Dzień królewskich zaślubin cieszył pogodą już od wczesnego ranka, błękitu nad Kerack nie plamiła nawet jedna chmurka. Już od rana było bardzo ciepło, upał łagodziła wiejąca od morza bryza.
Od wczesnego ranka w Górnym Mieście panowało poruszenie. Ulice i skwery zamiatano pilnie, fronty domów dekorowano wstęgami i girlandami, wciągano na maszty proporce. Drogą wiodącą ku królewskiemu pałacowi już od rana powędrował sznur dostawców, wyładowane wozy i wózki mijały się z powracającymi pustymi, biegali pod górę tragarze, rzemieślnicy, handlarze, gońcy i posłańcy. Nieco później droga zaroiła się od lektyk, którymi do pałacu podróżowali weselni goście. Moje gody to nie w kij dmuchał, miał pono oświadczyć król Belohun, moje gody mają zapaść ludziom w pamięć i głośno ma być o nich jak świat długi i szeroki. Z rozkazu króla uroczystości miały się zatem rozpocząć rano i trwać aż do późnych godzin nocnych. Przez cały ten czas na gości miały czekać niebywałe wręcz atrakcje.
Kerack było królestwem maleńkim i w sumie nie nazbyt ważnym, toteż Geralt wątpił, by świat godami Belohuna specjalnie się przejął, choćby ten postanowił balować nawet przez cały tydzień i diabli wiedzą jakie atrakcje wymyślił, do ludzi z okolic odleglejszych niż sto mil żadne wieści o wydarzeniu dotrzeć szans nie miały. Ale dla Belohuna, co było wiadomym powszechnie, centrum świata stanowiło miasto Kerack, a światem była okolica w całkiem niedużym od Kerack promieniu.
Obaj z Jaskrem przyodziali się jak najeleganciej potrafili i mogli, Geralt nabył nawet na tę okoliczność nowiutką kurtkę z cielęcej skóry, potężnie, zdaje się, przepłacając. Co do Jaskra, ów z początku ogłosił, że królewskie gody olewa i nie weźmie w nich udziału. Znalazł się bowiem na liście gości, ale jako krewniak królewskiego instygatora, nie zaś jako światowej sławy poeta i bard. I nie zaproponowano mu występu. Jaskier uznał to za despekt i obraził się. Jak zwykle u niego obraza nie trwała długo, wszystkiego niecałe pół dnia.
Wzdłuż całej wijącej się zboczem wzgórza drogi do pałacu ustawiono maszty, na nich, leniwie poruszane bryzą, wisiały żółte proporce z godłem Kerack, błękitnym delfinem nageant z czerwonymi płetwami i ogonem.
Przed wejściem na tereny pałacowe czekał na nich krewniak Jaskra, Ferrant de Lettenhove, w asyście kilku królewskich gwardzistów w barwach herbowego delfina, czyli w błękicie i czerwieni. Instygator przywitał się z Jaskrem i przywołał pazia, który miał asystować poecie i poprowadzić go na miejsce imprezy.
— Wy zaś, mości Geralcie, pozwólcie za mną.
Przeszli boczną parkową alejką mijając część ewidentnie gospodarczą dobiegały stamtąd bowiem brzęki garnków i kuchennych utensyliów, jak również ohydne obelgi, jakimi kuchmistrze obrzucali kuchcików. Do tego zaś mile i smakowicie pachniało jadłem. Geralt znał jadłospis, wiedział, czym raczyć się będą podczas imprezy goście weselni. Parę dni temu odwiedził wraz z Jaskrem austerię «Natura Rerum». Febus Ravenga, nie kryjąc dumy, pochwalił się, że wespół z kilkoma innymi restauratorami organizuje ucztę i układa listę dań, przy przyrządzaniu których trudzić się będzie elita miejscowych szefów kuchni. Na śniadanie, opowiedział, podane będą ostrygi, jeżowce, krewetki i kraby sauté. Na drugie śniadanie galaretki mięsne i pasztety rozmaite, łososie wędzone i marynowane, kaczki w auszpiku, sery owcze i kozie. Na obiad będzie ad libitum rosół mięsny albo rybny, do tego gałeczki mięsne lub rybne, flaki z pulpecikami z wątróbki, żabnice z rusztu zarumienione miodem oraz okonie morskie z szafranem i goździkami.
Potem, recytował Ravenga, modulując oddech jak szkolony orator, podawane będą sztuka mięsa z białym sosem z kaparami, jajami i musztardą, kolano łabędzie z miodem, kapłony obkładane słoniną, kuropatwy z konfiturą z pigw, pieczone gołębie oraz tort z wątroby baraniej i jęczmiennej kaszy. Sałaty i warzywa przeróżne. Potem karmelki, nugaty, ciastka nadziewane, smażone kasztany, konfitury i marmolady. Wina z Toussaint, ma się rozumieć, serwowane będą bez przerwy i na okrągło.
Ravenga opisywał obrazowo, że aż ślinka ciekła. Geralt wątpił jednak, by udało mu się pokosztować czegokolwiek z tego obszernego menu. Na tych godach nie był bynajmniej gościem. Był w gorszej sytuacji niż biegający paziowie, którym zawsze udawało się uszczknąć coś z noszonych półmisków lub chociaż wsadzić palec w krem, sos lub pasztet.
Głównym terenem uroczystości był pałacowy park, niegdyś sad świątynny, przez królów Kerack przebudowany i rozbudowany, głównie o kolumnady, altany i świątynie dumania. Dziś wśród drzew i budowli rozstawiono dodatkowo liczne kolorowe pawilony, a ochronę przed palącym słońcem i upałem zapewniały rozpięte na tykach płótna. Zgromadził się tu już tłumek gości. Nie miało być ich nazbyt wielu, w sumie jakieś dwie setki. Listę, jak niosła plotka, układał sam król, zaproszenia miało dostać wyłącznie grono wybranych, sama elita. Do elity, jak się okazało, Belohun zaliczał głównie krewnych i powinowatych. Prócz tych zaproszona została miejscowa socjeta i śmietanka towarzyska, kluczowi urzędnicy administracji, najbogatsi lokalni i zagraniczni ludzie interesu oraz dyplomaci, to jest udający attache handlowych szpiedzy z krajów ościennych. Listę dopełniało całkiem liczne grono pochlebców, nadskakiwaczy i przodowników we włażeniu monarsze w zad bez mydła.
Przed jednym z bocznych wejść do pałacu czekał książę Egmund, odziany w czarny kaftan z bogatym srebrno-złotym haftem. Towarzyszyło mu kilku młodych mężczyzn. Wszyscy mieli długie i trefione włosy, wszyscy nosili będące szczytem mody watowane dublety i obcisłe spodnie z przesadnie wypchanymi saczkami na genitalia. Nie spodobali się Geraltowi. Nie tylko z powodu drwiących spojrzeń, jakimi obrzucili jego odzież. Nazbyt przypominali mu Sorela Degerlunda.
Na widok instygatora i wiedźmina książę natychmiast odprawił świtę. Pozostał tylko jeden osobnik. Ów włosy miał krótkie, a spodnie nosił normalne.
Mimo tego Geraltowi się nie spodobał. Miał dziwne oczy. Z których nieładnie patrzyło.
Geralt ukłonił się księciu. Książę nie odkłonił się, ma się rozumieć.
— Oddaj mi miecz — powiedział do Geralta zaraz po przywitaniu. - Nie możesz tu paradować z bronią. Nie obawiaj się, choć nie będziesz miecza widział, będziesz go stale miał na podorędziu. Wydałem rozkazy. Gdyby coś zaszło, miecz natychmiast ci podadzą. Zajmie się tym tu obecny kapitan Ropp.
— A jakie jest prawdopodobieństwo, że coś zajdzie?
— Gdyby było żadne lub niewielkie, czy zawracałbym ci głowę? Oho! — Egmund przyjrzał się pochwie i klindze. - Miecz z Viroledy! Nie miecz, a dzieło sztuki. Wiem, bo sam kiedyś miałem podobny. Ukradł mi go mój przyrodni brat, Viraxas. Gdy ojciec go wypędził, przed odejściem przywłaszczył sobie sporo cudzych rzeczy. Na pamiątkę, zapewne.
Ferrant de Lettenhove zachrząkał. Geralt przypomniał sobie słowa Jaskra. Imienia wygnanego pierworodnego na dworze nie wolno było wymawiać. Ale Egmund najwyraźniej zakazy lekceważył.
— Dzieło sztuki — powtórzył książę, wciąż oglądając miecz. - Nie dociekając, jakim sposobem nabyłeś, gratuluję nabytku. Bo nie chce mi się wierzyć, by tamte ukradzione były lepsze od tego tu.
— Kwestia gustu, smaku i preferencji. Ja wolałbym odzyskać te ukradzione. Książę i pan instygator zaręczali słowem, że wykryją sprawcę. Był to, pozwolę sobie przypomnieć, warunek, pod którym podjąłem się zadania ochrony króla. Warunek w sposób oczywisty nie został spełniony.
— W sposób oczywisty nie został — przyznał zimno Egmund, przekazując miecz kapitanowi Roppowi, osobnikowi o nieładnym spojrzeniu. - Czuję się zatem w obowiązku wynagrodzić ci to. Miast trzystu koron, którymi zamierzałem opłacić twoje usługi, dostaniesz pięćset. Dodam też, że śledztwo w sprawie twoich mieczy nie zostało umorzone i jeszcze możesz je odzyskać. Ferrant podobno ma już podejrzanego. Prawda, Ferrant?
- Śledztwo — oznajmił sucho Ferrant de Lettenhove — jednoznacznie wskazało na osobę Nikefora Muusa, urzędnika magistrackiego i sądowego. Zbiegł, ale schwytanie go jest tylko kwestią czasu.
— Niedługiego, jak mniemam — parsknął książę. - Niewielka to sztuka, złapać umazanego inkaustem urzędniczynę. Który w dodatku niechybnie nabawił się za biurkiem hemoroidów, te zaś utrudniają ucieczkę, zarówno pieszą jak i konną. Jak on w ogóle zdołał się wymknąć?
— Mamy do czynienia — chrząknął instygator — z człowiekiem mało przewidywalnym. I chyba niespełna rozumu. Zanim zniknął, wywołał jakąś obrzydliwą awanturę w lokalu Ravengi, chodziło, wybaczcie, o ludzkie odchody… Lokal musiano na czas jakiś zamknąć, bo… Oszczędzę drastycznych szczegółów. Podczas dokonanej w mieszkaniu Muusa rewizji skradzionych mieczy nie wykryto, znaleziono natomiast… Wybaczcie… Skórzany raniec, po brzegi wypełniony…
— Nie mów, nie mów, zgaduję, czym — skrzywił się Egmund. - Tak, to faktycznie mówi wiele o stanie psychicznym tego osobnika. Twoje miecze, wiedźminie, w tej sytuacji raczej przepadły. Nawet jeśli Ferrant go schwyta, niczego nie dowie się od wariata. Takich nawet na tortury nie warto kłaść, męczeni tylko bredzą bez ładu ni składu. A teraz wybaczcie, obowiązki wzywają.
Ferrant de Lettenhove poprowadził Geralta ku głównemu wejściu na tereny pałacowe. Wnet znaleźli się na wyłożonym kamiennymi płytami dziedzińcu, na którym seneszale witali przybywających gości, a gwardziści i paziowie eskortowali ich dalej, w głąb parku.
— Czego mogę się spodziewać?
— Słucham?
— Czego mogę się tu dziś spodziewać. Które z tych słów nie było zrozumiałym?
— Książę Xander — zniżył głos instygator — chwalił się przy świadkach, że już jutro będzie królem. Ale mówił to nie pierwszy raz i zawsze będąc nietrzeźwym.
— Zdolny jest do dokonania zamachu?
— Niezbyt. Ale ma kamarylę, zauszników i faworytów. Ci są zdolniejsi.
— Ile jest prawdy w tym, że Belohun już dziś ogłosi następcą tronu syna poczętego z nową małżonką?
— Sporo.
— A tracący szanse na tron Egmund, patrzcie i podziwiajcie, wynajmuje wiedźmina, by ojca strzegł i bronił. Podziwu godna miłość synowska.
— Nie dywaguj. Podjąłeś się zadania. Wykonaj je.
— Podjąłem się i wykonam. Choć jest mocno niejasne. Nie wiem, kto w razie czego będzie przeciw mnie. Powinienem chyba jednak wiedzieć, kto mnie w razie czego wesprze.
— Jeśli zajdzie potrzeba, miecz, jak obiecał książę, poda ci kapitan Ropp. On też cię wesprze. Pomogę ja, w miarę sił. Bo dobrze ci życzę.
— Od kiedy?
— Słucham?
— Nigdy dotąd nie rozmawialiśmy w cztery oczy. Zawsze był z nami Jaskier, a przy nim nie chciałem poruszać tematu. Detaliczne informacje na piśmie, o moich rzekomych przekrętach. Skąd Egmund je miał? Kto je sfabrykował? Przecież nie on sam. To ty je sfabrykowałeś, Ferrant.
— Nie miałem z tym nic wspólnego. Zapewniam…
— Kiepski z ciebie kłamca, jak na stróża prawa. Nie odgadnąć, jakim cudem dochrapałeś się tego stanowiska.
Ferrant de Lettenhove zaciął usta.
— Musiałem — powiedział. - Wykonywałem rozkazy. Wiedźmin patrzył na niego długo.
— Nie uwierzyłbyś — rzekł wreszcie — ileż razy słyszałem już coś podobnego. Pocieszające jest, że najczęściej z ust ludzi, których właśnie miano wieszać.
Lytta Neyd była wśród gości. Wypatrzył ją bez trudu. Bo przyciągała oko.
Mocno wydekoltowaną suknię z soczyście zielonego krepdeszynu zdobił na froncie haft w formie stylizowanego motyla, skrzący się od maleńkich cekinów. Suknia miała dołem falbanki. Falbanki w stroju kobiet starszych niż lat dziesięć z reguły wywoływały u wiedźmina ironiczne politowanie, w sukni Lytty jednak harmonizowały z resztą, i to w sposób więcej niż atrakcyjny.
Szyję czarodziejki opinała kolia ze szlifowanych szmaragdów. Żaden nie był mniejszy niż migdał. Jeden był znacznie większy.
Jej rude włosy były jak pożar lasu.
U boku Lytty stała Mozaik. W czarnej i zaskakująco śmiałej sukni z jedwabiu i szyfonu, na ramionach i rękawach całkowicie przejrzystego. Szyję i dekolt dziewczyny kryło coś w rodzaju fantazyjnie udrapowanej szyfonowej kryzy, co w połączeniu z długimi czarnymi rękawiczkami dodawało postaci aury ekstrawagancji i tajemniczości.
Obie nosiły buty na czterocalowym obcasie. Lytta ze skóry legwana, Mozaik czarne lakierki.
Geralt przez moment wahał się, czy podejść. Ale tylko przez moment.
— Witaj — powitała go powściągliwie. - Cóż za spotkanie, rada jestem cię widzieć. Mozaik, wygrałaś, białe pantofelki są twoje.
— Zakład — domyślił się. - Co było przedmiotem?
— Ty. Mniemałam, że już cię nie zobaczymy, szłam o zakład, że się już nie pojawisz. Mozaik zakład przyjęła, bo mniemała inaczej.
Obdarzyła go głębokim jadeitowym spojrzeniem, ewidentnie czekając na komentarz. Na słowa. Jakiekolwiek. Geralt milczał.
— Witam piękne panie! — Jaskier wyrósł jak spod ziemi, iście deus ex machina. -Kłaniam się nisko, hołd składam urodzie. Pani Neyd, panno Mozaik. Wybaczcie, że bez kwiatów.
— Wybaczamy. Cóż tam nowego w sztuce?
— Jak to w sztuce, wszystko i nic. - Jaskier zdjął z tacy przechodzącego obok pazia pucharki z winem, wręczył damom. - Impreza drętwawa krzynkę, nie uważacie? Ale wino dobre. Est Est, czterdzieści za pintę. Czerwone też niczego, próbowałem. Tylko hipokrasu nie pijcie, nie umieją przyprawiać. A goście wciąż się schodzą, uważacie? Jak zwykle w wyższych sferach, to są takie odwrotne wyścigi, gonitwa a rebours, wygrywa i laury zbiera ten, kto zjawi się jako ostatni. I będzie miał piękne wejście. Właśnie chyba obserwujemy finisz. Linię mety mija właściciel sieci tartaków z małżonką, tym samym przegrywając z będącym tuż za nim zarządcą portu z małżonką. Ten z kolei przegrywa z nieznanym mi elegantem…
— To szef kovirskiego przedstawicielstwa handlowego — wyjaśniła Koral. - Z małżonką. Ciekawe, czyją.
— Do ścisłej czołówki, spójrzcie, dołącza Pyral Pratt, stary bandzior. Z niczego sobie partnerką… Psiakrew!
— Co ci się stało?
— Ta kobieta obok Pratta… — zachłysnął się Jaskier. - To jest… To jest Etna Asider… Wdówka, która sprzedała mi miecz…
— Tak ci się przedstawiła? — parsknęła Lytta. - Etna Asider? Banalny anagram. Ta osoba to Antea Derris. Najstarsza córka Pratta. Żadną wdówką nie jest, bo nigdy nie wyszła za mąż. Krążą plotki, że nie lubi mężczyzn.
— Córka Pratta? Niemożliwe! Bywałem u niego…
— I nie spotkałeś jej tam — nie dała mu dokończyć czarodziejka. - Nic dziwnego. Antea nie jest w najlepszych relacjach z rodziną nawet nazwiska nie używa, posługuje się aliasem złożonym z dwóch imion. Z ojcem kontaktuje się tylko w interesach, które zresztą prowadzą całkiem ożywione. Sama się jednak dziwię, widząc ich tu razem.
— Pewnie mają w tym interes — zauważył bystro wiedźmin.
— Strach pomyśleć, jaki. Antea oficjalnie zajmuje się pośrednictwem handlowym, ale jej ulubiony sport to hochsztaplerka, oszustwo i przekręt. Poeto, mam do ciebie prośbę. Ty jesteś bywały, a Mozaik nie. Oprowadź ją wśród gości, przedstaw tym, kogo znać warto. Wskaż tych, których nie warto.
Zapewniwszy, iż życzenie Koral jest dlań rozkazem, Jaskier podał Mozaik ramię. Zostali sami.
— Chodź — Lytta przerwała przedłużające się milczenie. - Przejdziemy się. Tam, na wzgórek.
Ze wzgórka, ze świątyni dumania, z wysoka, roztaczał się widok na miasto, na Palmyrę, port i morze. Lytta osłoniła oczy dłonią.
— Cóż to tam wpływa na redę? I rzuca kotwicę? Trójmasztowa fregata o ciekawej konstrukcji. Pod czarnymi żaglami, ha, to dość niecodzienne…
— Zostawmy fregaty. Jaskier i Mozaik odesłani, jesteśmy sami i na uboczu.
— A ty — odwróciła się — zastanawiasz się, dlaczego. Czekasz, cóż takiego ci zakomunikuję. Czekasz na pytania, które ci postawię. A ja może chcę tylko opowiedzieć ci najświeższe plotki? Ze środowiska czarodziejów? Ach, nie, nie lękaj się, nie dotyczą Yennefer. Dotyczą Rissbergu, miejsca wszak znanego ci skądinąd. Zaszły tam ostatnio spore zmiany… Jakoś nie widzę w twych oczach błysku zaciekawienia. Mam kontynuować?
— Ależ proszę.
— Zaczęło się, gdy zmarł Ortolan.
— Ortolan nie żyje?
— Zmarł niecały tydzień temu. Według wersji oficjalnej śmiertelnie zatruł się nawozami, nad którymi pracował. Ale plotka głosi, że to był udar mózgu, wywołany wieścią o nagłej śmierci jednego z jego pupili, który zginął w wyniku jakiegoś nieudanego a wielce podejrzanego eksperymentu. Chodzi o niejakiego Degerlunda. Kojarzysz go? Spotkałeś, gdy byłeś na zamku? — Nie wykluczam. Spotkałem wielu. Nie wszyscy byli warci zapamiętania.
— Ortolan podobno obwinił o śmierć pupila cały zarząd Rissbergu, wściekł się i doznał udaru. Był naprawdę wiekowy, od lat cierpiał na nadciśnienie tętnicze, nie było też tajemnicą jego uzależnienie od fisstechu, a fisstech i nadciśnienie to wybuchowa mieszanka. Ale coś tam musiało być na rzeczy, bo na Rissbergu zaszły istotne zmiany personalne. Jeszcze przed śmiercią Ortolana doszło tam do konfliktów, do odejścia zmuszono między innymi Algernona Guincampa, bardziej znanego jako Pinety. Jego kojarzysz z pewnością. Bo jeśli ktoś tam był wart zapamiętania, to on właśnie.
— Fakt.
- Śmierć Ortolana — Koral zmierzyła go bacznym spojrzeniem — wywołała szybką reakcję Kapituły, do uszu której już wcześniej doszły jakieś niepokojące wieści, tyczące wybryków nieboszczyka i jego pupila. Co ciekawe, a w naszych czasach coraz bardziej znamienne, lawinę wywołał maleńki kamyczek. Nic nie znaczący człowiek z gminu, jakiś nadgorliwy szeryf czy konstabl. Ów zmusił do działania swego przełożonego, bajlifa z Gors Velen. Bajlif przekazał oskarżenia wyżej i tak, szczebel po szczeblu, rzecz dotarła do rady królewskiej, a stamtąd do Kapituły. Żeby nie przedłużać: znaleziono winnych braku nadzoru. Z zarządu musiała odejść Biruta Icarti, wróciła na uczelnię, do Aretuzy. Odeszli Axel Raby i Sandoval. Utrzymał stanowisko Zangenis, zyskał łaski Kapituły donosząc na tamtych i zwalając na nich całą winę. I co ty na to? Masz mi może coś do powiedzenia?
— A cóż ja mógłbym mieć do powiedzenia? To wasze sprawy. I wasze afery.
— Afery, wybuchające na Rissbergu krótko po twojej tam wizycie.
— Przeceniasz mnie, Koral. I moją moc sprawczą.
— Nigdy niczego nie przeceniam. I rzadko nie doceniam.
— Mozaik i Jaskier za moment wrócą — spojrzał jej w oczy, z bliska. - A wszak nie bez powodu kazałaś im się oddalić. Powiedz wreszcie, o co chodzi.
Wytrzymała spojrzenie.
— Dobrze wiesz, o co chodzi — odparła. - Nie obrażaj więc mojej inteligencji poprzez czynione na pokaz zaniżanie własnej. Nie byłeś u mnie od ponad miesiąca. Nie, nie myśl, że pragnę ckliwego melodramatyzmu czy patetyczno-sentymentalnych gestów. Od związku, który się kończy, nie oczekuję niczego poza miłym wspomnieniem.
— Użyłaś, zdaje się, słowa «związek»? Zaiste, zadziwia jego znaczeniowa pojemność.
— Niczego — puściła mimo uszu, a wzroku nie spuściła — poza miłym wspomnieniem. Nie wiem, jak to jest w twoim przypadku, ale jeśli chodzi o mnie, cóż, będę szczera, nie jest z tym za dobrze. Warto by, myślę, dołożyć nieco starań w tym kierunku. Sądzę, że nie trzeba by wiele. Ot, coś drobnego, acz miłego, miły akord końcowy, coś, co zostawi przyjemne wspomnienie. Zdobędziesz się na coś takiego? Zechcesz mnie odwiedzić?
Nie zdążył odpowiedzieć. Zaczął ogłuszająco bić dzwon na kampanili, uderzył dziesięć razy. Potem rozbrzmiały trąby, donośną, mosiężną i nieco kakofoniczną fanfarą. Tłum gości rozdzielili, tworząc szpaler, błękitno-czerwoni gwardziści. Pod portykiem w wejściu do pałacu zjawił się marszałek dworu, ze złotym łańcuchem na szyi i wielką jak kłonica laską w dłoni. Za marszałkiem kroczyli heroldowie, za heroldami seneszale. Za seneszalami zaś, w sobolowym kołpaku na głowie i z berłem w ręku, podążał własną kościstą i żylastą osobą Belohun, król Kerack. U jego boku szła szczuplutka blondyneczka w woalce, mogąca być wyłącznie królewską wybranką w całkiem niedalekiej przyszłości małżonką i królową. Blondyneczka miała na sobie śnieżnobiałą suknię i obwieszona była brylantami, raczej nadmiernie, raczej po nuworyszowsku i raczej bez gustu. Podobnie jak król dźwigała na ramionach gronostajowy płaszcz, podtrzymywany z tyłu przez paziów.
Za królewską parą jednak o wiele mówiące kilkanaście kroków za podtrzymującymi gronostaje paziami, podążała królewska rodzina. Był tam rzecz jasna Egmund, mający u boku kogoś jasnego niczym albinos, mógł to być tylko jego brat Xander. Za braćmi szła reszta krewniaków, kilku mężczyzn, kilka kobiet, do tego kilkoro wyrostków i podlotków, ewidentnie progenitura legalna oraz pozamałżeńska.
Wśród kłaniających się gości i głęboko dygających dam orszak królewski dotarł do celu, którym było przypominające nieco konstrukcją szafot podwyższenie. Na podwyższeniu, od góry nakrytym baldachimem, od boków osłoniętym gobelinami, ustawiono dwa trony. Na owych zasiedli król i panna młoda. Reszcie rodziny kazano stać.
Trąby po raz wtóry poraziły uszy mosiężnym rykiem. Marszałek, machając dłońmi niczym dyrygent przed orkiestrą zachęcił gości do okrzyków, wiwatów i toastów. Ze wszech stron rozległy się i posłusznie posypały życzenia nieustającego zdrowia, szczęścia, pomyślności, wszystkiego najlepszego, lat długich, dłuższych, jak najdłuższych i jeszcze dłuższych, goście i dworacy prześcigali się nawzajem. Król Belohun wyniosłego i nabzdyczonego wyrazu twarzy nie zmienił, zadowolenie z życzeń, komplementów i peanów na cześć swą i swej wybranki demonstrował jedynie lekkimi skinieniami berła.
Marszałek uciszył gości i przemówił, przemawiał długo, płynnie przechodząc od grandilokwencji do bombastyczności i z powrotem. Geralt całą uwagę poświęcał obserwacji tłumu, toteż z mowy dotarło doń piąte przez dziesiąte. Król Belohun, ogłaszał wszem i wobec marszałek, szczerze się cieszy z przybycia tak licznego grona, rad jest powitać, w dniu tak uroczystym życzy gościom dokładnie tego samego, co oni jemu, ceremonia ślubna odbędzie się porą popołudniową, do tego czasu goście niechaj jedzą, piją i bawią się przy licznych zaplanowanych na tę okoliczność atrakcjach.
Ryk trąb ogłosił koniec części oficjalnej. Orszak królewski jął opuszczać ogrody. Wśród gości Geralt zdążył już dostrzec kilka dość podejrzanie zachowujących się grupek. Zwłaszcza jedna mu się nie podobała, bo kłaniała się orszakowi nie tak nisko, jak inni i usiłowała przepychać ku bramie pałacu. Lekko przesunął się w kierunku szpaleru niebiesko-czerwonych żołnierzy. Lytta szła obok.
Belohun kroczył ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Panna młoda rozglądała się, czasem kiwała głową pozdrawiającym ją gościom. Powiew wiatru uniósł na moment jej woalkę. Geralt zobaczył wielkie błękitne oczy. Zobaczył, jak oczy te znajdują nagle wśród tłumu Lyttę Neyd. I jak w oczach tych zapala się nienawiść. Czysta, klarowna, destylowana wręcz nienawiść.
Trwało to sekundę, potem rozbrzmiały trąby, orszak przeszedł, gwardziści odmaszerowali. Podejrzanie zachowująca się grupka miała, jak się okazało, na celu tylko stół z winem i zakąskami, który obiegła i ogołociła, uprzedzając innych. Na zaimprowizowanych tu i ówdzie estradach rozpoczęły się występy — zagrały kapele gęśli, lir, piszczałek i fujarek, zaśpiewały chóry. Żonglerzy zmieniali kuglarzy, siłacze ustępowali miejsca akrobatom, linoskoczków zastępowały roznegliżowane tancerki z tamburynkami. Robiło się coraz weselej. Policzki pań zaczynały kraśnieć, czoła panów lśnić od potu, mowa jednych i drugich robiła się już bardzo głośna. I lekko bełkotliwa.
Lytta odciągnęła go za pawilon. Spłoszyli parę, która się tam skryła w celach jednoznacznie seksualnych. Czarodziejka nie przejęła się, niemal nie zwróciła uwagi.
— Nie wiem, co tu się szykuje — powiedziała. - Nie wiem, choć się domyślam, po co i dlaczego ty tu jesteś. Ale miej oczy otwarte i wszystko, co uczynisz, czyń z rozwagą Królewska narzeczona to nie kto inny, a Ildiko Breckl.
— Nie pytam, czy ją znasz. Widziałem to spojrzenie.
— Ildiko Breckl — powtórzyła Koral. - Tak się nazywa. Wylali ją z Aretuzy na trzecim roku. Za drobne kradzieże. Jak widzę, poradziła sobie w życiu. Czarodziejką nie została, ale za kilka godzin będzie królową. Wisienka na kremie, psiakrew. Siedemnaście lat? Stary dureń. Ildiko ma dobre dwadzieścia pięć.
— I raczej cię nie lubi.
— Z wzajemnością. To zawołana intrygantka, za nią zawsze ciągną się kłopoty. Ale to nie wszystko. Ta fregata, która wpłynęła do portu pod czarnymi żaglami. Wiem już, co to za okręt, słyszałam o nim. To «Acherontia». Ma bardzo złą sławę. Tam, gdzie się zjawia, zwykle coś się wydarza.
— Co, przykładowo?
— To załoga najemników, których można podobno nająć do wszystkiego. A do czego, twoim zdaniem, najmuje się najemników? Do prac murarskich?
— Muszę iść. Wybacz, Koral.
— Cokolwiek by się miało zdarzyć — powiedziała wolno, patrząc mu w oczy. -Cokolwiek by zaszło, ja nie mogę być w to wmieszana.
— Bez obaw. Nie zamierzam wzywać cię na pomoc.
- Źle mnie zrozumiałeś.
— Z całą pewnością. Wybacz, Koral.
Zaraz za obrośniętą bluszczem kolumnadą wpadł na wracającą Mozaik. Zadziwiająco spokojną i chłodną pośród gorąca, gwaru i rozgardiaszu.
— Gdzie Jaskier? Zostawił cię?
— Zostawił — westchnęła. - Ale ekskuzował się grzecznie, was też kazał przeprosić. Poproszono go o prywatny występ. W pałacowych komnatach, dla królowej i jej fraucymeru. Nie mógł odmówić.
— Kto go poprosił?
— Mężczyzna o wyglądzie żołnierza. I dziwnym wyrazie oczu.
— Muszę iść. Wybacz, Mozaik.
Za przybranym kolorowymi wstęgami pawilonem zebrał się tłumek, serwowano jadło, pasztety, łososie i kaczki w auszpiku. Geralt torował sobie drogę, wypatrując kapitana Roppa lub Ferranta de Lettenhove. Miast tego trafił wprost na Febusa Ravengę.
Restaurator wyglądał jak arystokrata. Odziany był w brokatowy dublet, głowę przystroił zaś kapeluszem zdobnym pękiem pysznych strusich piór. Towarzyszyła mu córka Pyrala Pratta, szykowna i elegancka w czarnym męskim stroju.
— O, Geralt — ucieszył się Ravenga. - Pozwól, Anteo, że ci przedstawię: Geralt z Rivii, słynny wiedźmin. Geralt, to pani Antea Derris, faktorka. Napij się z nami wina…
— Wybaczcie — przeprosił — ale spieszę się. Panią Anteę zaś poznałem już, choć nie osobiście. Będąc na twoim miejscu, Febusie, nie kupowałbym od niej niczego.
Portyk nad wejściem do pałacu jakiś uczony lingwista ozdobił transparentem głoszącym: CRESCITE ET MULTIPLICAMINI. A Geralta zatrzymały skrzyżowane drzewca halabard.
— Wstęp wzbroniony.
— Muszę się pilnie widzieć z królewskim instygatorem.
— Wstęp wzbroniony — zza halabardników wyłonił się dowódca warty. W lewej dłoni trzymał szponton. Brudny palec prawej wycelował Geraltowi prosto w nos. - Wzbroniony, pojmujesz waść?
— Jeśli nie zabierzesz palca sprzed mojej twarzy, złamię ci go w kilku miejscach. O, właśnie, od razu lepiej. A teraz prowadź do instygatora!
— Ilekroć natykasz się na straż, od razu awantura — odezwał się zza pleców wiedźmina Ferrant de Lettenhove, musiał iść jego śladem. - To poważna skaza charakteru. Może mieć przykre konsekwencje.
— Nie lubię, kiedy ktoś wzbrania mi wstępu.
— A od tego wszak są straże i warty. Nie byłyby potrzebne, gdyby wszędzie wstęp był wolny. Przepuście go.
— Mamy rozkazy od samego króla — zmarszczył czoło dowódca warty. - Nikogo nie wpuszczać bez rewizji!
— Zrewidujcie go więc.
Rewizja była dokładna, strażnicy nie lenili się, obszukali dokładnie, nie ograniczyli do pobieżnego obmacania. Niczego nie znaleźli, noszonego zwykle w cholewie sztyletu Geralt na gody nie zabrał.
— Zadowoleni? — Instygator spojrzał na dowódcę z góry. - Usuńcie się zatem i przepuście nas.
— Wasza miłość raczy wybaczyć — wycedził dowódca. - Rozkaz króla był wyraźny. Dotyczył wszystkich.
— Co takiego? Nie zapominaj się, chłopie! Wiesz, przed kim stoisz?
— Nikogo bez rewizji. - Dowódca skinął na strażników. - Rozkaz był wyraźny. Niechaj wasza miłość nie czyni ambarasów. Nam… i sobie.
— Co się tu dziś dzieje?
— Względem tego proszę ze zwierzchnością. Mnie kazali, aby rewidować. Instygator zaklął pod nosem, poddał się rewizji. Nie miał przy sobie nawet scyzoryka.
— Co to wszystko ma oznaczać, chciałbym wiedzieć — mówił, gdy wreszcie poszli korytarzem. - Jestem poważnie zaniepokojony. Poważnie zaniepokojony, wiedźminie.
— Widziałeś Jaskra? Podobno wezwali go do pałacu na śpiewaczy występ.
— Nic mi o tym nie wiadomo.
— A wiadomo ci, że do portu wpłynęła «Acherontia»? Mówi ci coś ta nazwa?
— I to wiele. A mój niepokój wzrasta. Z minuty na minutę. Pospieszajmy!
Po westybulu — niegdysiejszym świątynnym wirydarzu — kręcili się uzbrojeni w partyzany gwardziści, błękitno-czerwone uniformy migały też na krużgankach. Stuk butów i podniesione głosy dobiegały z korytarzy.
— Hola! — Instygator skinął na przechodzącego żołnierza. - Sierżancie! Co się tu dzieje?
— Wasza miłość wybaczy… Z rozkazu spieszę…
— Stój, mówię! Co się tu dzieje? Żądam wyjaśnień! Czy coś się stało? Gdzie jest książę Egmund?
— Pan Ferrant de Lettenhove.
W drzwiach, pod chorągwiami z błękitnym delfinem, w asyście czterech rosłych drabów w skórzanych kabatach, stał własną osobą król Belohun. Wyzbył się królewskich atrybutów, nie wyglądał więc na króla. Wyglądał na wieśniaka, któremu właśnie krowa się ocieliła. Wydając na świat przepiękne cielątko.
— Pan Ferrant de Lettenhove — w głosie króla też pobrzmiewała radość z przychówku. -Królewski instygator. Znaczy, mój instygator. A może nie mój? Może mojego syna? Zjawiasz się, choć cię nie wzywałem. W zasadzie być tutaj w danej chwili było twoim służbowym obowiązkiem, ale nie wezwałem cię. Niechaj, pomyślałem sobie, Ferrant bawi się, niechaj zje, popije, przygrucha sobie jakąś i zerżnie w altance. Ja Ferranta nie wezwę, nie chcę go tutaj. Czy wiesz, dlaczego cię nie chciałem? Bo nie miałem pewności, komu służysz. Komu służysz, Ferrant?
— Służę — instygator skłonił się głęboko — Waszej Królewskiej Mości. I jestem całkowicie Waszej Mości oddany.
— Wszyscy słyszeli? — Król rozejrzał się teatralnie.
— Ferrant jest mi oddany! Dobrze, Ferrant, dobrze. Takiej odpowiedzi oczekiwałem, królewski instygatorze. Możesz zostać, przydasz się. Obarczę cię zaraz zadaniami w sam raz dla instygatora… Hola! A ten tu? Kto to jest? Zaraz, zaraz! Czy to aby nie ten wiedźmin, co robił przekręty? Którego wskazała nam czarodziejka?
— Okazał się niewinny, czarodziejkę wprowadzono w błąd. Doniesiono na niego…
— Na niewinnych nie donoszą.
— Była decyzja sądu. Sprawę umorzono z braku dowodów.
— Ale sprawa była, znaczy, był smród. Decyzje sądów i wyroki biorą się z fantazji i fanaberii sądowych urzędników, smród zaś dobywa się z samego sprawy sedna. Dość mi o tym, nie będę tracił czasu na wykłady o jurysprudencji. W dniu własnego ożenku mogę okazać wspaniałomyślność, nie każę go zamknąć, ale niechaj ten wiedźmin zejdzie mi z oczu natychmiast. I nigdy więcej na oczy się nie pokazuje!
— Wasza Królewska Mość… Jestem zaniepokojony… Do portu podobno wpłynęła «Acherontia». W tej sytuacji względy bezpieczeństwa dyktują, by zapewnić ochronę… Wiedźmin mógłby…
— Co mógłby? Zasłonić mnie własną piersią? Porazić zamachowców wiedźmińskimi czarami? Wszak takim właśnie zadaniem obarczył go Egmund, mój kochający syn? Chronić ojca i zapewnić mu bezpieczeństwo? Pozwól no za mną, Ferrant. Ha, do diabła, pozwól i ty, wiedźminie. Coś wam pokażę. Zobaczycie, jak dba się o własne bezpieczeństwo i jak zapewnia się sobie ochronę. Przyjrzycie się. Posłuchacie. Może się czegoś nauczycie. I czegoś dowiecie. O sobie. Dalej, za mną!
Poszli, ponaglani przez króla i otoczeni przez drabów w skórzanych kabatach. Weszli do dużej sali, pod wymalowanym w morskie fale i potwory plafonem stał tu na podwyższeniu tron, na owym Belohun zasiadł. Naprzeciw, pod przedstawiającym stylizowaną mapę świata freskiem, na ławie, pod strażą kolejnych drabów, siedzieli królewscy synowie. Książęta Kerack. Czarny jak kruk Egmund i jasny jak albinos Xander.
Belohun rozparł się na tronie. Patrzył na synów z góry, wzrokiem triumfatora, przed którym klęczą błagający o łaskę, rozgromieni w bitwie wrogowie. Na obrazach, które Geralt widywał, triumfatorzy mieli jednak zwykle na twarzach powagę, dostojeństwo, szlachetność i szacunek dla pokonanych. Na twarzy Belohuna próżno by tego szukać. Malowało się na niej wyłącznie zjadliwe szyderstwo.
— Mój nadworny trefniś — przemówił król — rozchorował się wczoraj. Sraczki dostał. Myślałem, pech, nie będzie żartów, nie będzie krotochwil, nie będzie śmiesznie. Myliłem się. Jest śmiesznie. Tak śmiesznie, że boki zrywać. Bo to wy, wy obaj, synowie moi, jesteście śmieszni. Żałośni, ale śmieszni. Lata całe, gwarantuję wam, z moją żonką w łożnicy, po figlach i miłosnych harcach, ilekroć wspomnimy o was obu, o tym dniu, do łez będziemy się zaśmiewać. Bo wszak nie ma nic śmieszniejszego niż głupiec.
Xander, nietrudno było to zauważyć, bał się. Biegał po sali oczami i intensywnie się pocił. Egmund przeciwnie, nie objawiał strachu. Patrzył ojcu wprost w oczy i odwzajemniał zjadliwość.
— Głosi ludowa mądrość: miej nadzieję na najlepsze, bądź gotów na najgorsze. Byłem więc gotów na najgorsze. Bo czy może być coś gorszego od zdrady rodzonych synów? Wśród waszych najbardziej zaufanych komilitonów ulokowałem swoich agentów. Wasi wspólnicy zdradzili was natychmiast, gdy tylko ich przycisnąłem. Wasi totumfaccy i faworyci właśnie uciekają z miasta.
— Tak, synowie moi. Myśleliście, żem ślepy i głuchy? Żem stary, zgrzybiały i niedołężny? Myśleliście, że nie widzę, że obaj pragniecie tronu i korony? Że pożądacie ich tak, jak Świnia trufli? Świnia, która zwęszy truflę, głupieje. Z pożądania, z żądzy, z chętki i dzikiej oskomy. Świnia szaleje, kwiczy, ryje, na nic nie zważa, byle się tylko do trufli dorwać. By ją odgonić, trzeba tęgo walić kijem. I wy, synowie, właśnie świniami się okazaliście. Zwęszyliście grzyb, oszaleliście z żądzy i oskomy. Ale gówno dostaniecie, nie truflę. A kija i owszem, posmakujecie. Wystąpiliście przeciw mnie, synowie, targnęliście się na moją władzę i osobę. Zdrowie ludzi, którzy przeciw mnie występują, zwykło ulegać gwałtownemu pogorszeniu. To fakt potwierdzony przez nauki medyczne.
— W porcie rzuciła kotwicę fregata «Acherontia». Przypłynęła tu na mój rozkaz, to ja wynająłem kapitana. Sąd zbierze się jutro rano, wyrok zapadnie przed południem. A w południe wy obaj będziecie na okręcie. Z pokładu pozwolą wam zejść dopiero wtedy, gdy fregata minie latarnię morską w Peixe de Mar. Co w praktyce oznacza, że wasze nowe miejsce zamieszkania to Nazair. Ebbing. Maecht. Albo Nilfgaard. Albo sam koniec świata i przedsionek piekła, jeśli wolą waszą będzie tam powędrować. Bo tutaj, w te okolice, nie powrócicie nigdy. Nigdy. Jeśli miłe wam głowy na szyjach.
— Chcesz nas wygnać? - zawył Xander. - Tak, jak wygnałeś Viraxasa? Naszych imion też zabronisz wymawiać na dworze?
— Viraxasa wygnałem w gniewie i bez wyroku. Co nie oznacza, że nie każę go stracić, gdyby ośmielił się wrócić. Was obu skaże na wygnanie trybunał. Legalnie i prawomocnie.
— Takiś tego pewien? Zobaczymy! Zobaczymy, co na takie bezprawie powie sąd!
— Sąd wie, jakiego wyroku oczekuję, i taki wyda. Jednomyślnie i jednogłośnie.
— Akurat jednogłośnie! W tym kraju sądy są niezawisłe!
— Sądy tak. Ale sędziowie nie. Głupi jesteś, Xander. Twoja matka była głupia jak but, wdałeś się w nią. Nawet tego zamachu z pewnością nie uknułeś sam, wszystko zaplanował któryś z twoich faworytów. Ale w sumie cieszę się, że spiskowałeś, z radością się ciebie pozbędę. Co innego Egmund, tak, Egmund jest sprytny. Wiedźmin, wynajęty do ochrony ojca przez troskliwego syna, ach, jakże sprytnie ukrywałeś to w tajemnicy, tak żeby wszyscy się dowiedzieli. A potem trucizna kontaktowa. Chytra rzecz, taka trucizna, jadło i napitki mi próbują, ale kto by pomyślał o trzonku pogrzebacza do komina w królewskiej sypialni? Pogrzebacza, którego tylko ja używam i nikomu dotykać nie pozwalam? Przebiegle, przebiegle, synu. Tylko że twój truciciel zdradził cię, tak już jest, zdrajcy zdradzają zdrajców. Czemu milczysz, Egmund? Nie masz mi nic do powiedzenia?
Oczy Egmunda były zimne, nadal nie było w nich nawet cienia lęku. Wcale nie przeraża go perspektywa banicji, pojął Geralt, nie myśli o wygnaniu ani o egzystencji na obczyźnie, nie myśli o «Acherontii», nie myśli o Peixe de Mar. O czym więc myśli?
— Nie masz — powtórzył król — nic do powiedzenia, synu?
— Tylko jedno — wycedził Egmund. - Jedną z mądrości ludowych, które tak lubisz. Nie masz głupca nad starego głupca. Wspomnij me słowa, drogi ojcze. Gdy nadejdzie pora.
— Zabrać ich, zamknąć i pilnować — rozkazał Belohun. - To twoje zadanie, Ferrant, to rola instygatora. A teraz wezwać mi tu krawca, marszałka i notariusza, wszyscy inni precz. A ty, wiedźminie… Nauczyłeś się dziś czegoś, prawda? Dowiedziałeś czegoś o sobie? Tego mianowicie, że z ciebie naiwny frajer? Jeśliś to zrozumiał, to będzie jakiś pożytek z twojej dziś tu wizyty. Która to wizyta właśnie się skończyła. Hola tam, dwóch do mnie! Odprowadzić tego tu wiedźmina do bramy i wyrzucić za ową. Przypilnować, by wcześniej nie świsnął czegoś ze srebrnej zastawy!
W korytarzu za westybulem drogę zastąpił im kapitan Ropp. W towarzystwie dwóch osobników o podobnych oczach, ruchach i postawie. Geralt szedł o zakład, że wszyscy trzej służyli niegdyś w tej samej jednostce. Nagle zrozumiał. Nagle pojął, iż wie, co się stanie, jak się sprawy potoczą. Nie zdziwiło go więc, gdy Ropp oświadczył, że przejmuje dozór nad eskortowanym, i rozkazał gwardzistom odmaszerować. Wiedział, że kapitan każe mu iść za sobą. Tak, jak oczekiwał, dwaj pozostali szli z tyłu, za jego plecami.
Przeczuwał, kogo zastanie w komnacie, do której weszli.
Jaskier był blady jak nieboszczyk i wyraźnie przerażony. Ale chyba nieuszkodzony. Siedział na krześle z wysokim oparciem. Za krzesłem stał chudy typ z włosami zaczesanymi i związanymi w harcap. Typ trzymał w dłoni mizerykordię o długim, cienkim, czwórgrannym ostrzu. Ostrze wycelowane było w szyję poety, pod żuchwę, skośnie w górę.
— Tylko bez głupstw — ostrzegł Ropp. - Bez głupstw, wiedźminie. Jeden nieprzemyślany ruch, jedno drgnięcie choćby, a pan Samsa zakłuje grajka jak wieprza. Nie zawaha się.
Geralt wiedział, że pan Samsa się nie zawaha. Bo oczy miał pan Samsa jeszcze paskudniejsze niż Ropp. Były to oczy o bardzo szczególnym wyrazie. Ludzi o takich oczach można było czasem napotkać w kostnicach i prosektoriach. Zatrudniali się tam bynajmniej nie po to, aby się sustentować, lecz by mieć sposobność do realizacji skrytych upodobań.
Geralt rozumiał już, dlaczego książę Egmund był spokojny. Dlaczego bez lęku spoglądał w przyszłość.
I w oczy ojca.
— Chodzi nam o to, byś był posłuszny — powiedział Ropp. - Będziesz posłuszny, obaj ocalicie życie.
— Zrobisz, co ci każemy — kłamał dalej kapitan — to puścimy wolno ciebie i wierszokletę. Będziesz oporny, zabijemy was obu.
— Popełniasz błąd, Ropp.
— Pan Samsa — Ropp nie przejął się ostrzeżeniem — zostanie tu z grajkiem. My, to znaczy ty i ja, udamy się do królewskich komnat. Będzie tam straż. Mam, jak widzisz, twój miecz. Wręczę ci go, a ty zajmiesz się strażą. I odsieczą którą straż zdąży wezwać, nim wszystkich zabijesz. Słysząc raban, pokojowiec wyprowadzi króla sekretnym wyjściem, a tam czekać będą panowie Richter i Tverdoruk. Którzy zmienią nieco tutejszą sukcesję tronu i historię tutejszej monarchii.
— Popełniasz błąd, Ropp.
— Teraz — powiedział kapitan, podchodząc bardzo blisko. - Teraz potwierdzisz, że zrozumiałeś zadanie i że je wykonasz. Jeśli tego nie zrobisz, nim w myśli doliczę do trzech, pan Samsa przekłuje grajkowi bębenek w prawym uchu, a ja będę liczył dalej. Nie będzie oczekiwanego efektu, pan Samsa żgnie w drugie ucho. A potem wykłuje poecie oko. I tak dalej, do skutku, którym będzie wkłucie się w mózg. Zaczynam liczyć, wiedźminie.
— Nie słuchaj go, Geralt! — Jaskier cudem jakimś wydobył głos ze ściśniętego gardła. -Nie odważą się mnie tknąć! Jestem sławny!
— On — ocenił zimno Ropp — chyba nie traktuje nas poważnie. Panie Samsa, prawe ucho.
— Stój! Nie!
— Tak lepiej — kiwnął głową Ropp. - Tak lepiej, wiedźminie. Potwierdź, że zrozumiałeś zadanie. I że je wykonasz.
— Wpierw sztylet z dala od ucha poety.
— Ha — parsknął pan Samsa, unosząc mizerykordię wysoko nad głowę. - Tak dobrze?
— Tak dobrze.
Geralt lewą ręką chwycił Roppa za napięstek, prawą za rękojeść swego miecza. Przyciągnął kapitana silnym szarpnięciem i z całej mocy uderzył go czołem w twarz. Chrupnęło. Wiedźmin wyszarpnął miecz z pochwy, nim Ropp padł, jednym płynnym ruchem, z krótkiego obrotu odrąbał panu Samsie uniesioną rękę z mizerykordią. Samsa wrzasnął, runął na kolana. Richter i Tverdoruk skoczyli na wiedźmina z dobytymi sztyletami, wpadł między nich półwoltą. W przelocie rozpłatał szyję Richtera, krew trysnęła aż na zwisający z sufitu pająk. Tverdoruk zaatakował, skacząc w nożowniczych fintach, ale potknął się o leżącego Roppa, na moment stracił równowagę. Geralt nie dał mu jej odzyskać. Z szybkiego wypadu ciął go z dołu w pachwinę, i drugi raz, z góry, w tętnicę szyjną Tverdoruk upadł, zwinął się w kłębek.
Pan Samsa go zaskoczył. Choć bez prawej ręki, choć sikający krwią z kikuta, lewą odnalazł na podłodze mizerykordię. I zamierzył się nią na Jaskra. Poeta wrzasnął, ale wykazał przytomność umysłu. Spadł z krzesła i odgrodził się nim od napastnika. A Geralt na więcej panu Samsie nie pozwolił. Krew ponownie zbryzgała sufit, pająk i tkwiące w pająku ogarki świec.
Jaskier podniósł się na kolana, oparł czołem o ścianę, po czym nader obficie i rozbryzgliwie zwymiotował.
Do komnaty wpadł Ferrant de Lettenhove, z nim kilku gwardzistów.
— Co się dzieje? Co tu zaszło? Julianie! Cały jesteś? Julianie!
Jaskier uniósł rękę, dając znak, że odpowie za chwilę, bo teraz nie ma czasu. Po czym zwymiotował ponownie.
Instygator nakazał gwardzistom wyjść, zamknął za nimi drzwi. Przyjrzał się trupom, ostrożnie, by nie wdepnąć w rozlaną krew i bacząc, by krew kapiąca z pająka nie poplamiła mu dubletu.
— Samsa, Tverdoruk, Richter — rozpoznał. - I pan kapitan Ropp. Zaufani księcia Egmunda.
— Wykonywali rozkazy — wzruszył ramionami wiedźmin, patrząc na miecz. - Podobnie jak i ty, byli posłuszni rozkazom. A ty nic o tym nie wiedziałeś. Potwierdź, Ferrant.
— Nic o tym nie wiedziałem — zapewnił prędko instygator i cofnął się, oparł plecami o ścianę. - Przysięgam! Chyba nie podejrzewasz… Nie sądzisz…
— Gdybym sądził, już byś nie żył. Wierzę ci. Nie naraziłbyś przecież życia Jaskra.
— Trzeba zawiadomić o tym króla. Obawiam się, że dla księcia Egmunda może to oznaczać poprawki i aneksy do aktu oskarżenia. Ropp żyje, zdaje mi się. Zezna…
— Wątpię, by zdołał.
Instygator przyjrzał się kapitanowi, który leżał, wyprężony, w kałuży moczu, ślinił się obficie i cały czas dygotał.
— Co mu jest?
— Odłamki kości nosowej w mózgu. I chyba kilka odprysków w gałkach ocznych.
— Uderzyłeś za mocno.
— Tak właśnie chciałem. - Geralt wytarł klingę miecza ściągniętą ze stolika serwetą. -Jaskier, jak tam? W porządku? Możesz wstać?
— W porządku, w porządku — bełkotnął Jaskier. - Już jest mi lepiej. Dużo lepiej…
— Nie wyglądasz na takiego, któremu lepiej.
— Do diabła, przecież ledwom śmierci uszedł! - Poeta wstał, przytrzymał się komódki. - Psiakrew, w życiu się tak nie bałem… Miałem wrażenie, że urywa mi się denko u dupy. I że zaraz wszystko ze mnie dołem wyleci, zęby wliczając. Ale gdy cię zobaczyłem, wiedziałem, że mnie ocalisz. Znaczy, nie wiedziałem, ale mocno na to liczyłem… Psiakrew, ile tu krwi… Jak tu śmierdzi! Chyba znowu się wyrzygam…
— Idziemy do króla — powiedział Ferrant de Lettenhove. - Daj mi twój miecz, wiedźminie… I oczyść się nieco. Ty, Julianie, zostań…
— Akurat. Nawet chwili nie zostanę tu sam. Wolę trzymać się Geralta.
Wejścia do królewskich antyszambrów strzegli gwardziści, ci jednak poznali i przepuścili instygatora. Z wejściem do właściwych komnat nie poszło tak łatwo. Barierą nie do pokonania okazali się herold, dwaj seneszale i ich złożona z czterech drabów asysta.
— Król — oświadczył herold — mierzy strój ślubny. Zabronił sobie przeszkadzać.
— Mamy sprawę ważną i nie cierpiącą zwłoki!
— Król kategorycznie zabronił sobie przeszkadzać. Zaś pan wiedźmin miał, jak się zdaje, nakazane opuścić pałac. Cóż więc tu jeszcze robi?
— Wyjaśnię to królowi. Proszę nas przepuścić! Ferrant odepchnął herolda, popchnął seneszala.
Geralt poszedł w ślad za nim. Ale i tak zdołali się dostać tylko na próg komnaty, za plecy kilku zgromadzonych tu dworaków. Dalszą drogę udaremnili drabi w skórzanych kabatach, na rozkaz herolda przypierając ich do ściany. Byli mało delikatni, Geralt poszedł jednak za przykładem instygatora i zaniechał oporu.
Król stał na niskim taborecie. Krawiec ze szpilkami w ustach poprawiał mu pludry. Obok stał marszałek dworu i ktoś odziany na czarno, jakby notariusz.
— Zaraz po ceremonii ślubnej — gadał Belohun — ogłoszę, że następcą tronu zostanie syn, którego urodzi mi dziś poślubiona żonka. Krok ten powinien zapewnić mi jej przychylność i powolność, he, he. Da mi to również trochę czasu i spokoju. Minie ze dwadzieścia lat, zanim gówniarz osiągnie wiek, w którym zaczyna się knuć.
— Ale — król wykrzywił się i mrugnął do marszałka — jeśli zechcę, to wszystko odwołam i wyznaczę następcą kogoś zupełnie innego. Jakby nie było, jest to małżeństwo morganatyczne, dzieci z takich małżeństw tytułów nie dziedziczą, no nie? I któż jest w stanie przewidzieć, ile z nią wytrzymam? Albo to nie ma innych dziewek na świecie, ładniejszych i młodszych? Trzeba będzie więc spisać stosowne dokumenty, jakąś intercyzę czy coś w tym stylu. Miej nadzieję na najlepsze, bądź gotów na najgorsze, he, he, he.
Pokojowiec podał królowi tacę, na której piętrzyły się kosztowności.
— Precz z tym — skrzywił się Belohun. - Nie będę obwieszał się błyskotkami jak jakiś fircyk albo nowobogacki. Tylko to założę. To dar od mej wybranki. Małe, ale gustowne. Medalion z godłem mego kraju, wypada, bym takie godło nosił. To jej słowa: godło kraju na szyi, dobro kraju na sercu.
Trochę potrwało, nim przyparty do ściany Geralt skojarzył.
Kot, uderzający łapką medalion. Złoty medalion na łańcuszku. Błękitna emalia, delfin. D’or, dauphin nageant d’azur, lorré, peautré, oreille, barbé et crêté de gueules.
Było za późno, by mógł zareagować. Nie zdążył nawet krzyknąć, ostrzec. Zobaczył, jak złoty łańcuszek kurczy się nagle, zaciska na szyi króla jak garota. Belohun poczerwieniał, otworzył usta, nie zdołał ani zaczerpnąć tchu, ani wrzasnąć. Oburącz złapał się za szyję, usiłując zerwać medalion lub chociaż wcisnąć pod łańcuszek palce. Nie udało mu się, łańcuszek głęboko werżnął się w ciało. Król spadł z taboretu, zatańczył, potrącił krawca. Krawiec zatoczył się, zakrztusił, chyba połknął swe szpilki. Wpadł na notariusza, upadli obaj. Belohun tymczasem zsiniał, wybałuszył oczy, runął na ziemię, wierzgnął kilka razy nogami, wyprężył się. I znieruchomiał.
— Ratunku! Król zasłabł!
— Medyka! — zawołał marszałek. - Wezwać medyka!
— Bogowie! Co się stało? Co się stało królowi?
— Medyka! Żywo!
Ferrant de Lettenhove przyłożył dłonie do skroni. Miał dziwny wyraz twarzy. Wyraz twarzy kogoś, kto powoli zaczyna rozumieć.
Króla położono na kanapie. Wezwany medyk badał go długo. Geralta w pobliże nie dopuszczono, nie pozwolono się przyjrzeć. Mimo tego wiedział, że łańcuszek zdążył się rozkurczyć, nim jeszcze konsyliarz przybiegł.
— Apopleksja — orzekł, prostując się, medyk. - Wywołana dusznościami. Złe powietrzne wapory wdarły się do ciała i zatruły humory. Winne są te nieustanne burze, wzmagające gorącość krwi. Nauka jest bezsilna, nic uczynić nie mogę. Nasz dobry i miłościwy król nie żyje. Rozstał się z tym światem.
Marszałek krzyknął, zakrył twarz dłońmi. Herold chwycił się oburącz za beret. Któryś z dworaków załkał. Kilku uklękło.
Korytarz i westybul rozbrzmiały nagle echem ciężkich kroków. W drzwiach zjawił się olbrzym, chłop wzrostu siedmiu stóp jak obszył. W mundurze gwardzisty, ale z dystynkcjami wyższej szarży. Olbrzymowi towarzyszyli ludzie w chustach na głowach i z kolczykami w uszach.
— Panowie — przemówił wśród ciszy olbrzym — raczą pozwolić do sali tronowej. Natychmiast.
— Do jakiej znowu sali tronowej? — uniósł się marszałek. - I po co? Czy pan zdaje sobie sprawę, panie de Santis, co tu właśnie zaszło? Jakie nieszczęście się wydarzyło? Pan nie rozumie…
— Do sali tronowej. To rozkaz króla.
— Król nie żyje!
— Niech żyje król. Do sali tronowej, proszę. Wszyscy. Natychmiast.
W sali tronowej, pod morskim plafonem z trytonami, syrenami i hippokampami, zebrało się kilkunastu mężczyzn. Niektórzy mieli na głowach kolorowe chusty, niektórzy żeglarskie kapelusze ze wstążkami. Wszyscy byli ogorzali, wszyscy nosili w uszach kolczyki.
Najemnicy. Nietrudno było odgadnąć. Załoga fregaty «Acherontia».
Na tronie na podwyższeniu zasiadał ciemnowłosy i ciemnooki mężczyzna o wydatnym nosie. Też był ogorzały. Ale kolczyka w uchu nie nosił.
Obok niego, na dostawionym krześle, siedziała Ildiko Breckl, nadal w śnieżnobiałej sukni i nadal obwieszona brylantami. Niedawna królewska narzeczona i oblubienica wpatrywała się w ciemnowłosego mężczyznę wzrokiem pełnym uwielbienia. Geralt już od dłuższej chwili zgadywał zarówno rozwój wypadków, jak i ich przyczyny, kojarzył fakty i dodawał dwa do dwóch. Teraz jednak, w tej chwili nawet ktoś o bardzo ograniczonym pomyślunku musiał widzieć i rozumieć, że Ildiko Breckl i ciemnowłosy mężczyzna znają się, i to dobrze. I raczej od dawna.
— Królewicz Viraxas, książę Kerack, jeszcze przed chwilą dziedzic tronu i korony — ogłosił dudniącym barytonem olbrzym, de Santis. - W chwili obecnej król Kerack, prawowity władca kraju.
Pierwszy skłonił się, a potem uklęknął na jedno kolano marszałek dworu. Za nim hołd złożył herold. W ich ślady poszli seneszale, nisko skłaniając głowy. Ostatnim, który się skłonił, był Ferrant de Lettenhove.
— Wasza Królewska Mość.
— Chwilowo wystarczy «Wasza Miłość» — skorygował Viraxas. - Pełny tytuł będzie mi przysługiwał po koronacji. Z którą zresztą zwlekać nie będziemy. Im rychlej, tym lepiej. Prawda, panie marszałku?
Było bardzo cicho. Słychać było, jak któremuś z dworaków burczy w brzuchu.
— Mój nieodżałowanej pamięci ojciec nie żyje — przemówił Viraxas. - Odszedł do swych sławnych przodków. Obaj moi młodsi bracia, co mnie nie dziwi, są oskarżeni o zdradę stanu. Proces odbędzie się zgodnie z wolą zmarłego króla, obaj bracia okażą się winnymi i z wyroku sądu opuszczą Kerack na zawsze. Na pokładzie fregaty «Acherontia», wynajętej przeze mnie… i przez mych możnych przyjaciół i protektorów. Zmarły król, wiem to, nie zostawił ważnego testamentu ani oficjalnych rozporządzeń względem sukcesji. Respektowałbym wolę króla, gdyby takie rozporządzenia były. Ale ich nie ma. Prawem dziedziczenia korona przynależy więc mnie. Czy wśród obecnych jest ktoś, kto chciałby temu zaprzeczyć?
Nikogo takiego wśród obecnych nie było. Wszyscy obecni w dostatecznym stopniu obdarzeni byli rozsądkiem i instynktem samozachowawczym.
— Proszę zatem rozpocząć przygotowania do koronacji, niechaj zajmą się tym ci, w czyich kompetencjach to leży. Koronacja będzie połączona z zaślubinami. Postanowiłem bowiem wskrzesić starodawny obyczaj królów Kerack, prawo ustanowione przed wiekami. Głoszące, że jeśli oblubieniec zmarł przed ślubem, narzeczoną winien poślubić najbliższy nieżonaty krewny.
Ildiko Breckl, znać to było z jej promieniejącego oblicza, starodawnemu obyczajowi gotowa była poddać się choćby zaraz. Inni zgromadzeni milczeli, niezawodnie usiłując przypomnieć sobie, kto, kiedy i z jakiej okazji ów obyczaj ustanowił. I jakim sposobem mógł ów obyczaj być ustanowiony przed wiekami, skoro królestwo Kerack nie istniało nawet lat stu. Zmarszczone myślowym wysiłkiem czoła dworaków szybko się jednak wygładziły. Wszyscy jak jeden mąż doszli do właściwego wniosku. Że chociaż jeszcze nie było koronacji i chociaż tylko Jego Miłość, Viraxas to już praktycznie król, a król zawsze ma słuszność.
— Zniknij stąd, wiedźminie — szepnął Ferrant de Lettenhove, wciskając Geraltowi do rąk jego miecz. - Zabierz stąd Juliana. Znikajcie obaj. Nic nie widzieliście, nic nie słyszeliście. Niech nikt was z tym wszystkim nie kojarzy.
— Pojmuję — Viraxas zmierzył zebranych dworaków spojrzeniem — i mogę rozumieć, iż dla niektórych spośród tu obecnych sytuacja jest zaskakująca. Iż dla niektórych zmiany zachodzą zbyt niespodziewanie i raptownie, a wypadki toczą się zbyt szybko. Nie mogę też wykluczyć, że dla niektórych z tu obecnych dzieje się nie po ich myśli i że stan rzeczy im nie w smak. Pułkownik de Santis od razu zdeklarował się po właściwej stronie i przysiągł mi wierność. Oczekuję tego samego od pozostałych tu zebranych.
— Zaczniemy — skinął — od wiernego sługi mego nieodżałowanej pamięci ojca. Jak też wykonawcy rozkazów mego brata, który na życie ojca się targnął. Zaczniemy od królewskiego instygatora, pana Ferranta de Lettenhove.
Instygator skłonił się.
- Śledztwo cię nie minie — zapowiedział Viraxas. - I wyjawi, jaką rolę odegrałeś w spisku książąt. Spisek był fiaskiem, to zaś kwalifikuje spiskowców jako nieudolnych. Błąd mógłbym wybaczyć, nieudolności nie. Nie u instygatora, stróża prawa. Ale to później, rozpoczniemy zaś od rzeczy podstawowych. Zbliż się, Ferrant. Chcemy, byś pokazał i udowodnił, komu służysz. Chcemy, byś złożył nam należny hołd. Byś kląkł u stóp tronu. I pocałował naszą królewską rękę.
Instygator ruszył posłusznie w kierunku podwyższenia.
— Znikaj stąd — zdążył jeszcze szepnąć. - Znikaj jak najprędzej, wiedźminie.
Zabawa w ogrodach trwała w najlepsze.
Lytta Neyd natychmiast dostrzegła krew na mankiecie koszuli Geralta. Mozaik też dostrzegła, w odróżnieniu od Lytty zbladła.
Jaskier porwał z tacy przechodzącego pazia dwa kielichy, wypił duszkiem jeden po drugim. Porwał dwa następne, zaoferował damom. Odmówiły. Jaskier wypił jeden, drugi z ociąganiem wręczył Geraltowi. Koral, mrużąc oczy, wpatrywała się w wiedźmina, wyraźnie spięta.
— Co się stało?
— Zaraz się dowiesz.
Dzwon na kampanili zaczął bić. Bił tak złowieszczo, tak grobowo i tak żałobnie, że ucztujący goście ucichli.
Na przypominające szafot podwyższenie weszli marszałek dworu i herold.
— Przepełniony żalem i strapieniem — przemówił w ciszy marszałek — wieść smutną waćpaństwu oznajmić muszę. Król Belohun Pierwszy, nasz uwielbiany, dobry i łaskawy władca, srogą ręką losu porażon umarł nagle, zszedł był z tego świata. Ale królowie Kerack nie umierają! Król umarł, niech żyje król! Niech żyje Jego Królewska Mość król Viraxas! Pierworodny syn zmarłego króla, prawy dziedzic tronu i korony! Król Viraxas Pierwszy! Po trzykroć niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!
Chór pochlebców, wazeliniarzy i dupowłazów podchwycił okrzyk. Marszałek uciszył ich gestem.
— Król Viraxas pogrążył się w żałobie, podobnie cały dwór. Uczta jest odwołana, goście proszeni są o opuszczenie terenu pałacu. Król planuje rychłe własne zaślubiny, wtedy ucztę się powtórzy. By jadło się nie zmarnowało, król rozkazał, by przeniesiono je do miasta i wystawiono na rynku. Jadłem obdarzony zostanie także lud Palmyry. Dla Kerack nadchodzi czas szczęśliwości i dobrobytu!
— Cóż — oświadczyła Koral, poprawiając włosy. - Wiele jest prawdy w twierdzeniu, że śmierć pana młodego potrafi poważnie zakłócić uroczystości weselne. Belohun nie był bez wad, ale też i nie był najgorszy, niech spoczywa w spokoju, a ziemia niechaj będzie mu puchem. Chodźmy stąd. I tak zresztą zaczęło robić się nudno. A że dzień jest piękny, pójdziemy pospacerować po tarasach, popatrzymy na morze. Poeto, bądź miły i podaj ramię mojej uczennicy. Ja pójdę z Geraltem. Bo ma mi coś do opowiedzenia, jak mniemam.
Było wczesne popołudnie. Dopiero. Wierzyć się nie chciało, że tak wiele zaszło w tak krótkim czasie.