Rozdział jedenasty

Mielerz w Sośnicy zbudowano w pobliżu karczowiska, węglarze wykorzystywali odpad drzewny pozostały po wyrębie. Wypał rozpoczął się tu niedawno, ze szczytu kopuły, niby z krateru wulkanu, bił słup żółtawego i mocno śmierdzącego dymu. Zapach dymu nie tłumił unoszącego się nad polaną odoru śmierci.

Geralt zeskoczył z konia. I dobył miecza.

Pierwszego trupa, pozbawionego głowy i obu stóp, zobaczył tuż obok mielerza, krew zbryzgała pokrywającą kopiec ziemię. Nieco dalej leżały trzy następne ciała, zmasakrowane do niepoznania. Krew wsiąkła w chłonny leśny piasek, zostawiając czerniejące plamy.

Bliżej środka polany i obłożonego kamieniami paleniska leżały dwa kolejne trupy — mężczyzny i kobiety. Mężczyzna miał rozerwane gardło, rozszarpane tak, że widoczne były kręgi szyjne. Kobieta górną częścią ciała leżała w ognisku, w popiele, oblepiona kaszą z przewróconego kociołka.

Nieco dalej, przy sągu drewna, leżało dziecko, chłopczyk, może pięcioletni. Był rozdarty na połowy.

Ktoś — a raczej coś — chwyciło go za obie nóżki i rozdarło.

Dostrzegł następnego trupa, ten miał rozpruty brzuch i wywleczone jelita. Na pełną długość, czyli jakiś sążeń jelita grubego plus z górą trzy cienkiego. Jelita prostą połyskliwą sino-różową linią ciągnęły się od trupa do szałasu z iglastych gałęzi, znikały w jego wnętrzu.

Wewnątrz, na prymitywnym barłogu, leżał na wznak szczupły mężczyzna. Od razu rzucało się w oczy, że zupełnie tu nie pasował. Bogate odzienie miał całe we krwi, kompletnie przesiąknięte. Ale wiedźmin nie zauważył, by tryskało, sikało lub ciekło z któregoś z podstawowych naczyń krwionośnych.

Poznał go mimo pokrytej schnącą krwią twarzy. Był to ów długowłosy, szczupły i nieco zniewieściały piękniś, Sorel Degerlund, przedstawiono mu go na audiencji u Ortolana. Wtedy też miał na sobie podobnie szamerowany płaszcz i haftowany dublet, jak inni czarodzieje, siedział wśród innych za stołem i tak jak inni patrzył na wiedźmina z kiepsko skrywaną niechęcią A teraz leżał, nieprzytomny, w węglarskim szałasie, cały we krwi, a napięstek prawej ręki okręcony miał ludzkim jelitem. Wywleczonym z jamy brzusznej trupa leżącego niecałe dziesięć kroków dalej.

Wiedźmin przełknął ślinę. Zarąbać go, pomyślał, póki nieprzytomny? Tego oczekują Pinety i Tzara? Zabić energumena? Wyeliminować goetę, zabawiającego się wywoływaniem demonów?

Z zamyślenia wyrwał go jęk. Sorel Degerlund, wyglądało, odzyskiwał przytomność. Poderwał głowę, zajęczał, znowu opadł na barłóg. Uniósł się, wodził wkoło błędnym wzrokiem. Zobaczył wiedźmina, otworzył usta. Spojrzał na swój zabryzgany krwią brzuch. Uniósł rękę. Zobaczył, co w niej trzyma. I zaczął krzyczeć.

Geralt patrzył na miecz, Jaskrowy nabytek ze złoconym jelcem. Popatrywał na cienką szyję czarodzieja. Na nabrzmiałą na niej żyłę.

Sorel Degerlund odlepił i zdarł jelito z ręki. Przestał krzyczeć, jęczał tylko, trząsł się. Wstał, najpierw na czworaki, potem na nogi. Wypadł z szałasu, rozejrzał się, zawrzeszczał i rzucił do ucieczki. Wiedźmin chwycił go za kołnierz, osadził w miejscu i powalił na kolana.

— Co… tu… — wybełkotał Degerlund, wciąż się trzęsąc. - Co się… Co się tu sta… Stało?

— Myślę, że wiesz, co. Czarodziej głośno przełknął ślinę.

— Jak się… Jak się tu znalazłem? Niczego… Niczego nie pamiętam… Niczego nie pamiętam! Niczego!

— W to raczej nie uwierzę.

— Inwokacja… — Degerlund chwycił się za twarz. - Inwokowałem… On się zjawił. W pentagramie, w kredowym kręgu… I wszedł. Wszedł we mnie.

— Chyba nie po raz pierwszy, co?

Degerlund zaszlochał. Nieco teatralnie, Geralt nie mógł oprzeć się takiemu wrażeniu. Żałował, że nie zaskoczył energumena, zanim demon go porzucił. Żal, zdawał sobie z tego sprawę, był mało racjonalny, świadom był, jak groźna mogła być konfrontacja z demonem, powinien być rad, że jej uniknął. Ale nie był rad. Bo przynajmniej wiedziałby wówczas, co robić.

Że też trafiło na mnie, pomyślał. Że też nie wpadł tu Frans Torquil ze swym oddziałem. Konstabl nie miałby oporów ani skrupułów. Ubabrany we krwi, zdybany z wnętrznościami ofiary w garści czarodziej z miejsca dostałby stryczek na szyję i zadyndał na pierwszym z brzegu konarze. Torquila nie powstrzymałyby wahania ani wątpliwości. Torquil nie zastanawiałby się, że zniewieściale i raczej chuderlawo prezentujący się czarodziej w żaden sposób nie byłby w stanie okrutnie rozprawić się z tyloma ludźmi, i to w czasie tak krótkim, że skrwawione odzienie nie zdążyło wyschnąć ani zesztywnieć. Że nie zdołałby rozedrzeć dziecka gołymi rękami. Nie, Torquil nie miałby rozterek.

A ja je mam.

Pinety i Tzara pewni byli, że mieć nie będę.

— Nie zabijaj mnie… — zajęczał Degerlund. - Nie zabijaj mnie, wiedźminie… Ja już nigdy… Nigdy więcej…

— Zamknij się.

— Przysięgam, że nigdy…

— Zamknij się. Jesteś dość przytomny, by użyć magii? Przywołać tu czarodziejów z Rissbergu?

— Mam sigil… Mogę… Mogę się na Rissberg teleportować.

— Nie sam. Razem ze mną. Bez sztuczek. Nie próbuj wstawać, zostań na kolanach.

— Muszę wstać. A ty… Jeśli teleportacja ma się udać, musisz stanąć blisko mnie. Bardzo blisko.

- Że niby jak? Nuże, na co czekasz? Wyciągaj ten amulet.

— To nie amulet. Mówiłem, to sigil.

Degerlund rozchełstał zakrwawiony dublet i koszulę. Na chudej piersi miał tatuaż, dwa zachodzące na siebie okręgi. Okręgi usiane były punktami różnej wielkości. Wyglądało to trochę jak schemat orbit planet, który Geralt podziwiał kiedyś na uczelni w Oxenfurcie.

Czarodziej wymówił śpiewne zaklęcie. Okręgi zaświeciły niebiesko, punkty czerwono. I zaczęły się kręcić.

— Teraz. Stań blisko.

— Blisko?

— Jeszcze bliżej. Wręcz przytul się do mnie.

- Że co?

— Przytul się do mnie i obejmij mnie.

Głos Degerlunda zmienił się. Jego załzawione przed chwilą oczy zapaliły się paskudnie, a wargi skrzywiły wrednie.

— Tak, tak dobrze. Mocno i czule, wiedźminie. Jakbym był tą twoją Yennefer.

Geralt pojął, co się święci. Ale nie zdążył ani odepchnąć Degerlunda, ani zdzielić go głowicą miecza, ani chlasnąć klingą po szyi. Zwyczajnie nie zdążył.

W oczach rozbłysła mu opalizująca poświata. W ułamku sekundy utonął w czarnej nicości. W przenikliwym zimnie, w ciszy, bezkształcie i bezczasie.

* * *

Wylądowali twardo, podłoga z kamiennych płyt jakby wyskoczyła im na spotkanie. Impet ich rozdzielił. Geralt nie zdołał nawet dobrze się rozejrzeć. Poczuł intensywny smród, odór brudu przemieszanego z piżmem. Wielgachne i mocarne łapska capnęły go pod pachy i za kark, grube paluchy bez trudu zamknęły się na bicepsach, twarde jak żelazo kciuki boleśnie wpiły się w nerwy, w sploty ramienne. Zdrętwiał cały, wypuścił miecz z bezwładnej ręki.

Przed sobą zobaczył garbusa z paskudną i usianą wrzodami gębą z czaszką pokrytą rzadkimi kępkami sztywnych włosów. Garbus, szeroko rozstawiwszy pałąkowate nogi, mierzył do niego z wielkiej kuszy, a właściwie z arbalestu o dwóch stalowych, położonych jedno nad drugim łuczyskach. Oba wycelowane w Geralta czwórgranne groty bełtów były szerokie na dobre dwa cale i wyostrzone jak brzytwy.

Sorel Degerlund stanął przed nim.

— Jak się już zapewne zorientowałeś — powiedział — nie trafiłeś na Rissberg. Trafiłeś do mojego azylu i pustelni. Miejsca, w którym wraz z moim mistrzem przeprowadzamy eksperymenty, o których na Rissbergu nie wiedzą. Jestem, jak zapewne wiesz, Sorel Albert Amador Degerlund, magister magicus. Jestem, czego jeszcze nie wiesz, tym, który zada ci ból i śmierć.

Zniknęły, jak zdmuchnięte wiatrem, udawane przerażenie i odgrywana panika, zniknęły wszelkie pozory. Wszystko tam, na polanie węglarzy, było udawane. Przed obwisłym w paraliżującym chwycie sękatych łap Geraltem stał oto zupełnie inny Sorel Degerlund. Sorel Degerlund triumfujący, przepełniony pychą i butą. Sorel Degerlund szczerzący zęby w złośliwym uśmiechu. Uśmiechu każącym myśleć o skolopendrach, przeciskających się przez szpary pod drzwiami. O rozkopywanych grobach. O białych robakach wijących się w padlinie. O tłustych końskich muchach poruszających nóżkami w talerzu rosołu.

Czarodziej podszedł bliżej. W dłoni trzymał stalową szprycę z długą igłą.

— Wyrolowałem cię jak dziecko, tam, na polanie — wycedził. - Jak to dziecko się okazałeś naiwny. Wiedźmin Geralt z Rivii! Choć instynkt go nie mylił, nie zabił, bo nie miał pewności. Bo jest dobrym wiedźminem i dobrym człowiekiem. Powiedzieć ci, dobry wiedźminie, kim są ludzie dobrzy? To tacy, którym los poskąpił szansy skorzystania z dobrodziejstw bycia złymi. Względnie tacy, którzy szansę taką mieli, ale byli za głupi, by z niej skorzystać. Nieważne, do której grupy się zaliczasz. Dałeś się podejść, wpadłeś w pułapkę i gwarantuję, że nie wyjdziesz z niej żywy.

Uniósł szprycę. Geralt poczuł ukłucie, a zaraz po nim palący ból. Ból przeszywający i mroczący oczy, wyprężający całe ciało, ból tak okropny, że z najwyższym wysiłkiem powstrzymał się od krzyku. Serce zaczęło mu bić jak szalone, przy jego zwykłym tętnie, czterokrotnie wolniejszym niż tętno zwykłego człowieka, było to wyjątkowo przykrą sensacją. W oczach mu pociemniało, świat wokół zawirował, rozmazał się i rozpłynął.

Wleczono go, blask magicznych kul tańczył po surowych ścianach i sufitach. Jedna z mijanych ścian, cała pokryta zaciekami krwi, obwieszona była bronią, widział szerokie zakrzywione bułaty, wielkie sierpy, gizarmy, topory, morgensterny. Wszystkie nosiły ślady krwi. Tego używano w Cisach, Kabłąkach i Rogowiźnie, pomyślał przytomnie. Tym masakrowano węglarzy w Sośnicy.

Odrętwiał zupełnie, przestał czuć cokolwiek, nie czuł nawet gniotącego ucisku trzymających go łap.

— Buueh-hhhrrr-eeeehhh-bueeeeh! Bueeh-heeh!

Nie od razu pojął, że to, co słyszy, to radosny rechot. Wlekących go sytuacja najwyraźniej bawiła.

Idący przodem garbus z kuszą pogwizdywał.

Geralt był bliski utraty przytomności.

Brutalnie posadzono go w fotelu z wysokim oparciem. Wreszcie mógł zobaczyć tych, którzy go tu przywlekli, cały czas miażdżąc pachy łapskami.

Pamiętał olbrzymiego ogrokrasnoluda Mikitę, ochroniarza Pyrala Pratta. Ci dwaj trochę go przypominali, mogliby od biedy ujść za bliskich krewnych. Byli podobnego jak Mikita wzrostu, podobnie śmierdzieli, podobnie nie mieli szyj, podobnie sterczały im, niczym dzikom, zęby spod dolnych warg. Mikita był jednak łysy i brodaty, ci dwaj bród nie mieli, małpie gęby pokrywała im czarna szczeć, a czubki jajowatych głów zdobiło coś wyglądającego jak zmierzwione pakuły. Oczka mieli małe i przekrwione, uszy wielkie, szpiczaste i okropnie włochate.

Ich odzież nosiła ślady krwi. A oddech cuchnął tak, jakby od wielu dni żywili się wyłącznie czosnkiem, gównem i zdechłymi rybami.

— Bueeeeh! Bueeh-heeh-heeh!

— Bue, Bang, dosyć śmiechów, do pracy, obaj. Pasztor, wyjdź. Ale bądź w pobliżu. Oba wielkoludy wyszły, klapiąc wielkimi stopami. Nazwany Pasztorem garbus pospieszył za nimi.

W polu widzenia wiedźmina pojawił się Sorel Degerlund. Przebrany, wymyty, uczesany i zniewieściały. Przysunął krzesło, siadł naprzeciw, za plecami mając stół zawalony księgami i grymuarami. Patrzył na wiedźmina, uśmiechając się nieładnie. Bawił się przy tym i kołysał medalionem na złotym łańcuszku, który nawijał sobie na palec.

— Potraktowałem cię — powiedział beznamiętnie — ekstraktem z jadu białych skorpionów. Niemiłe, prawda? Ani ręką ruszyć, ani nogą ani palcem nawet? Ani mrugnąć, ani śliny przełknąć? Ale to jeszcze nic. Wkrótce zaczną się niekontrolowane ruchy gałek ocznych i zaburzenia wzroku. Potem odczujesz skurcze mięśni, skurcze naprawdę silne, zapewne naderwą ci się więzadła międzyżebrowe. Nie zdołasz opanować zgrzytania zębami, kilka zębów skruszysz, to pewne. Wystąpi ślinotok, a wreszcie trudności w oddychaniu. Jeśli nie podam ci antidotum, udusisz się. Ale nie turbuj się, podam. Przeżyjesz, na razie. Choć sądzę, że wkrótce będziesz żałował, żeś przeżył. Wyjaśnię ci, w czym rzecz. Mamy czas. Ale wcześniej chciałbym jeszcze sobie popatrzeć, jak siniejesz.

— Obserwowałem cię — podjął po chwili — wtedy, ostatniego dnia czerwca, na audiencji. Popisywałeś się przed nami arogancją. Przed nami, ludźmi stokroć lepszymi od ciebie, ludźmi, którym do pięt nie dorastasz. Bawiło cię i podniecało, widziałem to, igranie z ogniem. Już wtedy postanowiłem udowodnić ci, że igranie z ogniem musi skończyć się poparzeniami, a wtrącanie się w sprawy magii i magików ma równie bolesne konsekwencje. Przekonasz się o tym niebawem.

Geralt chciał się poruszyć, ale nie mógł. Kończyny i całe ciało miał bezwładne i nieczułe. W palcach rąk i nóg czuł przykre mrowienie, twarz miał kompletnie zdrętwiałą, wargi jak zasznurowane. Coraz gorzej widział, oczy zasnuwał mu i zlepiał jakiś mętny śluz.

Degerlund założył nogę na nogę, zakołysał medalionem. Był na nim znak, emblemat, błękitna emalia. Geralt nie umiał rozpoznać. Widział coraz gorzej. Czarodziej nie kłamał, zaburzenia wzroku nasilały się.

— Rzecz, uważasz, w tym — ciągnął od niechcenia Degerlund — że planuję wysoko zajść w czarodziejskiej hierarchii. W zamiarach tych i planach opieram się na osobie Ortolana, znanego ci z wizyty na Rissbergu i pamiętnej audiencji.

Geralt miał wrażenie, że język puchnie mu i wypełnia całą jamę ustną. Obawiał się, że to nie tylko wrażenie. Jad białego skorpiona był zabójczy. On sam nigdy dotąd nie był wystawiony na jego działanie, nie wiedział, jakie skutki mógł powodować dla organizmu wiedźmina. Poważnie się zaniepokoił, co sił walcząc z niszczącą go toksyną. Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Ratunku, jak wyglądało, znikąd nie można było oczekiwać.

— Kilka lat temu — Sorel Degerlund nadal napawał się tonem swego głosu — zostałem asystentem Ortolana, na stanowisko to desygnowała mnie Kapituła, a zatwierdził zespół badawczy Rissbergu. Miałem, jak i moi poprzednicy, szpiegować Ortolana i sabotować co groźniejsze jego idee. Przydziału nie zawdzięczałem li tylko magicznemu talentowi, lecz urodzie i urokowi osobistemu. Kapituła przydzielała staruszkowi takich bowiem asystentów, jakich ów lubił.

— Możesz tego nie wiedzieć, ale za czasów młodości Ortolana wśród czarodziejów pleniła się mizoginia i moda na męskie przyjaźnie, które nader często zamieniały się w coś więcej, a nawet dużo więcej. Zaś młody uczeń lub adept, bywało, nie miał wyboru, musiał być starszym posłuszny także i w tym względzie. Niektórym niezbyt się to podobało, ale znosili jako dobrodziejstwo inwentarza. A niektórzy to polubili. Do tych ostatnich należał, jak się zapewne już domyśliłeś, Ortolan. Chłoptaś, któremu wtedy przystawał jego ptasi przydomek, po doświadczeniach ze swym preceptorem na całe długie życie został, jak mówią poeci, entuzjastą i adherentem szlachetnych męskich przyjaźni i szlachetnych męskich miłości. Prozą, jak wiesz, określa się rzecz krócej i dosadniej.

O łydkę czarodzieja otarł się, mrucząc głośno, wielki czarny kot z ogonem napuszonym jak szczotka. Degerlund schylił się, pogłaskał go, zakołysał przed nim medalionem. Kot od niechcenia pacnął w medalion łapką. Odwrócił się, na znak, że nudzi go zabawa, zajął się wylizywaniem futerka na piersi.

— Jak niewątpliwie zauważyłeś — podjął czarodziej — urody jestem nieprzeciętnej, kobiety, bywa, zwą mnie efebem. Kobiety i owszem, lubię, ale przeciw pederastii w zasadzie też nic nie miałem i nie mam. Z jednym warunkiem: jeśli już, to musi pomagać mi w robieniu kariery.

— Mój męski afekt z Ortolanem zbytnich poświęceń nie wymagał, staruszek dawno już przekroczył zarówno granicę wieku, w którym się może, jak i tego, w którym się chce. Ale postarałem się, aby mniemano inaczej. Aby myślano, iż z kretesem stracił dla mnie głowę. Że nie ma takiej rzeczy, której odmówiłby swemu pięknemu kochankowi. Że znam jego szyfry, że mam dostęp do jego tajemnych ksiąg i sekretnych notatek. Że obdarowuje mnie artefaktami i talizmanami, których wcześniej nikomu nie ujawnił. I że uczy mnie zabronionych zaklęć. W tym i goecji. I jeśli do niedawna wielcy z Rissbergu lekceważyli mnie, teraz nagle zaczęli poważać, urosłem w ich oczach. Uwierzyli, że robię to, o czym sami marzą. I że odnoszę w tym sukcesy.

— Wiesz, co to jest transhumanizm? Co to jest specjacja? Specjacja radiacyjna? Introgresja? Nie? Nie masz się czego wstydzić. Ja też nie za bardzo. Ale wszyscy sądzą że wiem dużo. Że pod okiem i auspicją Ortolana prowadzę badania nad udoskonaleniem rodzaju ludzkiego. W szczytnym celu, żeby poprawić i ulepszyć. Polepszyć kondycję ludzi, wyeliminować choroby i niepełnosprawność, wyeliminować starzenie się, bla, bla, bla. Oto cel i zadanie magii. Iść drogą wielkich dawnych mistrzów, Malaspiny, Alzura i Idarrana. Mistrzów hybrydyzacji, mutowania i modyfikowania genetycznego.

Obwieściwszy przybycie miauczeniem, czarny kot pojawił się znowu. Wskoczył na kolana czarodzieja, wyciągnął się, zamruczał. Degerlund głaskał go rytmicznie. Kot zamruczał jeszcze głośniej, wysuwając pazury iście tygrysich rozmiarów.

— Co to takiego hybrydyzacja, wiesz z pewnością bo to inne określenie krzyżowania. Procesu uzyskiwania krzyżówek, hybryd, bastardów, jak zwać, tak zwać. Na Rissbergu aktywnie z tym eksperymentują wyprodukowali już bez liku cudactw, straszydeł i potworków. Nieliczne znalazły szerokie zastosowanie praktyczne, jak choćby oczyszczający miejskie śmieciowiska parazeugl, tępiący szkodniki drzew paradzięcioł czy pożerająca larwy malarycznych komarów zmutowana gambuzja. Albo wigilozaur, jaszczur strażniczy, którego zabiciem przechwalałeś się podczas audiencji. Ale oni uważają to za drobnostki, za produkty uboczne. To, co ich naprawdę interesuje, to hybrydyzacja i mutacja ludzi i humanoidów. Coś takiego jest zakazane, ale Rissberg drwi z zakazów. A Kapituła przymyka oko. Albo, co prawdopodobniejsze, trwa pogrążona w błogiej i tępej nieświadomości.

— Malaspina, Alzur i Idarran, jest to udokumentowane, brali na warsztat stworzenia małe i pospolite, by stworzyć z nich giganty, jak te ich wije, pająki, kościeje i diabli wiedzą co jeszcze. Cóż więc, pytali, stoi na przeszkodzie, by wziąć małego i pospolitego człeczynę i przerobić go na tytana, na kogoś silnego, mogącego pracować dwadzieścia godzin na dobę, kogo nie imają się choroby, kto w pełnej sprawności dożywa setki? Wiadomo, że chcieli to zrobić, podobno to robili, podobno mieli sukcesy. Ale sekret swych hybryd zabrali do grobu. Nawet Ortolan, który studiowaniu ich prac poświęcił życie, osiągnął niewiele. Bue i Bang, którzy cię tu przywlekli, przyjrzałeś się im? To hybrydy, magiczne krzyżówki ogrów i trolli. Niechybny kusznik Pasztor? Nie, ten akurat jest, że tak powiem, na obraz i podobieństwo, w pełni naturalny efekt skrzyżowania szkaradnej baby ze szpetnym chłopem. Ale Bue i Bang, ha, ci wyszli wprost z probówek Ortolana. Spytasz: po diabła komu takie paskudy, po jaką cholerę coś takiego tworzyć? Ha, całkiem jeszcze niedawno sam tego nie wiedziałem. Dopóki nie zobaczyłem, jak rozprawiają się z drwalami i węglarzami. Bue potrafi jednym szarpnięciem oderwać głowę od szyi, Bang rozszarpuje dzieciaka, jakby to był pieczony kurczak. A dać im jakieś ostre narzędzia, ha! Wtedy potrafią urządzić jatkę, że proszę siadać. Ortolan, gdy go zapytać, opowiada, że niby hybrydyzacja to droga do eliminacji chorób dziedzicznych, ględzi o zwiększaniu odporności na choroby zakaźne, takie tam starcze dyrdymały. Ja wiem swoje. I ty wiesz swoje. Takie egzemplarze jak Bue i Bang, jak to coś, z czego zerwałeś blaszkę Idarrana, nadają się tylko do jednego: do mordowania. I dobrze, bo mnie akurat potrzebne były narzędzia do mordowania. Swych własnych zdolności i możliwości w tym względzie nie byłem pewien. Niesłusznie zresztą, jak się potem okazało.

— Ale czarodzieje z Rissbergu krzyżują, mutują i genetycznie modyfikują dalej, od świtu do zmierzchu. I mają liczne osiągnięcia, naprodukowali takich hybryd, że aż dech zapiera. Wszystko to są w ich mniemaniu hybrydy użyteczne, mające ułatwić i uprzyjemnić ludziom egzystencję. Zaiste, są o krok od stworzenia kobiety o idealnie płaskich plecach, by można było chędożyć ją od tyłu i jednocześnie mieć gdzie postawić kieliszek szampana i kłaść pasjansa.

— Ale wróćmy ad rem, czyli do mojej kariery naukowej. Namacalnymi sukcesami nie mogąc się pochwalić, musiałem stworzyć tych sukcesów pozory. Poszło łatwo.

— Wiesz o tym, że istnieją inne od naszych światy, dostęp do których odcięła nam Koniunkcja Sfer? Universa zwane planami żywiołów i parażywiołów? Zamieszkane przez istoty zwane demonami? Osiągnięcia Alzura et consortes tłumaczono otóż tym, że uzyskali oni dostęp do owych planów i istot. Że zdołali te istoty wywołać i uczynić sobie powolnymi, że wydarli demonom i posiedli ich sekrety i wiedzę. Myślę, że to bujda i wymysł, ale wszyscy w to wierzą. A co zrobić, gdy wiara jest tak silna? Żeby móc uchodzić za bliskiego odkrycia tajemnicy dawnych mistrzów, musiałem utwierdzić Rissberg w przekonaniu, że umiem wywoływać demony. Ortolan, który niegdyś faktycznie goecję z powodzeniem uprawiał, nie chciał mnie tej sztuki nauczyć. Pozwolił sobie na obelżywie niską ocenę moich umiejętności magicznych i zalecił pamiętać, gdzie jest moje miejsce. Cóż, dla dobra własnej kariery będę pamiętał. Do czasu.

Czarny kot, znużony głaskaniem, zeskoczył z kolan czarodzieja. Zmierzył wiedźmina zimnym spojrzeniem złotych, szeroko otwartych oczu. I odszedł, zadzierając ogon.

Geralt oddychał z coraz większym trudem, czuł rwący ciałem dygot, nad którym w żaden sposób nie mógł zapanować. Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej i wyłącznie dwie okoliczności rokowały dobrze, dwie pozwalały mieć nadzieję. Po pierwsze, wciąż żył, a póki życia, póty nadziei, jak mawiał w Kaer Morhen jego preceptor Vesemir.

Drugą dobrze rokującą okolicznością było rozdęte ego i zadufanie Degerlunda. Czarodziej, wychodziło, zakochał się we własnych słowach we wczesnej młodości i najwyraźniej była to miłość jego życia.

— Nie mogąc więc zostać goetą — opowiadał czarodziej, kręcąc medalionem i wciąż nasładzając się własnym głosem — musiałem goetę udawać. Pozorować. Wiadomo, że wywołany przez goetę demon często wyrywa się i sieje zniszczenie. A więc posiałem. Kilka razy. Wyrżnąłem w pień kilka osad. A oni uwierzyli, że to demon.

— Zdziwiłbyś się, jacy oni są łatwowierni. Kiedyś uciąłem złapanemu wieśniakowi głowę i katgutem biodegradowalnym przyszyłem w to miejsce łeb wielkiego kozła, maskując ścieg gipsem i farbą Po czym zademonstrowałem moim uczonym kolegom jako teriocefala, efekt niebywale trudnego eksperymentu w dziedzinie wytwarzania ludzi o zwierzęcych głowach, eksperymentu udanego niestety tylko częściowo, bo rzeczony efekt nie przeżył. Uwierzyli, wystaw sobie. Urosłem w ich oczach jeszcze wyżej! Wciąż czekają kiedy wytworzę coś, co przetrwa. Utwierdzam ich w tym mniemaniu, co i rusz przyszywając jakiś łeb do bezgłowego trupa.

— Ale to dygresja była. O czym to ja? Aha, o wyrżniętych osadach. Tak jak oczekiwałem, mistrzowie z Rissbergu wzięli to za czyny demonów lub opętanych przez nie energumenów. Ale popełniłem błąd, przesadziłem. Jedną osadą drwali nikt by się nie przejął, ale my wyrżnęliśmy kilka. Pracowali głównie Bue i Bang, ale i ja przyłożyłem się na miarę możliwości.

— W tej pierwszej kolonii, w Cisach, czy jakoś tak, nie popisałem się zanadto. Gdy zobaczyłem, co Bue i Bang wyrabiają, zwymiotowałem, obrzygałem cały płaszcz. Był do wyrzucenia. Płaszcz z najlepszej wełny, oprymowany srebrzystymi norkami, kosztował prawie sto koron. Ale potem szło mi coraz lepiej. Po pierwsze, odziewałem się stosownie, w stylu roboczym. Po drugie, polubiłem te akcje. Okazało się, że to spora przyjemność, odrąbać komuś nogę i patrzeć, jak krew tryska z kikuta. Albo oko komuś wyłupić. Albo wyszarpać z rozprutego brzucha pełną garść parujących flaków… Będę się streszczał. Razem z dzisiejszymi wyszło tego bez mała pół setki osób płci obojga w wieku zróżnicowanym.

— Rissberg uznał, że trzeba mnie powstrzymać. Ale jak? Wciąż wierzyli w moją moc jako goety i bali się moich demonów. I bali się rozwścieczyć zakochanego we mnie Ortolana. Rozwiązaniem miałeś więc być ty. Wiedźmin.

Geralt oddychał płytko. I nabierał optymizmu. Widział już dużo lepiej, dreszcze ustępowały. Był uodporniony na większość znanych toksyn, jad białego skorpiona, dla zwykłego śmiertelnika zabójczy, wyjątkiem, jak się na szczęście okazywało, nie był. Objawy, początkowo groźne, w miarę upływu czasu słabły i zanikały, organizm wiedźmina zdolny był, jak się okazywało, dość szybko truciznę neutralizować. Degerlund nie wiedział o tym lub w zadufaniu to zlekceważył.

— Dowiedziałem się, że chcą cię na mnie nasłać. Nie ukrywam, strach z lekka mnie obleciał, słyszałem o wiedźminach to i owo, o tobie zaś w szczególności. Co tchu pobiegłem do Ortolana, ratuj, mistrzuniu ukochany mój. Ukochany mistrzunio najpierw mnie zbeształ i zburczał, że to niby bardzo brzydko, mordować drwali, że to nieładnie i żeby mu to było ostatni raz. Ale potem doradził, jak cię podejść i zwabić w pułapkę. Jak pojmać, używając sigila teleportacyjnego, który sam parę lat temu wytatuował na mym męskim torsie. Zabronił jednak zabijania cię. Nie sądź, że z dobroci. On potrzebuje twoich oczu. Dokładniej: chodzi mu o tapetum lucidum, warstwę tkanki wyściełającą wnętrze twoich gałek ocznych, tkanki, która wzmaga i odbija światło kierowane na fotoreceptory, dzięki czemu, podobnie kotu, widzisz w nocy i w ciemnościach. Najnowsza idée fixe Ortolana to wyposażenie całej ludzkości w zdolność kociego widzenia. W ramach przygotowań do tak szczytnego celu zamierza wszczepić twoje tapetum lucidum jakiejś kolejnej mutacji, którą tworzy, a tapetum do przeszczepu musi być pobrane od żywego dawcy. Geralt ostrożnie poruszył palcami i dłonią.

— Ortolan, mag etyczny i miłosierny, po usunięciu gałek ocznych w swej nieprzebranej dobroci zamierza darować cię życiem. Mniema, iż lepiej być ślepcem niż nieboszczykiem, nadto wzdraga się na myśl o przysporzeniu bólu twojej kochance, Yennefer z Vengerbergu, którą darzy wielkim a dziwnym w jego przypadku afektem. Do tego on, Ortolan, jest już bliski wypracowania magicznej formuły regeneracyjnej. Za kilka lat będziesz mógł zgłosić się do niego, a on ci oczy przywróci. Cieszysz się? Nie? I słusznie. Co? Chcesz coś powiedzieć? Słucham, mów.

Geralt udał, że z trudem porusza wargami. Wcale zresztą nie musiał udawać, że z trudem. Degerlund uniósł się z krzesła, pochylił nad nim.

— Nic nie rozumiem — skrzywił się. - Mało mnie zresztą obchodzi, co masz do powiedzenia. Ja natomiast i owszem, mam ci jeszcze co nieco do zakomunikowania. Wiedz otóż, że wśród moich licznych talentów jest też jasnowidzenie. Widzę całkiem jasno, że gdy Ortolan zwróci ci, oślepionemu, wolność, Bue i Bang będą już czekali. I trafisz do mojego tym razem laboratorium, tym razem już definitywnie. Będę cię wiwisekcjonował. Głównie dla rozrywki, choć tego, co tam masz w środku, ciekaw też trochę jestem. Gdy zaś skończę, dokonam, że posłużę się rzeźniczą terminologią, rozbioru tuszy. Twoje resztki będę po kawałku wysyłał na Rissberg, ku przestrodze, niech zobaczą, co spotyka moich wrogów.

Geralt zebrał wszystkie siły. Nie było tego wiele.

— Jeśli zaś chodzi o ową Yennefer — czarodziej pochylił się jeszcze bardziej, wiedźmin poczuł jego miętowy oddech — to mnie, w odróżnieniu od Ortolana, myśl o przysporzeniu jej cierpień raduje wręcz niepomiernie. Odkroję zatem ów fragment, który w tobie najbardziej ceniła, i wyślę jej do Vengerb…

Geralt złożył palce w Znak i dotknął twarzy czarodzieja. Sorel Degerlund zachłysnął się, opadł na krzesło. Zachrapał. Oczy uciekły mu gdzieś w głąb czaszki, głowa zwisła na ramię. Łańcuszek medalionu wymknął się z bezwładnych palców.

Geralt zerwał się — a raczej spróbował się zerwać, jedyne, co mu się udało, to spaść z krzesła na podłogę, głową tuż przed buty Degerlunda. Przed samym nosem miał upuszczony przez czarodzieja medalion. Na złotym owalu błękitny emaliowany delfin nageant. Godło Kerack. Nie miał czasu się dziwić ani zastanawiać. Degerlund zaczął głośno charczeć, widać było, że zaraz się zbudzi. Znak Somne poskutkował, ale nikle i nietrwale, wiedźmin nazbyt był osłabiony działaniem jadu.

Wstał, trzymając się stołu, strącając zeń księgi i zwoje.

Do pomieszczenia wpadł Pasztor. Geralt nawet nie próbował Znaków. Porwał ze stołu oprawny w skórę i mosiądz grymuar, walnął nim garbusa w gardło. Pasztor z rozmachem siadł na podłodze, upuścił arbalest. Wiedźmin walnął go jeszcze raz. I byłby powtórzył, ale inkunabuł wyśliznął mu się ze zgrabiałych palców. Chwycił stojącą na księgach karafę i roztrzaskał ją Pasztorowi na czole. Garbus, choć zalany krwią i czerwonym winem, nie ustąpił. Rzucił się na Geralta, nawet nie strząsając z powiek okruchów kryształu.

— Bueee! — rozdarł się, łapiąc wiedźmina za kolana. - Baaang! Do mnie! Do mn… Geralt złapał ze stołu kolejny grymuar, ciężki, z oprawą inkrustowaną fragmentami ludzkiej czaszki. Wyrżnął nim garbusa, aż poleciały odpryski kości.

Degerlund zacharczał, usiłował unieść rękę. Geralt pojął, że próbuje rzucić zaklęcie. Zbliżający się łomot ciężkich stóp świadczył, że Bue i Bang nadciągają. Pasztor gramolił się z podłogi, macał wokół, szukał kuszy.

Geralt zobaczył na stole swój miecz, chwycił go. Zatoczył się, ledwie nie upadł. Złapał Degerlunda za kołnierz, przyłożył mu ostrze do gardła.

— Twój sigil! — krzyknął mu do ucha. - Teleportuj nas stąd!

Bue i Bang, zbrojni w bułaty, zderzyli się w drzwiach i uwięźli w nich, zaklinowali kompletnie. Żaden nie pomyślał o tym, by ustąpić drugiemu. Framuga trzeszczała.

— Teleportuj nas! — Geralt chwycił Degerlunda za włosy, przegiął mu głowę do tyłu. -Teraz! Inaczej przerżnę ci grdykę!

Bue i Bang wypadli z drzwi razem z framugą. Pasztor znalazł kuszę i uniósł ją.

Degerlund drżącą ręką rozchełstał koszulę, wykrzyczał zaklęcie, ale nim jeszcze ogarnęła ich ciemność, wyrwał się wiedźminowi i odtrącił go. Geralt złapał go za koronkowy mankiet i spróbował przyciągnąć, ale w tym momencie portal zadziałał i wszystkie zmysły, w tym dotyk, znikły. Poczuł, jak jakaś żywiołowa siła wsysa go, szarpie nim i kręci jak w wirze. Zimno sparaliżowało. Na ułamek sekundy. Jeden z dłuższych i paskudniejszych ułamków w jego życiu.

Łomotnął o ziemię, aż zadudniło. Na wznak.

Otworzył oczy. Wokół panował czarny mrok, nieprzebite ciemności. Oślepłem, pomyślał. Straciłem wzrok?

Nie stracił. Była po prostu bardzo ciemna noc. Jego — jak je uczenie nazwał Degerlund — tapetum lucidum zadziałało, wychwyciło całe światło, jakie w tych warunkach było do wychwycenia. Po chwili rozpoznawał już dookoła zarysy jakichś pni, krzaków czy chaszczy.

A nad głową, gdy rozwiały się chmury, zobaczył gwiazdy.

Загрузка...