Chłopiec stajenny dostał pół korony już z wieczora, konie czekały osiodłane. Jaskier ziewał i drapał się w kark.
— Bogowie, Geralt… Naprawdę musimy tak wcześnie? Przecież jeszcze ciemno…
— Nie jest ciemno. Jest w sam raz. Słońce wzejdzie najdalej za godzinę.
— Dopiero za godzinę — Jaskier wgramolił się na siodło wałacha. - A tę godzinę pospałbym raczej…
Geralt wskoczył na kulbakę, po namyśle wręczył stajennemu drugą półkoronówkę.
— Jest sierpień — powiedział. - Od wschodu do zachodu jakieś czternaście godzin. Chciałbym przez ten czas ujechać jak najdalej.
Jaskier ziewnął. I jak gdyby dopiero teraz zobaczył nieosiodłaną jabłkowitą klacz, stojącą w boksie za przegrodą. Klacz machnęła łbem, jakby chcąc o sobie przypomnieć.
— Zaraz — zreflektował się poeta. - A ona? Mozaik?
— Ona z nami dalej nie jedzie. Rozstajemy się.
— Jak to? Nie rozumiem… Czy możesz łaskawie wyjaśnić…
— Nie mogę. Nie teraz. W drogę, Jaskier.
— Czy ty na pewno wiesz, co robisz? Masz pełną świadomość?
— Nie. Pełnej nie mam. Ani słowa więcej, nie chcę o tym teraz mówić. Jedziemy. Jaskier westchnął. Popędził wałacha. Obejrzał się. i westchnął jeszcze raz. Był poetą, miał więc prawo wzdychać, ile chciał.
Zajazd «Sekret i Szept» wcale ładnie prezentował się na tle zorzy, w mglistej poświacie przedświtu. Pomyślałbyś, tonący w malwach, otulony powojem i bluszczem dwór wróżki, leśna świątynia tajemnej miłości. Poeta zadumał się.
Westchnął, ziewnął, charknął, splunął, otulił się płaszczem, popędził konia. Przez te kilka chwil zadumy został w tyle. Geralta ledwie już było widać we mgle.
Wiedźmin jechał szybko. I nie oglądał się.
— Proszę, oto wino — oberżysta postawił na stole fajansowy dzban. - Jabłecznik z Rivii, wedle życzenia. Żona zaś prosiła spytać, jak też panowie znajdują wieprzowinkę.
— Znajdujemy ją wśród kaszy — odrzekł Jaskier. - Co jakiś czas. Nie tak często, jakbyśmy chcieli.
Oberża, do której dotarli pod koniec dnia, była, co obwieszczał barwny szyld, oberżą «Pod Dzikiem i Jeleniem». Ale to była jedyna oferowana przez przybytek dziczyzna, w jadłospisie jej nie uświadczyłeś. Tutejszym daniem firmowym była kasza z kawałkami tłustej wieprzowiny i zawiesistym cebulowym sosem. Jaskier dla zasady chyba pokręcił trochę nosem na nadto plebejskie jego zdaniem jadło. Geralt nie narzekał. Wieprzowinie niewiele można było zarzucić, sos był znośny, a kasza dogotowana — zwłaszcza to ostatnie zaś udawało się kucharkom w dalece nie każdej przydrożnej karczmie. Mogli trafić gorzej, zwłaszcza że wybór był ograniczony. Geralt uparł się, by za dnia pokonać jak największy dystans, i we wcześniej mijanych zajazdach zatrzymywać się nie chciał.
Nie tylko dla nich, jak się okazało, karczma «Pod Dzikiem i Jeleniem» okazała się metą ostatniego etapu dziennej wędrówki. Jedną z ław pod ścianą zajmowali przejezdni kupcy. Kupcy nowocześni, w odróżnieniu od tradycyjnych nie gardzący sługami i nie poczytujący sobie za ujmę siadania wraz z nimi do posiłków. Nowoczesność i tolerancja miały, rzecz jasna, swoje granice — kupcy zajmowali jeden kraniec stołu, słudzy drugi, linię demarkacyjną łatwo było zauważyć. Również wśród dań. Pachołcy jedli wieprzowinę w kaszy, specjalność lokalnej kuchni, popijali zaś cienkim piwem. Panowie kupcy dostali po kurczaku i kilka gąsiorków wina.
Przy stole przeciwległym, pod wypchanym łbem dzika, wieczerzała para: jasnowłosa dziewczyna i starszy mężczyzna. Dziewczyna odziana była bogato, bardzo poważnie, wcale nie po dziewczęcemu. Mężczyzna wyglądał na urzędnika i to nie najwyższego bynajmniej szczebla. Para wieczerzała pospołu, rozmowę wiodła dość ożywioną, ale była to znajomość niedawna i raczej przypadkowa, dało się to wywnioskować z zachowania urzędnika właśnie, uporczywie nadskakującego dziewczynie w ewidentnej nadziei na coś więcej, co dziewczyna przyjmowała z uprzejmą, acz wyraźnie ironiczną rezerwą.
Jedną z krótszych ław zajmowały cztery kapłanki. Wędrowne uzdrowicielki, co łatwo było poznać po szarych szatach i skrywających włosy obcisłych kapturkach. Posiłek, który spożywały, był, jak zauważył Geralt, więcej niż skromny, coś jakby pęczak bez omasty. Kapłanki nigdy nie żądały za leczenie zapłaty, leczyły wszystkich i za darmo, zwyczaj kazał w zamian za to udzielać im, gdy prosiły, gościny i noclegu. Oberżysta spod «Dzika i Jelenia» zwyczaj znał, ale najwyraźniej miał zamiar wykpić się zeń jak najtańszym kosztem.
Na ławie sąsiedniej, pod jelenim porożem, rozpierali się trzej miejscowi, zajęci flaszką żytniówki, ewidentnie nie pierwszą. Zaspokoiwszy bowiem już jako tako cowieczorne zapotrzebowanie, rozglądali się za rozrywką. Znaleźli szybko, ma się rozumieć. Kapłanki miały pecha. Choć zapewne już do takich rzeczy przywykły.
Stół w kącie izby zajmował tylko jeden gość. Podobnie jak stół skryty w cieniu. Gość, jak zauważył Geralt, nie jadł ani nie pił. Siedział nieruchomo, oparty plecami o ścianę.
Trzej miejscowi nie ustawali, ich kierowane pod adresem kapłanek zaczepki i żarty stawały się coraz bardziej wulgarne i obsceniczne. Kapłanki zachowywały stoicki spokój, zupełnie nie zwracały uwagi. Miejscowych najwyraźniej zaczynało to rozwścieczać, coraz bardziej w miarę ubywania żytniówki we flaszy. Geralt jął szybciej pracować łyżką. Postanowił obić gorzałkosiom mordy, a nie chciał, by mu przez to kasza wystygła.
— Wiedźmin Geralt z Rivii.
W kącie, w cieniu, rozbłysnął nagle ogień.
Siedzący za stołem samotny mężczyzna uniósł rękę nad blatem. Z jego palców wystrzeliły falujące języczki płomieni. Mężczyzna zbliżył dłoń do stojącego na stole świecznika, po kolei zapalił wszystkie trzy świece. Pozwolił, by dobrze go oświetliły.
Miał włosy szare jak popiół, na skroniach przetykane śnieżnobiałymi pasmami. Trupiobladą twarz. Haczykowaty nos. I jasnożółte oczy z pionową źrenicą.
Na jego szyi, wyłuskany spod koszuli, błyszczał w świetle świec srebrny medalion.
Głowa szczerzącego zęby kota.
— Wiedźmin Geralt z Rivii — powtórzył mężczyzna w ciszy, jaka zapadła w izbie. - W drodze do Wyzimy, jak sądzę? Po nagrodę obiecaną przez króla Foltesta? Po dwa tysiące orenów? Dobrze zgaduję?
Geralt nie odpowiedział. Nie drgnął nawet.
— Nie pytam, czy wiesz, kim jestem. Bo zapewne wiesz.
— Niewielu was zostało — odrzekł spokojnie Geralt. - Toteż doliczyć się łatwiej. Jesteś Brehen. Zwany też Kotem z Iello.
— Proszę, proszę — parsknął mężczyzna z kocim medalionem. - Sławny Biały Wilk raczy znać moje miano. Prawdziwy zaszczyt. To, że zamierzasz ukraść mi nagrodę, też mam sobie pewnie za zaszczyt poczytać? Mam może ustąpić pierwszeństwa, ukłonić się i przeprosić? Jak w wilczym stadzie, odstąpić od zdobyczy i czekać, merdając ogonem, aż przewodnik stada się nasyci? Aż łaskawie raczy zostawić resztki?
Geralt milczał.
— Nie ustąpię ci pierwszeństwa — podjął Brehen, zwany Kotem z Iello. - I nie podzielę się. Nie pojedziesz do Wyzimy, Biały Wilku. Nie ukradniesz mi nagrody. Wieść niesie, że Vesemir wydał na mnie wyrok. Masz okazję go wykonać. Wyjdź przed karczmę. Na majdan.
— Nie będę z tobą walczył.
Mężczyzna z kocim medalionem zerwał się zza stołu ruchem tak szybkim, że zamazał się w oczach. Błysnął poderwany z blatu miecz. Mężczyzna chwycił jedną z kapłanek za kaptur, ściągnął ją z ławy, rzucił na kolana i przyłożył klingę do szyi.
— Będziesz ze mną walczył — powiedział zimno, patrząc na Geralta. - Wyjdziesz na majdan, nim doliczę do trzech. W przeciwnym razie krew kapłanki zbryzga ściany, sufit i meble. A potem będę zarzynał pozostałe. Po kolei. Niech nikt się nie rusza! Niech nikt nawet nie drgnie!
Cisza zapadła w karczmie, cisza głucha i zupełna. Wszyscy zamarli. I gapili się z otwartymi gębami.
— Nie będę z tobą walczył — powtórzył spokojnie Geralt. - Ale jeżeli skrzywdzisz tę kobietę, umrzesz.
— Jeden z nas umrze, to pewne. Tam, na majdanie. Ale to raczej nie będę ja. Skradziono, niesie wieść, twe słynne miecze. A w nowe, jak widzę, zaniedbałeś się zaopatrzyć. Zaiste, wielkiej trzeba pychy, by iść kraść komuś nagrodę, nie uzbroiwszy się wprzódy. A może słynny Biały Wilk jest tak dobry, że nie potrzebuje stali?
Chrobotnęło odsuwane krzesło. Jasnowłosa dziewczyna wstała. Podniosła spod stołu podłużny pakunek. Położyła go przed Geraltem i cofnęła się na miejsce, siadając obok urzędnika.
Wiedział, co to jest. Zanim jeszcze rozwiązał rzemień i rozwinął wojłok.
Miecz ze stali syderytowej, długość całkowita czterdzieści i pół cala, głownia długa na dwadzieścia siedem i ćwierć. Waga trzydzieści siedem uncji. Rękojeść i jelec proste, ale eleganckie.
Drugi miecz, podobnej długości i wagi, srebrny. Częściowo, oczywiście, czyste srebro jest za miękkie, by dobrze je naostrzyć. Na jelcu magiczne glify, na całej długości klingi wytrawione znaki runiczne.
Rzeczoznawcy Pyrala Pratta nie umieli ich odczytać, wystawiając tym samym kiepskie świadectwo swemu znawstwu. Prastare runy tworzyły napis. Dubhenn haern am glandeal, morch am fhean aiesin. Mój błysk przebije ciemności, moja jasność mroki rozproszy.
Geralt wstał. Wydobył stalowy miecz z pochwy. Wolnym i jednostajnym ruchem. Nie patrzył na Brehena. Patrzył na klingę.
— Puść kobietę — powiedział spokojnie. - Natychmiast. W przeciwnym razie umrzesz. Ręka Brehena drgnęła, po szyi kapłanki pociekła strużka krwi. Kapłanka nawet nie jęknęła.
— Jestem w potrzebie — zasyczał Kot z Iello. - Ta nagroda musi być moja!
— Puść kobietę, powiedziałem. W przeciwnym razie cię zabiję. Nie na majdanie, lecz tu, na miejscu.
Brehen zgarbił się. Dyszał ciężko. Oczy błyszczały mu złowrogo, paskudnie krzywiły się wargi. Bielały knykcie zaciśniętych na rękojeści palców. Nagle puścił kapłankę, odepchnął ją. Ludzie w karczmie zadrżeli, jakby obudzeni z koszmarnego snu. Popłynęły westchnienia i głębokie oddechy.
— Zima przyjdzie — powiedział z wysiłkiem Brehen. - A ja w odróżnieniu od niektórych nie mam gdzie zimować. Przytulne i ciepłe Kaer Morhen nie dla mnie!
— Nie — odrzekł Geralt. - Nie dla ciebie. I dobrze wiesz, co jest powodem.
— Kaer Morhen tylko dla was, dobrych, prawych i sprawiedliwych, tak? Hipokryci zasrani. Jesteście takimi samymi mordercami jak my, niczym się od nas nie różnicie!
— Wyjdź — powiedział Geralt. - Opuść to miejsce i ruszaj w swoją drogę.
Brehen schował miecz. Wyprostował się. Gdy szedł przez izbę, jego oczy się zmieniały. Źrenice wypełniały całe tęczówki.
— Kłamstwem jest — powiedział Geralt, gdy Brehen go mijał — jakoby Vesemir wydał na ciebie wyrok. Wiedźmini nie walczą z wiedźminami, nie krzyżują z nimi mieczy. Ale jeśli kiedykolwiek powtórzy się to, co stało się w Iello, jeśli dojdzie do mnie wieść o czymś takim… Wtedy zrobię wyjątek. Odszukam cię i zabiję. Potraktuj ostrzeżenie poważnie.
Głucha cisza panowała w izbie karczemnej jeszcze dobrych kilka chwil po tym, jak za Brehenem zamknęły się drzwi. Pełne ulgi westchnienie Jaskra zdało się w tej ciszy całkiem donośnym. Krótko po tym zaczął się ruch. Miejscowi gorzałkosie zmyli się chyłkiem, nawet nie dopiwszy gorzałki — do końca. Kupcy wytrwali, choć ścichli i pobledli, rozkazali jednak odejść od stołu czeladzi, ewidentnie z zadaniem pilnego stróżowania przy wozach i koniach, zagrożonych, gdy takie szemrane towarzystwo było w pobliżu. Kapłanki opatrzyły skaleczoną szyję towarzyszki, podziękowały Geraltowi milczącymi ukłonami i udały się na spoczynek, prawdopodobnie do stodoły, wątpliwym było, by karczmarz udostępnił im łóżka w izbie sypialnej.
Geralt ukłonem i gestem zaprosił do stołu jasnowłosą, za sprawą której odzyskał miecze. Skorzystała z zaproszenia wyraźnie chętnie, całkiem bez żalu porzuciła dotychczasowego towarzysza, owego urzędnika, zostawiając go z naburmuszoną miną.
— Jestem Tiziana Frevi — przedstawiła się, podając Geraltowi rękę i po męsku ją ściskając. - Miło cię poznać.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
— Było trochę nerwowo, co? Wieczory w przydrożnych zajazdach bywają nudne, dziś było interesująco. W pewnym momencie nawet troszkę zaczęłam się bać. Ale, jak mi się zdaje, to były tylko takie męskie zawody? Pojedynek na testosteron? Albo wzajemne porównanie, czyj jest dłuższy? Realnego zagrożenia nie było?
— Nie było — skłamał. - Głównie dzięki mieczom, które za twoją sprawą odzyskałem. Dziękuję za nie. Ale w głowę zachodzę, jakim sposobem znalazły się w twoim posiadaniu.
— Miało to pozostać sekretem — wyjaśniła swobodnie. - Polecono mi podrzucić ci miecze cichcem i skrycie, po czym zniknąć. Ale warunki nagle uległy zmianie. Musiałam, bo tego żądała sytuacja, oddać ci broń jawnie, z odkrytą, że się tak wyrażę, przyłbicą. Odmówić wyjaśnień teraz byłoby nieuprzejmie. Dlatego wyjaśnień nie odmówię, przyjmując odpowiedzialność za zdradę tajemnicy. Miecze otrzymałam od Yennefer z Vengerbergu. Miało to miejsce w Novigradzie, dwa tygodnie temu. Jestem dwimveandrą. Spotkałam Yennefer przypadkiem, u mistrzyni, u której właśnie skończyłam praktykę. Gdy dowiedziała się, że ruszam na południe, i gdy moja mistrzyni poręczyła za mnie, pani Yennefer zleciła mi tę misję. I dała list polecający do znajomej magiczki z Mariboru, u której zamierzam teraz praktykować.
— Jak… — Geralt przełknął ślinę. - Jak ona się ma? Yennefer? Wszystko u niej w porządku?
— W jak najlepszym, sądzę. - Tiziana Frevi spojrzała na niego spod rzęs. - Ma się świetnie, wygląda tak, że pozazdrościć. I zazdroszczę, jeśli mam być szczera.
Geralt wstał. Podszedł do karczmarza, który ze strachu niemal nie zemdlał.
— Ależ nie trzeba było… — rzekła skromnie Tiziana, gdy po chwili karczmarz postawił przed nimi gąsior Est Est, najdroższego białego z Toussaint. I kilka dodatkowych świec, zatkniętych w szyjki starych butelek.
— Zbytek subiekcji, naprawdę — dodała, gdy za moment na stół wjechały półmiski, jeden z plasterkami surowej podsuszanej szynki, drugi z wędzonymi pstrągami, trzeci z asortymentem serów. - Nadto się wykosztujesz, wiedźminie.
— Jest okazja. I jest świetne towarzystwo.
Podziękowała skinieniem głowy. I uśmiechem.
Ładnym uśmiechem.
Każda kończąca szkołę magii czarodziejka stawała przed wyborem. Mogła zostać w uczelni jako asystentka mistrzyń-Preceptorek. Mogła prosić którąś z niezależnych mistrzyń o przyjęcie pod dach w charakterze stałej praktykantki. Lub mogła wybrać drogę dwimveandry.
System zapożyczony został od cechów. W wielu z nich wyzwalany na czeladnika uczeń miał obowiązek podjąć wędrówkę, podczas której imał się pracy dorywczej, w różnych warsztatach, u różnych mistrzów, to tu, to tam, wreszcie po kilku latach wracał, by ubiegać się o egzamin i promocję mistrzowską. Różnice jednak były. Zmuszonym do wędrówki, a nie znajdującym pracy czeladnikom nader często zaglądał w oczy głód, a wędrówka często stawała się tułaczką. Dwimveandrą zostawało się z własnej woli i ochoty, a Kapituła czarodziejów utworzyła dla wędrujących magiczek specjalny fundusz stypendialny, z tego, co Geralt słyszał, wcale niemały.
— Ten przerażający typ — włączył się do rozmowy poeta — nosił medalion podobny do twojego. To był jeden z Kotów, prawda?
— Prawda. Nie chcę o tym mówić, Jaskier.
— Osławione Koty — poeta zwrócił się do czarodziejki. - Wiedźmini, ale nieudani. Nieudane mutacje. Szaleńcy, psychopaci i sadyści. Kotami przezwali się sami, bo są faktycznie jak koty, agresywni, okrutni, nieprzewidywalni i nieobliczalni. A Geralt jak zwykle bagatelizuje, by nas uspokoić. Bo zagrożenie było, i to wielkie. Cud, że obyło się bez rąbaniny, krwi i trupów. Byłaby masakra, jak w Iello cztery lata temu. W każdej chwili oczekiwałem…
— Geralt prosił, by o tym nie mówić — ucięła Tiziana Frevi, grzecznie, ale stanowczo. -Uszanujmy to.
Spojrzał na nią z sympatią. Wydała mu się miła. I ładna. Nawet bardzo ładna.
Czarodziejkom, jak wiedział, urodę poprawiano, prestiż profesji wymagał, by magiczka budziła podziw. Ale upiększanie nigdy nie było perfekcyjne, zawsze coś zostawało. Tiziana Frevi nie była wyjątkiem. Jej czoło, tuż pod linią włosów, znaczyło kilka ledwo zauważalnych śladów po ospie, przechodzonej zapewne w dzieciństwie, gdy nie miała jeszcze immunitetu. Wykrój ładnych ust odrobinkę psuła mała falista blizna nad górną wargą Geralt po raz nie wiadomo który poczuł złość, złość na swój wzrok, na oczy, każące dostrzegać tak niewiele znaczące szczegóły, detaliki, które wszak były niczym wobec faktu, że Tiziana siedziała z nim za jednym stołem, piła Est Est, jadła wędzonego pstrąga i uśmiechała się do niego. Wiedźmin widział i znał naprawdę niewiele kobiet, urodę których uznać można by za nieskazitelną szanse zaś, by któraś z nich uśmiechnęła się do niego, miał podstawy kalkulować na równe zeru.
— Mówił o jakiejś nagrodzie… — Jaskra, gdy wsiadł na jakiś temat, trudno było zmusić do rezygnacji. - Któreś z was wie, o co chodziło? Geralt?
— Pojęcia nie mam.
— A ja wiem — pochwaliła się Tiziana Frevi. - I dziwię się, że nie słyszeliście, bo to głośna sprawa. Foltest, król Temerii, wyznaczył otóż nagrodę. Za zdjęcie uroku z córki, którą zaczarowano. Ukłuto wrzecionem i uśpiono snem wiecznym, biedulka, jak głosi plotka, leży w trumnie w kasztelu zarosłym głogami. Według innej plotki trumna jest szklana i umieszczono ją na szczycie szklanej góry. Według innej królewnę przemieniono w łabędzia. Według innej w straszliwego potwora, w strzygę. Skutkiem klątwy, bo królewna to owoc związku kazirodczego. Plotki te podobno wymyśla i rozsiewa Vizimir, król Redanii, który ma z Foltestem zatargi terytorialne, mocno jest z nim skłócony i ze skóry wyłazi, by mu dokuczyć.
— Faktycznie wygląda to na wymysł — ocenił Geralt. - Oparty na bajce czy też klechdzie. Zaklęta i przemieniona królewna, klątwa jako kara za kazirodztwo, nagroda za odczarowanie. Klasyka i banał. Ten, kto to wydumał, nie wysilił się zbytnio.
— Sprawa — dorzuciła dwimveandra — ma ewidentny podtekst polityczny, dlatego Kapituła zabroniła angażować się w nią czarodziejom.
— Bajka czy nie, ale ten cały Kot w to wierzył — orzekł Jaskier. - Ewidentnie spieszył do Wyzimy właśnie, do tej zaczarowanej królewny, by odczynić uroki i zgarnąć obiecaną przez króla Foltesta nagrodę. Nabrał podejrzeń, że Geralt też tam zmierza i chce go ubiec.
— Był w błędzie — odrzekł sucho Geralt. - Nie wybieram się do Wyzimy. Nie zamierzam pchać palców w ten polityczny kocioł. To robota w sam raz dla kogoś takiego jak Brehen, będący, jak sam mówił, w potrzebie. Ja w potrzebie nie jestem. Miecze odzyskałem, wykosztowywać się na nowe nie muszę. Środki utrzymania mam. Dzięki czarodziejom z Rissbergu…
— Wiedźmin Geralt z Rivii?
— Owszem. - Geralt zmierzył wzrokiem urzędnika, stojącego obok z naburmuszoną miną. - A kto pyta?
— To nieistotne. - Urzędnik zadarł głowę i wydął usta, usiłując wydać się ważnym. -Istotny jest pozew sądowy. Który niniejszym wam wręczam. Przy świadkach. Zgodnie z prawem.
Urzędnik wręczył wiedźminowi rulonik papieru. Po czym wyszedł, nie omieszkawszy obdarzyć Tiziany Frevi spojrzeniem pełnym pogardy.
Geralt zerwał pieczęć, rozwinął rulonik.
— Datum ex Castello Rissberg, die 20 mens. Jul. anno 1245 post Resurrectionem — odczytał. - Do Sądu Grodzkiego w Gors Velen. Powód: Kompleks Rissberg spółka cywilna. Pozwany: Geralt z Rivii, wiedźmin. Pozew o: zwrot kwoty tysiąca słownie tysiąca koron novigradzkich. Wnosimy o, primo: nakazanie pozwanemu Geraltowi z Rivii zwrotu kwoty tysiąca koron novigradzkich wraz z należnymi odsetkami. Secundo: zasądzenie od pozwanego na rzecz powoda kosztów procesu według norm przepisanych. Tertio: nadanie wyrokowi rygoru natychmiastowej wykonalności. Uzasadnienie: pozwany wyłudził od Kompleksu Rissberg spółka cywilna kwotę tysiąca koron novigradzkich. Dowód: kopie przekazów bankowych. Kwota stanowiła zapłatę awansem za usługę, której pozwany nigdy nie wykonał i w złej woli wykonać nie zamierzał… Świadkowie: Biruta Anna Marquette Icarti, Axel Miguel Esparza, Igo Tarvix Sandoval… Skurwysyny.
— Zwróciłam ci miecze — spuściła wzrok Tiziana. - A zarazem ściągnęłam na kark kłopoty. Ten woźny podszedł mnie. Dziś rano podsłuchał, jak wypytywałam o ciebie na przystani promowej. I zaraz potem uczepił się jak rzep psiego ogona. Teraz wiem, dlaczego. Ten pozew to moja wina.
— Potrzebny ci będzie adwokat — stwierdził ponuro Jaskier. - Ale nie polecam pani mecenas z Kerack. Ta sprawdza się raczej poza salą sądową.
— Adwokata mogę sobie darować. Zwróciłeś uwagę na datę pozwu? Założę się, że już jest po rozprawie i po wyroku zaocznym. I że już zajęli mi konto.
— Bardzo cię przepraszam — powiedziała Tiziana. - To moja wina. Wybacz mi.
— Nie ma czego wybaczać, niczemu nie jesteś winna. A oni niech się udławią, Rissberg razem z sądami. Panie gospodarzu! Gąsiorek Est Est, jeśli można prosić!
Wkrótce byli jedynymi gośćmi w izbie, wkrótce karczmarz demonstracyjnym ziewaniem dawał im znać, że pora kończyć. Pierwsza poszła do siebie Tiziana, za nią niebawem podążył Jaskier.
Geralt nie poszedł do izdebki, którą zajmowali wraz z poetą. Miast tego cichutko zapukał do drzwi Tiziany Frevi. Otworzyła natychmiast.
— Czekałam — mruknęła, wciągając go do środka. - Wiedziałam, że przyjdziesz. A gdybyś nie przyszedł, poszłabym cię szukać.
Musiała uśpić go magicznie, inaczej z pewnością zbudziłby się, gdy wychodziła. A wyjść musiała przed świtem, jeszcze w ciemnościach. Pozostał po niej zapach. Delikatna woń irysa i bergamotki. I czegoś jeszcze. Róży?
No stoliku, na jego mieczach, leżał kwiat. Róża. Jedna z białych róż z ustawionej przed karczmą donicy.
Nikt nie pamiętał, czym było to miejsce, kto je zbudował, komu i do czego służyło. Za karczmą, w kotlinie, ostały się ruiny starodawnej budowli, dużego niegdyś i zapewne bogatego kompleksu. Z budynków nie pozostało praktycznie nic, ostatki fundamentów, zakrzaczone doły, tu i ówdzie kamienny blok. Resztę rozebrano i rozgrabiono. Budulec był cenny, nic nie miało prawa się zmarnować.
Wstąpili pod szczątki strzaskanego portalu, niegdyś imponującego łuku, dziś wyglądającego jak szubienica; wrażenie potęgował bluszcz, zwisający jak odcięty stryczek. Szli alejką wytyczoną przez drzewa. Drzewa uschłe, kalekie i pokraczne, jakby przygięte ciężarem ciążącej nad tym miejscem klątwy. Alejka wiodła ku ogrodowi. A raczej ku temu, co niegdyś było ogrodem. Klomby berberysów, janowców i róż pnących, niegdyś zapewne ozdobnie przycinane, dziś były dziką i bezładną plątaniną gałęzi, kolczastych pnączy i suchych badyli. Z plątaniny wyzierały resztki posągów i rzeźb, w większości, wyglądało, pełnofigurowych. Resztki były tak znikome, że nie sposób było nawet w przybliżeniu określić, kogo — lub co — posągi przedstawiały. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Posągi były przeszłością. Nie przetrwały, a więc przestały się liczyć. Została ruina i ta, wyglądało, trwać będzie długo, ruiny są wieczne.
Ruina. Pomnik zdruzgotanego świata.
— Jaskier.
— Tak?
— Ostatnimi czasy wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. I wydaje mi się, że to ja wszystko spieprzyłem. Czego się ostatnio tknąłem, zrobiłem nie tak.
— Tak ci się wydaje?
— Tak mi się wydaje.
— No to pewnie tak jest. Komentarzy nie oczekuj. Znudziło mi się komentować. A teraz poużalaj się nad sobą w ciszy, jeśli mogę prosić. Tworzę właśnie, twoje lamenty mnie dekoncentrują.
Jaskier usiadł na zwalonej kolumnie, odsunął kapelusik na tył głowy, założył nogę na nogę, podkręcił kołki lutni.
Migoce świeca, ogień zgasł
Wiatr powiał zimny wyczuwalnie…
Faktycznie powiał wiatr, nagle i gwałtownie. A Jaskier przestał grać. I westchnął głośno.
Wiedźmin odwrócił się.
Stała w wejściu do alejki, pomiędzy pękniętym cokołem nierozpoznawalnego posągu a splątanym gąszczem zeschłego derenia. Wysoka, w obcisłej sukni. Z głową o szarawym umaszczeniu, właściwym bardziej korsakom niż lisom srebrnym. Ze szpiczastymi uszami i wydłużonym pyskiem.
Geralt nie poruszył się.
— Zapowiedziałam, że przyjdę. - W pysku lisicy zalśniły rzędy kłów. - Pewnego dnia. Dziś jest ten dzień.
Geralt nie poruszył się. Na plecach czuł znajomy ciężar obu swych mieczy, ciężar, którego brakowało mu od miesiąca. Który zwykle dawał spokój i pewność. Dziś, w tej chwili, ciężar był tylko ciężarem.
— Przyszłam… — Aguara błysnęła kłami. - Sama nie wiem, po co przyszłam. By się pożegnać, może. Może by jej pozwolić pożegnać się z tobą.
Zza lisicy wyłoniła się szczupła dziewczynka w obcisłej sukience. Jej blada i nienaturalnie nieruchoma twarz wciąż jeszcze była na wpół ludzka. Ale chyba jednak już bardziej lisia niż ludzka. Zmiany zachodziły szybko.
Wiedźmin pokręcił głową.
— Wyleczyłaś… Ożywiłaś ją? Nie, to niemożliwe. A więc ona żyła tam, na statku. Żyła. Udawała martwą.
Aguara szczeknęła głośno. Potrzebował chwili, by pojąć, że to był śmiech. Że lisica się śmieje.
— Niegdyś mogłyśmy bardzo wiele! Iluzje magicznych wysp, tańczące na niebie smoki, wizje potężnej armii, zbliżającej się do murów miasta… Niegdyś, dawniej. Teraz świat się zmienił, nasze zdolności zmalały… a myśmy skarlały. Więcej w nas z lisic niż z aguar. Ale wciąż nawet najmniejsza, nawet najmłodsza lisica zdolna jest oszukać iluzją wasze prymitywne ludzkie zmysły.
— Po raz pierwszy w życiu — powiedział po chwili — rad jestem, że mnie oszukano.
— Nie jest prawdą, że wszystko zrobiłeś źle. A w nagrodę możesz dotknąć mojej twarzy.
Odchrząknął, patrząc na kończyste zębce.
— Hmm…
— Iluzje są tym, o czym myślisz. Czego się lękasz. I o czym marzysz.
— Słucham?
Lisica szczeknęła cicho. I odmieniła się.
Ciemne, fiołkowe oczy, płonące w bladej, trójkątnej twarzy. Kruczoczarne, sfalowane jak burza loki kaskadą opadają na ramiona, lśnią, odbijają światło jak pawie pióra, wijąc się i falując przy każdym poruszeniu. Usta, cudownie wąskie i blade pod pomadką. Na szyi czarna aksamitka, na aksamitce obsydianowa gwiazda, skrząca się i śląca wokół tysięczne refleksy…
Yennefer uśmiechnęła się. A wiedźmin dotknął jej policzka.
A wtedy suchy dereń zakwitł.
A potem powiał wiatr, targnął krzakiem. Świat zniknął za zasłoną wirujących białych płateczków.
— Iluzja — usłyszał głos aguary. - Wszystko jest iluzją.
Jaskier skończył śpiewać. Ale nie odkładał lutni. Siedział na złomku zwalonej kolumny. Patrzył w niebo.
Geralt siedział obok. Rozważał różne rzeczy. Różne rzeczy układał w sobie. A raczej próbował ułożyć. Snuł plany. W większości zupełnie nierealne. Obiecywał sobie różne rzeczy. Wątpiąc mocno, czy którejkolwiek z obietnic zdoła dotrzymać.
- Że też ty — odezwał się nagle Jaskier — nigdy nie pogratulujesz mi ballady. Tyle ich przy tobie ułożyłem i zaśpiewałem. A ty nigdy mi nie powiedziałeś: «Ładne to było. Chciałbym, byś zagrał to jeszcze raz». Nigdy tego nie mówiłeś.
— Zgadza się. Nie mówiłem, że chciałbym. Chcesz wiedzieć, dlaczego?
— Dlaczego?
— Bo nie chciałem.
— To aż takie wyrzeczenie? — nie rezygnował bard. - Aż taki trud? Powiedzieć: «Zagraj to jeszcze raz, Jaskier. Zagraj «Jak mija czas».
— Zagraj to jeszcze raz, Jaskier. Zagraj «Jak mija czas».
— Powiedziałeś to zupełnie bez przekonania.
— I co z tego? Przecież i tak zagrasz.
— A żebyś wiedział.
Migoce świeca,
ogień zgasł
Wiatr powiał zimny wyczuwalnie
I płyną dni
I mija czas
W ciszy i niezauważalnie
Jesteś wciąż przy mnie i wciąż nas
Coś łączy, acz nie idealnie
Bo płyną dni
Bo mija czas
W ciszy i niezauważalnie
Pamięć przebytych dróg i tras
Zostanie w nas nieodwołalnie
Choć płyną dni
Choć mija czas
W ciszy i niezauważalnie
Dlatego, miła, jeszcze raz,
Powtórzmy refren triumfalnie
Tak płyną dni
Tak mija czas
W ciszy i niezauważalnie
Geralt wstał.
— Czas w drogę, Jaskier.
— Tak? A dokąd?
— A nie wszystko jedno?
— W zasadzie tak. Jedźmy.