa przestępczości zorganizowanej całego regionu, wyglądał jak emerytowany kupiec bławatny. Na pikniku emerytowanych kupców bławatnych nie rzucałby się w oczy i nie byłby do zidentyfikowania jako ktoś spoza branży. Przynajmniej z odległości. Obserwacja z bliższego dystansu pozwalała zobaczyć u Pyrala Pratta to, czego kupcy bławatni nie miewali. Starą i zblakłą bliznę na kości policzkowej, ślad po cięciu nożem. Nieładny i złowróżący grymas wąskich ust. Jasne, żółtawe oczy, nieruchome jak u pytona.
Długo nikt nie przerywał milczenia. Skądś zza ściany dolatywała muzyka, słychać było gwar.
— Rad widzę i witam obu panów — odezwał się wreszcie Pyral Pratt. W jego głosie wyraźnie dała się słyszeć stara i nierdzewiejąca miłość do tanich i kiepsko destylowanych alkoholi.
— Zwłaszcza ciebie rad witam, śpiewaku. - Wielebny uśmiechnął się do Jaskra. - Nie widzieliśmy się od wesela mojej wnuczki, któreś uświetnił występem. A ja właśnie myślałem o tobie, bo kolejnej z moich wnuczek coś za mąż pilno. Tuszę, że po starej przyjaźni i tym razem nie odmówisz. Co? Zaśpiewasz na weselu? Nie dasz się prosić tak długo, jak poprzednio? Nie będę cię musiał… przekonywać?
— Zaśpiewam, zaśpiewam — pospieszył z zapewnieniem Jaskier, blednąc lekko.
— A dziś — kontynuował Pratt — wpadłeś zapytać o moje zdrowie, jak mniemam? Otóż do dupy ono jest, to moje zdrowie.
Jaskier i Geralt nie skomentowali. Ogrokrasnolud śmierdział piżmem. Pyral Pratt westchnął ciężko.
— Dostałem — obwieścił — wrzodów żołądka i jadłowstrętu, więc rozkosze stołu już nie dla mnie. Zdiagnozowano mi chorą wątrobę i zakazano picia. Nabawiłem się dyskopatii, w równej mierze kręgów szyjnych i lędźwiowych, a to wyeliminowało mi z rozrywek łowiectwo i inne sporty ekstremalne. Leki i kuracje pochłaniają ogrom pieniędzy, którem dawniej zwykł wydawać na gry hazardowe. Fujarka, owszem, powiedzmy, że jeszcze mi staje, ale ileż z nią roboty, by stanęła! Rzecz wcześniej znuży, niż ucieszy… To co mi pozostaje? Hę?
— Polityka?
Pyral Pratt zaśmiał się, aż zatrząsł się kutas u fezu.
— Brawo, Jaskier. Jak zwykle w sedno. Polityka, o tak, to jest teraz coś dla mnie. Początkowo nie byłem do rzeczy nastawiony przychylnie. Myślałem prędzej nierządem się parać i w domy publiczne inwestować. Wśród polityków się obracałem i licznych poznałem. I przekonałem się, że lepiej przestawać z kurwami, bo kurwy mają chociaż jakiś swój honor i jakieś zasady. Z drugiej jednak strony z bardaka nie porządzisz tak dobrze, jak z ratusza. A rządzić by się chciało, jeśli nie światem, jak to mówią, to choć powiatem. Głosi stare porzekadło, nie możesz ich pokonać, to się do nich przyłącz…
Przerwał, spojrzał na szezlong, wyciągając szyję.
— Nie markować, dziewczynki! — krzyknął. - Nie udawać! Więcej, więcej zapału! Hmm… Na czym to ja stanąłem?
— Na polityce.
— No tak. Ale polityka polityką, a tobie, wiedźminie, twoje słynne miecze ukradziono. Czy aby nie w tej sprawie mam honor cię witać?
— W tej właśnie jako żywo.
— Ukradli miecze — pokiwał głową Pratt. - Strata bolesna, jak mniemam? Rzecz oczywista, że bolesna. I niepowetowana. Ha, zawszem twierdził, że w Kerack złodziej na złodzieju. Ludzie tameczni, daj im jeno szansę, ukradną, rzecz to znana, wszystko, co nie jest solidnie przybite gwoździami. Na wypadek zaś kontaktu z rzeczami przybitymi zawsze noszą przy sobie brechsztangi.
- Śledztwo, tuszę, trwa? — podjął po chwili. - Ferrant de Lettenhove działa? Spójrzcie jednakowoż prawdzie w oczy, panowie. Ze strony Ferranta cudów oczekiwać nie należy. Bez obrazy, Jaskier, ale twój krewniak lepszym byłby księgowym, niż jest śledczym. U niego nic, tylko książki, kodeksy, paragrafy, regulaminy, no i te jego dowody, dowody i jeszcze raz dowody. Jak w tej facecji o kozie i kapuście. Nie znacie? Zamknęli raz kozę w obórce z główką kapusty. Rano kapusty ani śladu, a koza sra na zielono. Ale dowodów brak i świadków nie ma, tedy sprawa umorzona, causa finita. Nie chciałbym być złym prorokiem, wiedźminie Geralcie, ale sprawa kradzieży twoich mieczy może znaleźć podobne zakończenie.
Geralt i tym razem nie skomentował.
— Pierwszy miecz — Pyral Pratt potarł podbródek upierścienioną dłonią — jest stalowy. Stal syderytowa, ruda pochodząca z meteorytu. Kuta w Mahakamie, w krasnoludzkich hamerniach. Długość całkowita czterdzieści i pół cala, sama głownia długa na dwadzieścia siedem i ćwierć. Wspaniałe wyważenie, waga głowni precyzyjnie równa wadze rękojeści, waga całej broni z pewnością poniżej czterdziestu uncji. Wykonanie rękojeści i jelca proste, ale eleganckie.
— I drugi miecz, podobnej długości i wagi, srebrny. Częściowo, oczywiście. Stalowy trzpień okuty srebrem, także ostrza są stalowe, czyste srebro jest za miękkie, by dobrze je naostrzyć. Na jelcu i całej długości klingi znaki runiczne i glify, uznane przez moich rzeczoznawców za niemożliwe do odczytania, ale niewątpliwie magiczne.
— Precyzyjny opis. - Geralt miał twarz jak z kamienia. - Jakbyś miecze widział.
— Bo też i widziałem. Przyniesiono mi je i zaproponowano kupno. Reprezentujący interesy obecnego właściciela pośrednik, osoba mająca nienaganną reputację i osobiście mi znana, ręczył, że miecze są nabyte legalnie, że pochodzą ze znaleziska w Fen Carn, starożytnej nekropolii w Sodden. W Fen Carn wygrzebano bez liku skarbów i artefaktów, toteż w zasadzie nie było podstaw do kwestionowania wiarygodności. Ja jednak miałem podejrzenia. I mieczy nie kupiłem. Słuchasz mnie, wiedźminie?
— W napięciu. Czekam na konkluzję. I na szczegóły.
— Konkluzja jest następująca: coś za coś. Szczegóły kosztują. Informacja nosi metkę z ceną.
— No wiesz — żachnął się Jaskier. - Ja do ciebie po starej przyjaźni, z przyjacielem w biedzie…
— Interes jest interes — przerwał mu Pyral Pratt. - Powiedziałem, informacja, którą posiadam, ma swoją cenę. Chcesz się dowiedzieć czegoś o losie twych mieczy, wiedźminie z Rivii, musisz zapłacić.
— Jaka cena jest na metce?
Pratt wyciągnął spod szaty dużą złotą monetę i wręczył ją ogrokrasnoludowi. Ten zaś bez widocznego wysiłku złamał ją w palcach, jakby to był herbatnik. Geralt pokręcił głową.
— Banał na poziomie jarmarcznego teatrzyku — wycedził. - Wręczysz mi pół monety, a ktoś, kiedyś, może nawet za kilka lat, zjawi się z drugą połówką. I zażąda, by spełnić jego życzenie. Które będę musiał spełnić bezwarunkowo. Nic z tego. Jeśli to miała być cena, to targu nie ubijemy. Causa finita. Idziemy, Jaskier.
— Nie zależy ci na odzyskaniu mieczy?
— Nie aż tak.
— Podejrzewałem to. Ale spróbować nie zawadziło. Złożę inną ofertę. Tym razem nie odrzucenia.
— Idziemy, Jaskier.
— Wyjdziesz — Pratt wskazał ruchem głowy — ale innymi drzwiami. Tymi. Rozebrawszy się wprzód. W samych kalesonach.
Geraltowi zdawało się, że panuje nad twarzą. Musiał się mylić, bo ogrokrasnolud zaryczał nagle ostrzegawczo i postąpił ku niemu, unosząc łapy i śmierdząc w dwójnasób.
— To są jakieś kpiny — oświadczył głośno Jaskier, u boku wiedźmina jak zwykle zuchowaty i pyskaty.
— Dworujesz sobie z nas, Pyral. Dlatego teraz pożegnamy się i wyjdziemy. I to tymi samymi drzwiami, którymi weszliśmy. Nie zapominaj, kim jestem! Wychodzę!
— Nie sądzę — pokręcił głową Pyral Pratt. - To, że nie jesteś specjalnie mądry, już kiedyś ustaliliśmy. Ale na to, by teraz spróbować wyjść, jesteś za mądry.
By podkreślić wagę słów szefa, ogrokrasnolud pokazał im zaciśniętą pięść. Rozmiarów arbuza. Geralt milczał. Już od dłuższej chwili przyglądał się olbrzymowi, wypatrując na nim miejsca wrażliwego na kopniak. Bo wyglądało, że bez kopania się nie obejdzie.
— No, dobra. - Pratt gestem zmitygował ochroniarza. - Ustąpię trochę, wykażę dobrą wolę i pragnienie kompromisu. Zgromadziła się tu dziś cała okoliczna elita przemysłu, handlu i finansjery, politycy, szlachta, duchowieństwo, nawet jeden książę, incognito. Obiecałem im spektakl, jakiego nie widzieli, a wiedźmina w gaciach nie widzieli z pewnością. Ale niechaj będzie, ustąpię krzynę: wyjdziesz goły do pasa. W zamian otrzymasz obiecane informacje, i to zaraz. Nadto, jako bonus…
Pyral Pratt podniósł ze stołu arkusik papieru.
— Jako bonus, dwieście novigradzkich koron. Na wiedźmiński fundusz emerytalny. Proszę, oto czek na okaziciela, na bank Giancardich, do inkasa w każdej ich filii. I co ty na to?
— Dlaczego pytasz? — zmrużył oczy Geralt. - Dałeś już, zdaje się, do zrozumienia, że odmówić nie mogę.
— Dobrze ci się zdaje. Mówiłem, to oferta nie do odrzucenia. Ale, jak mniemam, obopólnie korzystna.
— Jaskier, bierz czek. - Geralt rozpiął i zdjął kurtkę. - Mów, Pratt.
— Nie rób tego. - Jaskier pobladł jeszcze bardziej. - Albo to wiesz, co cię tam czeka, za tymi drzwiami?
— Mów, Pratt.
— Jak już wspominałem — wielebny rozparł się na swym tronie — odmówiłem pośrednikowi kupna mieczy. Ale ponieważ była to, jak już mówiłem, osoba dobrze mi znana i zaufana, zasugerowałem inny, bardzo opłacalny sposób ich spieniężenia. Poradziłem, by ich obecny posiadacz wystawił je na aukcji. W domu aukcyjnym braci Borsodych, w Novigradzie. To największa i najbardziej renomowana aukcja kolekcjonerska, z całego świata zjeżdżają tam amatorzy rarytasów, antyków, rzadkich dzieł sztuki, unikatowych wyrobów i wszelkich osobliwości. Żeby wejść w posiadanie jakiegoś fenomenu do swej kolekcji, dziwacy ci licytują jak szaleni, różne egzotyczne cudactwa idą u Borsodych za niebotyczne nieraz sumy. Nigdzie nie da się sprzedać drożej.
— Mów, Pratt. - Wiedźmin ściągnął koszulę. - Słucham cię.
— Aukcje w domu Borsodych odbywają się raz w kwartale. Najbliższa będzie prowadzona w lipcu, piętnastego. Złodziej niezawodnie zjawi się tam z twoimi mieczami. Przy odrobinie szczęścia zdołasz mu je odebrać, zanim je wystawi.
— I to tyle?
— To całkiem niemało.
— Tożsamość złodzieja? Albo pośrednika?
— Tożsamości złodzieja nie znam — uciął Pratt. - A pośrednika nie wyjawię. To są interesy, obowiązują prawa, reguły i nie mniej od nich ważne uzanse. Straciłbym twarz. Zdradziłem ci dość, dostatecznie dużo za to, czego od ciebie żądam. Wyprowadź go na arenę, Mikita. A ty chodź ze mną Jaskier, też sobie popatrzymy. Na co czekasz, wiedźminie?
— Mam, rozumiem, wyjść bez broni? Nie dość, że goły do pasa, ale i z gołą ręką?
— Obiecałem gościom — wyjaśnił Pratt, powoli, jak dziecku — coś, czego dotąd nikt nie widział. Wiedźmina z bronią już widywano.
— Jasne.
Znalazł się na arenie, na piasku, w kręgu wytyczonym przez wkopane w grunt bale, zalanym migotliwym światłem licznych lampionów, zawieszonych na żelaznych prętach. Słyszał krzyki, wiwaty, brawa i gwizdy. Widział nad areną twarze, otwarte usta, podniecone oczy.
Na wprost niego, na przeciwległym krańcu areny, coś się poruszyło. I skoczyło.
Geralt ledwie zdążył złożyć przedramiona w Znak Heliotropu. Czar odbił i odtrącił atakującą bestię. Widownia wrzasnęła jednym głosem.
Dwunogi jaszczur przypominał wiwernę, ale był od niej mniejszy, rozmiarów dużego doga. Miał natomiast znacznie większy niż wiwerna łeb. Dużo bardziej zębatą paszczękę. I dużo dłuższy ogon, u końca cienki jak bat. Ogonem tym jaszczur energicznie wywijał, zamiatał nim piasek, siekł bale. Pochyliwszy łeb, skoczył na wiedźmina ponownie.
Geralt był gotów, uderzył go Znakiem Aard i odrzucił. Ale jaszczur zdążył smagnąć go końcem ogona. Widownia zawrzasnęła znowu. Zapiszczały kobiety. Wiedźmin poczuł, jak na gołym barku rośnie mu i puchnie wałek gruby jak kiełbasa. Wiedział już, dlaczego kazano mu się rozebrać. Rozpoznał też przeciwnika. Był nim wigilozaur, specjalnie hodowany magicznie zmutowany jaszczur, używany do stróżowania i ochrony. Sprawa nie wyglądała najlepiej. Wigilozaur traktował arenę jako miejsce, którego ochronę mu powierzono. Geralt zaś był intruzem, którego należało obezwładnić. A w razie konieczności wyeliminować.
Wigilozaur okrążył arenę, ocierając się o bale, sycząc wściekle. I zaatakował, szybko, nie dając czasu na Znak. Wiedźmin zwinnie odskoczył z zasięgu zębatej paszczy, ale nie zdołał uniknąć smagnięcia ogonem. Poczuł, jak obok poprzedniego zaczyna puchnąć mu drugi wałek.
Znak Heliotropu znowu zablokował atakującego wigilozaura. Jaszczur ze świstem wywijał ogonem. Geralt złowił uchem zmianę w świście, usłyszał ją na sekundę przed tym, jak koniec ogona chlasnął go przez plecy. Ból aż go oślepił, a po plecach popłynęła krew. Widownia szalała.
Znaki słabły. Wigilozaur okrążał go tak szybko, że wiedźmin ledwie nadążał. Udało mu się umknąć przed dwoma smagnięciami ogona, trzeciego nie uniknął, dostał znowu w łopatkę i znów ostrą krawędzią. Krew lała się już po plecach strumieniami.
Widownia huczała, widzowie darli się i podskakiwali. Jeden, by widzieć lepiej, mocno wychylił się przez balustradę, opierając się o żelazny pręt z lampionem. Pręt złamał się i razem z lampionem runął na arenę. Pręt wbił się w piasek, lampion zaś spadł na łeb wigilozaura i stanął w ogniu. Jaszczur strącił go, sypiąc wokół kaskadą iskier, zasyczał, trąc łbem o bale areny. Geralt w mig spostrzegł sposobność. Wyrwał pręt z piasku, z krótkiego rozbiegu skoczył i z impetem wraził żelazo w czaszkę jaszczura. Pręt przeszedł na wylot. Wigilozaur zaszamotał się, niezbornie wymachując przednimi łapami usiłował pozbyć się dziurawiącego mu mózg żelastwa. W nieskoordynowanych podskokach grzmotnął wreszcie o bale i wgryzł się w drewno. Przez czas jakiś ciskał się w konwulsjach, rył piasek pazurami i smagał ogonem. Wreszcie znieruchomiał.
Ściany drżały od wiwatów i braw.
Wyszedł z areny po spuszczonej drabince. Rozentuzjazmowani widzowie obiegli go ze wszech stron. Któryś poklepał go po opuchłym barku, z trudem powstrzymał się, by nie dać mu w zęby. Młoda kobieta pocałowała go w policzek. Inna, jeszcze młodsza, starła mu krew z pleców batystową chusteczką, którą zaraz rozwinęła, z triumfem demonstrując towarzyszkom. Inna, dużo starsza, zdjęła z pomarszczonej szyi kolię, usiłowała mu ją wręczyć. Wyraz jego twarzy sprawił, że cofnęła się w tłum.
Zaśmierdziało piżmem, przez ciżbę, niczym okręt przez sargassy, przedarł się ogrokrasnolud Mikita. Osłonił sobą wiedźmina i wyprowadził go.
Wezwany medyk opatrzył Geralta, założył szwy. Jaskier był bardzo blady. Pyral Pratt spokojny. Jakby nic się nie stało. Ale twarz wiedźmina znowu musiała mówić wiele, bo pospieszył z wyjaśnieniem.
— Nawiasem mówiąc — powiedział — to tamten pręt, uprzednio podpiłowany i naostrzony, spadł na arenę z mojego rozkazu.
— Dzięki, że tak spiesznie.
— Goście byli w siódmym niebie. Nawet burmistrz Coppenrath był zadowolony, aż promieniał, a trudno skurwiela usatysfakcjonować, na wszystko nosem kręci, ponury jak burdel w poniedziałek rano. Stanowisko rajcy mam, ha, już w kieszeni. A może i wyżej siędę, jeśli… Nie wystąpiłbyś za tydzień, Geralt? Z podobnym spektaklem?
— Tylko wtedy — wiedźmin poruszył wściekle bolącym barkiem — jeśli zamiast wigilozaura to ty, Pratt, będziesz na arenie.
- Żartowniś, ha, ha. Słyszałeś, Jaskier, jaki z niego żartowniś?
— Słyszałem — potwierdził poeta, patrząc na plecy Geralta i zaciskając zęby. - Ale to nie był żart, to było całkiem poważnie. Ja też, równie poważnie, komunikuję ci, że uroczystości zaślubin twojej wnuczki występem nie uświetnię. Po tym, jak potraktowałeś Geralta, możesz o tym zapomnieć. Jak i o innych ewentualnych okazjach, wliczając chrzciny i pogrzeby. W tym twój własny.
Pyral Pratt spojrzał na niego, a w jego gadzich oczach coś zabłysło.
— Nie przejawiasz szacunku, śpiewaku — wycedził. - Znowu nie przejawiasz szacunku. Prosisz się o lekcję w tym względzie. O nauczkę…
Geralt zbliżył się, stanął przed nim. Mikita sapnął, uniósł kułak, zaśmierdział piżmem. Pyral Pratt gestem nakazał mu spokój.
— Tracisz twarz, Pratt — powiedział wolno wiedźmin. - Ubiliśmy interes, klasycznie, według reguł i nie mniej od nich ważnych uzansów. Twoi goście są usatysfakcjonowani spektaklem, ty zyskałeś prestiż i perspektywy na urząd w radzie miejskiej. Ja zdobyłem potrzebną informację. Coś za coś. Obie strony zadowolone, teraz więc powinniśmy rozstać się bez żalu i gniewu. Miast tego posuwasz się do gróźb. Tracisz twarz. Idziemy, Jaskier.
Pyral Pratt pobladł lekko. Po czym odwrócił się do nich plecami.
— Miałem chęć — rzucił przez ramię — podjąć was wieczerzą. Ale wygląda, że się spieszycie. Żegnam tedy. I cieszcie się, że pozwalam wam obu opuścić Rawelin bezkarnie. Brak szacunku zwykłem bowiem karać. Ale nie zatrzymuję was.
— Bardzo słusznie. Pratt odwrócił się.
- Że co?
Geralt spojrzał mu w oczy.
— Nie jesteś, choć lubisz mniemać inaczej, specjalnie mądry. Ale na to, by spróbować mnie zatrzymać, jesteś za mądry.
Ledwie minęli wywierzysko i dojechali do pierwszych przydrożnych topoli, gdy Geralt wstrzymał konia, nadstawił ucha.
— Jadą za nami.
— Psiakrew! — zaszczękał zębami Jaskier. - Kto? Bandziory Pratta?
— Nieważne, kto. Dalej, gnaj co koń wyskoczy do Kerack. Schroń się u kuzyna. Z samego rana idź z czekiem do banku. Potem spotkamy się «Pod Krabem i Beloną».
— A ty?
— O mnie się nie martw.
— Geralt…
— Nie gadaj, tylko ostrogę koniowi. Jazda, leć!
Jaskier usłuchał, pochylił się w kulbace i zmusił konia do galopu. Geralt zawrócił, czekał spokojnie.
Z mroku wyłonili się jeźdźcy. Sześciu jeźdźców.
— Wiedźmin Geralt?
— Jam jest.
— Pojedziesz z nami — zachrypiał najbliższy. - Tylko bez głupstw, dobrze?
— Puść wodze, bo cię skrzywdzę.
— Bez głupstw! — Jeździec cofnął rękę. - I bez gwałtu. Myśmy są legalni i za porządkiem. Nie żadne rzezimieszki. My z książęcego rozkazu.
— Jakiego księcia?
— Dowiesz się. Jedź za nami.
Pojechali. Książę, przypomniał sobie Geralt, jakiś książę gościł w Rawelinie, incognito, jak twierdził Pratt. Sprawy nie miały się najlepiej. Kontakty z książętami rzadko bywały przyjemne. I prawie nigdy nie kończyły się dobrze.
Nie ujechali daleko. Tylko do pachnącej dymem i błyskającej światełkami okien karczmy na rozstaju. Weszli do izby karczemnej, prawie pustej, jeśli nie liczyć kilku kupców przy spóźnionej wieczerzy. Wejścia do alkierza strzegło dwóch zbrojnych w błękitnych płaszczach, identycznych w barwie i kroju jak te noszone przez eskortę Geralta. Weszli do środka.
— Wasza książęca łaskawość…
— Wyjść. A ty siadaj, wiedźminie.
Siedzący za stołem mężczyzna nosił płaszcz podobny jak jego wojsko, lecz bogaciej haftowany. Twarz osłaniał kapturem. Nie musiał. Kaganek na stole oświetlał tylko Geralta, zagadkowy książę krył się w cieniu.
— Widziałem cię na arenie u Pratta — powiedział. - Imponujący zaiste był pokaz. Ten wyskok i cios z góry, wzmocniony całym ciężarem ciała… Żelazo, choć przecie byle jaki pręt, przeszło przez czerep smoka jak przez masło. Myślę, że gdyby to była, dajmy na to, bojowa rohatyna albo spisa, to i przez kolczugę by przeszła, może nawet przez blachę… Jak myślisz?
— Noc już późna. Nijak myśleć, gdy sen morzy. Mężczyzna z cienia parsknął.
— Nie mitrężmy tedy. I przejdźmy do sprawy. Jesteś mi potrzebny. Ty, wiedźmin. Do wiedźmińskiej roboty. A tak się jakoś dziwnie składa, że ja tobie potrzebny jestem również. Może nawet bardziej.
— Jestem królewicz Xander, książę Kerack. Pragnę, i to przemożnie, być Xanderem Pierwszym, królem Kerack. W tej chwili, ku memu żalowi i ku szkodzie kraju, królem Kerack jest mój ojciec, Belohun. Staruch wciąż w pełni sił, może królować, tfu, na psa urok, jeszcze ze dwadzieścia lat. Nie mam czasu ani chęci czekać tak długo. Ba! Choćbym i czekał, nie jestem nawet pewien sukcesji, zgred może w każdej chwili wyznaczyć innego następcę tronu, ma obfitą kolekcję potomków. I właśnie zabiera się za płodzenie kolejnego, na święto Lammas zaplanował królewskie gody, z pompą i przepychem, na który tego kraju nie stać. On, skąpiec, który za potrzebą chodzi do parku, żeby oszczędzać emalię na nocniku, wydaje na weselną ucztę górę złota. Rujnując skarbiec. Będę lepszym królem. Sęk w tym, że chcę być nim zaraz. Tak prędko, jak tylko się da. I do tego ty mi jesteś potrzebny.
— Wśród usług, które świadczę, nie ma dokonywania przewrotów pałacowych. Ani królobójstwa. A to właśnie zapewne książę raczył mieć na myśli.
— Chcę być królem. Abym mógł nim zostać, mój ojciec musi przestać nim być. A moi bracia muszą być z sukcesji wyeliminowani.
— Królobójstwo plus bratobójstwo. Nie, mości książę. Muszę odmówić. Żałuję.
— Nieprawda — warknął z cienia królewicz. - Nie żałujesz. Jeszcze nie. Ale pożałujesz, obiecuję.
— Książę raczy przyjąć do wiadomości, że straszenie mnie śmiercią mija się z celem.
— Kto tu mówi o śmierci? Jestem królewiczem i księciem, nie mordercą. Ja mówię o wyborze. Albo moja łaska, albo niełaska. Zrobisz to, czego zażądam, a będziesz cieszył się moją łaską. A jest ci ona, uwierz, właśnie nader potrzebna. Teraz, gdy czeka cię proces i wyrok za finansowy przekręt. Kilka najbliższych lat spędzisz, zapowiada się, przy wiośle na galerze. Tyś, zdaje się, myślał, żeś się już wywinął? Że twoja sprawa już jest umorzona, że wiedźma Neyd, która dla kaprysu pozwala ci się chędożyć, odwoła oskarżenie i po krzyku? Jesteś w błędzie. Albert Smulka, żupan z Ansegis, złożył zeznanie. To zeznanie cię pogrąża.
— To zeznanie jest fałszywe.
— Trudno będzie tego dowieść.
— Dowieść trzeba winy. Nie niewinności.
— Dobry żart. Naprawdę śmieszny. Ale nie śmiałbym się, będąc w twojej skórze. Spójrz na to. To — królewicz rzucił na stół plik papierów — są dokumenty. Poświadczone zeznania, relacje świadków. Miejscowość Cizmar, wynajęty wiedźmin, zabita leukrota. Na fakturze siedemdziesiąt koron, w rzeczywistości wypłacono pięćdziesiąt pięć, górka po połowie podzielona z miejscowym urzędasem. Osada Sotonin, pająk olbrzym. Zabity, według rachunku, za dziewięćdziesiąt, faktycznie, zgodnie z zeznaniem wójta, za sześćdziesiąt pięć. W Tiberghien zabita harpia, fakturowano sto koron, w rzeczywistości wypłacono siedemdziesiąt. I twoje wcześniejsze wyczyny i przekręty: wampir z zamku Petrelsteyn, którego w ogóle nie było, a kosztował burgrabiego okrąglutki tysiąc orenów. Wilkołak z Guaamez, za sto koron jakoby odczarowany i magicznie odwilkołaczony, sprawa bardzo podejrzana, bo to coś za tanio za takie odczarowanie. Echinops, czy raczej coś, co przyniosłeś do wójta w Martindelcampo i nazwałeś echinopsem. Ghule z cmentarza pod miejscowością Zgraggen, które kosztowały gminę koron osiemdziesiąt, choć nikt nie widział trupów, bo zostały pożarte przez, ha-ha, inne ghule. Co ty na to, wiedźminie? To są dowody.
— Książę raczy się mylić — zaprzeczył spokojnie Geralt. - To nie są dowody. To są sfabrykowane oszczerstwa, do tego sfabrykowane nieudolnie. Nigdy nie byłem wynajmowany w Tiberghien. O osadzie Sotonin nawet nie słyszałem. Wszelkie rachunki stamtąd są więc jawnymi falsyfikatami, dowieść tego nie będzie trudno. A zabite przeze mnie ghule ze Zgraggen zostały, i owszem, pożarte przez, ha-ha, inne ghule, bo takie, nie inne, są ha-ha, ghuli obyczaje. A pochowani na tamtejszym cmentarzu nieboszczycy od tamtej pory nie niepokojeni w proch się obracają bo niedobitki ghuli się stamtąd wyniosły. Reszty zawartych w tych papierach bredni nawet komentować mi się nie chce.
— Na podstawie tych papierów — królewicz położył dłoń na dokumentach — wytoczy ci się proces. Ów będzie trwał długo. Czy dowody okażą się prawdziwe? Kto wiedzieć może? Jaki w końcu zapadnie wyrok? A kogo to obchodzi? To bez znaczenia. Ważny jest smród, który się rozejdzie. A który wlókł się będzie za tobą do końca twych dni.
— Niektórzy ludzie — podjął — brzydzili się tobą ale tolerowali z musu, jako mniejsze zło, jako zabójcę zagrażających im potworów. Niektórzy nie znosili cię jako mutanta, czuli odrazę i abominację jako do nieludzkiego tworu. Inni bali się ciebie panicznie i nienawidzili za swój własny strach. Wszystko to pójdzie w zapomnienie. Rozgłos sprawnego mordercy i reputacja złego czarownika ulecą jak puch z wiatrem, zapomniane zostaną odraza i lęk. Zapamiętają cię wyłącznie jako pazernego złodzieja i wydrwigrosza. Ten, kto wczoraj bał się ciebie i twoich zaklęć, kto odwracał wzrok, kto na twój widok spluwał lub sięgał po amulety, jutro zarechocze, szturchnie kompana łokciem. Popatrz, idzie wiedźmin Geralt, ten nędzny szalbierz i krętacz! Jeśli nie podejmiesz się zadania, które ci zlecę, zniszczę cię, wiedźminie. Zrujnuję ci reputację. Chyba że mi usłużysz. Decyduj. Tak czy nie?
— Nie.
— Niech ci się nie zdaje, że w czymkolwiek pomogą ci koneksje, Ferrant de Lettenhove albo ruda kochanka czarownica. Instygator nie narazi własnej kariery, a wiedźmie Kapituła zabroni angażowania się w sprawę kryminalną. Nikt ci nie pomoże, gdy sądowa machina wkręci cię w tryby. Rozkazałem, byś decydował. Tak czy nie?
— Nie. Ostateczne nie, mości książę. Ten ukryty w alkierzyku może już wyjść. Królewicz, ku zdziwieniu Geralta, parsknął śmiechem. I uderzył dłonią w stół.
Skrzypnęły drzwiczki, z przyległego alkierzyka wyłoniła się postać. Znajoma mimo mroku.
— Wygrałeś zakład, Ferrant — powiedział książę. - Po wygraną zgłoś się jutro do mego sekretarza.
— Dziękuję waszej książęcej łaskawości — odrzekł z lekkim ukłonem Ferrant de Lettenhove, instygator królewski — lecz zakład traktowałem wyłącznie w kategoriach symbolicznych. By podkreślić, jak dalece pewny jestem swoich racji. Nie chodziło mi bynajmniej o pieniądze…
— Pieniądze, które wygrałeś — przerwał książę — to dla mnie też tylko symbol, taki sam jak wybity na nich znak novigradzkiej mennicy i profil aktualnego hierarchy. Wiedz też, wiedzcie obaj, że ja również wygrałem. Odzyskałem coś, co uważałem za utracone bezpowrotnie. Wiarę w ludzi, mianowicie. Ferrant, Geralcie z Rivii, był absolutnie pewien twojej reakcji. Ja zaś, wyznaję, miałem go za naiwnego. Przekonany byłem, że się ugniesz.
— Wszyscy coś wygrali — stwierdził Geralt kwaśno. - A ja?
— Ty też — spoważniał książę. - Powiedz mu, Ferrant. Objaśnij mu, o co tu szło.
— Jego łaskawość obecny tu książę Egmund — wyjaśnił instygator — raczył na chwilę wcielić się w Xandera, swego młodszego brata. Jak również, symbolicznie, w pozostałych braci, pretendentów do tronu. Książę podejrzewał, że Xander lub ktoś inny spośród rodzeństwa będzie chciał celem zdobycia tronu posłużyć się będącym na podorędziu wiedźminem. Postanowiliśmy więc coś takiego… zainscenizować. I teraz wiemy, że gdyby do tego faktycznie doszło… Jeśliby ktoś faktycznie złożył ci niegodną propozycję, ty nie pójdziesz na lep książęcych łask. I nie ulękniesz się gróźb ani szantażu.
— Rozumiem — kiwnął głową wiedźmin. - I czoła chylę przed talentem. Książę raczył doskonale wczuć się w rolę. W tym, co raczył mówić o mnie, w opinii, jaką o mnie miał, nie wyczułem gry aktorskiej. Przeciwnie. Czułem samą szczerość.
— Maskarada miała swój cel — przerwał niezręczną ciszę Egmund. - Osiągnąłem go i ani myślę się przed tobą tłumaczyć. A korzyści i ty odniesiesz. Finansowe. Mam otóż faktycznie zamiar wynająć cię. I sowicie twe usługi opłacić. Powiedz mu, Ferrant.
— Książę Egmund — rzekł instygator — lęka się zamachu na życie ojca, króla Belohuna, do jakiego może dojść podczas zaplanowanych na święto Lammas królewskich godów. Książę byłby spokojniejszy, gdyby wówczas nad bezpieczeństwem króla czuwał… ktoś taki jak wiedźmin. Tak, tak, nie przerywaj, wiemy, że wiedźmini to nie ochroniarze ani straż przyboczna, że racją ich bytu jest obrona ludzi przed zagrożeniami ze strony monstrów magicznych, nadprzyrodzonych i nienaturalnych…
— To według książki — przerwał niecierpliwie książę. - W życiu bywało różnie. Wiedźmini najmowali się do ochrony karawan, wędrujących przez rojące się od potworów głusze i ostępy. Bywało jednak, że zamiast potworów kupców atakowali zwykli rabusie, a wiedźmini wcale nie byli od tego, by ich pochlastać. Mam podstawy do obaw, że podczas godów króla mogą napaść… bazyliszki. Podejmiesz się obrony przed bazyliszkami?
— To zależy.
— Od czego?
— Od tego, czy aby inscenizacja nie trwa nadal. A ja właśnie nie jestem obiektem kolejnej prowokacji. Ze strony któregoś z pozostałych braci, dla przykładu. Talent do wcielania się w role nie jest, zakładam, rzadkością w rodzinie.
Ferrant żachnął się. Egmund walnął pięścią w stół.
— Nie przeginaj pały — warknął. - I nie zapominaj się. Pytałem, czy się podejmiesz. Odpowiadaj!
— Mógłbym — kiwnął głową Geralt — podjąć się obrony króla przed hipotetycznymi bazyliszkami. Niestety, w Kerack okradziono mnie z moich mieczy. Służby królewskie wciąż nie zdołały wpaść na trop złodzieja i chyba niewiele czynią w tym kierunku. Bez mieczy obronić nikogo nie zdołam. Muszę więc odmówić z przyczyn obiektywnych.
— Jeśli to wyłącznie kwestia mieczy, to problemu nie będzie. Odzyskamy je. Prawda, panie instygatorze?
— Bezwzględnie.
— Sam widzisz. Instygator królewski bezwzględnie potwierdza. Jak więc będzie?
— Niech wpierw odzyskam miecze. Bezwzględnie.
— Uparty z ciebie osobnik. Ale niech ci będzie. Zaznaczam, że za twe usługi otrzymasz zapłatę i zapewniam, że nie znajdziesz mnie skąpym. Względem zaś innych korzyści, to niektóre uzyskasz od razu, awansem niejako, w dowód mej dobrej woli. Twoją sprawę w sądzie możesz już uważać za umorzoną. Formalnościom musi stać się zadość, a biurokracja nie zna pojęcia pośpiechu, ale możesz się już uważać za osobę wolną od podejrzeń i mającą swobodę poruszania się.
— Wdzięcznym niepomiernie. A zeznania i faktury? Leukrota z Cizmar, wilkołak z Guaamez? Co z dokumentami? Tymi, którymi książę raczył posłużyć się jako… teatralnym rekwizytem?
— Dokumenty — Egmund spojrzał mu w oczy — chwilowo zostaną u mnie. W bezpiecznym miejscu. Bezwzględnie.
Gdy wrócił, dzwon króla Belohuna właśnie oznajmiał północ.
Koral, oddać jej trzeba honor, na widok jego pleców zachowała rezerwę i spokój. Umiała nad sobą panować. Nawet głos się jej nie zmienił. Prawie się nie zmienił.
— Kto ci to zrobił?
— Wigilozaur. Taki jaszczur…
— Jaszczur założył te szwy? Pozwoliłeś się szyć jaszczurowi?
— Szwy założył medyk. A jaszczur…
— Do diabła z jaszczurem! Mozaik! Skalpel, nożyczki, pinceta! Igła i katgut! Eliksir Pulchellum! Odwar aloesowy! Unguentum ortolanil Tampon i wyjałowiony opatrunek! I przygotuj synapizm z miodu i gorczycy! Ruszaj się, dziewczyno!
Mozaik uwinęła się w podziwu godnym tempie. Lytta zabrała się do operacji. Wiedźmin siedział i cierpiał w milczeniu.
— Medykom, nie znającym się na magii — wycedziła czarodziejka, zakładając szew — powinno się jednak zabronić praktykować. Wykładać w uczelni, owszem. Zszywać zwłoki po sekcji, tak. Ale do żywych pacjentów nie powinno się ich dopuszczać. Ale raczej tego nie doczekam, wszystko idzie w przeciwnym kierunku.
— Nie tylko magia leczy — zaryzykował opinię Geralt. - A ktoś leczyć musi. Wyspecjalizowanych magów uzdrowicieli jest garstka, a zwykli czarodzieje leczyć nie chcą. Nie mają czasu albo uważają że nie warto.
— Słusznie uważają. Skutki przeludnienia mogą być fatalne. Co to jest? To, czym się bawisz?
— Wigilozaur był tym oznaczony. Miał to trwale przymocowane do skóry.
— Zdarłeś z niego jako należne zwycięzcy trofeum?
— Zdarłem, by ci pokazać.
Koral przyjrzała się owalnej mosiężnej plakietce rozmiaru dziecięcej dłoni. I wytłoczonym na niej znakom.
— Ciekawy zbieg okoliczności — powiedziała, przyklejając mu do pleców gorczycznik. -Biorąc pod uwagę fakt, że właśnie wybierasz się w tamte strony.
— Wybieram się? Ach, tak, prawda, zapomniałem. Twoi konfratrzy i ich plany odnośnie mojej osoby. Czyżby owe plany skonkretyzowały się?
— Nie inaczej. Otrzymałam wiadomość. Jesteś proszony o przybycie na zamek Rissberg.
— Jestem proszony, wzruszające. Na zamek Rissberg. Siedzibę sławnego Ortolana. Prośbie, jak wnoszę, odmówić nie mogę.
— Nie radziłabym. Proszą byś przybył pilnie. Zważywszy na twoje obrażenia, kiedy będziesz mógł wyruszyć?
— Zważywszy na obrażenia, ty mi powiedz. Medyczko.
— Powiem. Później… Teraz zaś… Nie będzie cię czas jakiś, będę tęsknić… Jak się teraz czujesz? Czy będziesz mógł… To wszystko, Mozaik. Idź do siebie i nie przeszkadzaj nam. Co miał znaczyć ten uśmieszek, pannico? Mam ci go zamrozić na ustach na stałe?