Rozdział dziesiąty

Płotka, jak zwykle, chrapała i boczyła się już na sam widok derki, w jej parskaniu pobrzmiewały strach i protest. Nie lubiła, gdy wiedźmin owijał jej łeb. Jeszcze bardziej nie lubiła tego, co następowało wkrótce po owinięciu. Geralt nic a nic się klaczy nie dziwił. Bo też nie lubił. Nie wypadało mu, rzecz jasna, chrapać ani parskać, ale nie powstrzymywał się od wyrażania dezaprobaty w innej formie.

— Iście dziwi — zdziwił się po raz nie wiedzieć który Harlan Tzara — twoja awersja do teleportacji.

Wiedźmin nie podjął dyskursu. Tzara tego nie oczekiwał.

— Przesyłamy cię — podjął — już z górą tydzień, a ty za każdym razem przybierasz minę wprowadzanego na szafot skazańca. Zwykli ludzie, tych mogę zrozumieć, dla nich przesył materii to wciąż rzecz straszna i niewyobrażalna. Myślałem jednak, że ty, wiedźmin, masz w kwestii magii więcej obycia. To nie są już czasy pierwszych portali Geoffreya Moncka! Dziś teleportacja to rzecz powszechna i absolutnie bezpieczna. Teleporty są bezpieczne. A teleporty otwierane przeze mnie są bezpieczne patentowanie.

Wiedźmin westchnął. Zdarzyło mu się nie raz i nie dwa obejrzeć efekty działania bezpiecznych teleportów, uczestniczył też w segregowaniu resztek ludzi, którzy z teleportów korzystali. Stąd wiedział, że deklarację o bezpieczeństwie portali teleportacyjnych można było umieścić w tej samej przegródce, co twierdzenia: mój piesek nie gryzie, mój synek to dobry chłopiec, ten bigos jest świeży, pieniądze oddam najdalej pojutrze, noc spędziłam u przyjaciółki, na sercu leży mi wyłącznie dobro ojczyzny oraz odpowiesz tylko na kilka pytań i zaraz cię zwolnimy.

Nie było jednak wyjścia ani alternatywy. Zgodnie z powziętym na Rissbergu planem, zadaniem Geralta miało być codzienne patrolowanie wybranego rejonu Pogórza i usytuowanych tam osad, kolonii, siedlisk i sadyb — miejsc, w których Pinety i Tzara obawiali się kolejnego ataku energumena. Osady owe rozsiane były po całym Pogórzu, niekiedy dość daleko jedna od drugiej. Geralt musiał przyznać i zaakceptować fakt, że bez pomocy magii teleportacyjnej skuteczne patrolowanie nie byłoby możliwe.

Portale Pinety i Tzara dla konspiracji skonstruowali na końcu kompleksu Rissbergu, w wielkim, pustym i proszącym się o remont pomieszczeniu, w którym śmierdziało stęchlizną pajęczyny lepiły się do twarzy, a wyschłe mysie bobki chrupały pod butami. Po aktywowaniu czaru na pokrytej zaciekami i resztkami jakiejś mazi ścianie pojawiał się ogniście świecący zarys drzwi — a raczej wrót — za którymi kłębiła się nieprzejrzysta, opalizująca poświata. Geralt zmuszał opatuloną klacz do wejścia w ową poświatę — i wtedy robiło się nieprzyjemnie. W oczach rozbłyskiwało, po czym przestawało się widzieć, słyszeć i czuć cokolwiek — poza zimnem. Wewnątrz czarnej nicości, wśród ciszy, bezkształtu i bezczasu zimno było jedynym, co się czuło, wszystkie pozostałe zmysły teleport wyłączał i gasił. Na szczęście tylko na ułamek sekundy. Ułamek mijał, realny świat rozbłyskiwał w oczach, a chrapiący z przerażenia koń tłukł podkowami w twardy grunt rzeczywistości.

— Koń, że się płoszy, to zrozumiałe — stwierdził po raz kolejny Tzara. - Twój lęk, wiedźminie, jest jednak zupełnie irracjonalny.

Lęk nigdy nie bywa irracjonalny, powstrzymał się od sprostowania Geralt. Pomijając zaburzenia psychiczne. To jedna z pierwszych rzeczy, której uczyło się małych wiedźminów. Dobrze jest odczuwać strach. Odczuwasz strach, znaczy, jest się czego bać, bądź więc czujny. Strachu nie trzeba pokonywać. Wystarczy mu nie ulegać. I warto uczyć się odeń.

— Dzisiaj dokąd? — spytał Tzara, otwierając pudełko z laki, w którym trzymał różdżkę. -W jaki rejon?

— Suche Skały.

— Przed zachodem słońca postaraj się zdążyć do Jaworka. Stamtąd cię zabierzemy, ja albo Pinety. Gotów?

— Na wszystko.

Tzara powiódł w powietrzu ręką i różdżką, jakby dyrygował orkiestrą, Geraltowi wydało się nawet, że słyszy muzykę. Czarodziej śpiewnie wyskandował zaklęcie, długie, brzmiące jak recytowany wiersz. Na ścianie rozbłysły płomieniste linie, łącząc się w świecący czworokątny zarys. Wiedźmin zaklął pod nosem, uspokoił tętniący medalion, szturchnął klacz piętami i zmusił ją do wkroczenia w mleczną nicość.

* * *

Czerń, cisza, bezkształt, bezczas. Zimno. I nagle rozbłysk i wstrząs, łomot kopyt o twardy grunt.

* * *

Zbrodni, o które czarodzieje podejrzewali energumena, nosiciela demona, dokonano w okolicy Rissbergu, na bezludnych terenach zwanych Pogórzem Tukajskim, porośniętym pradawną puszczą paśmie wzgórz oddzielających Temerię od Brugge. Nazwę pasmo zawdzięczało, jak chcieli jedni, legendarnemu bohaterowi o imieniu Tukaj, albo, jak twierdzili drudzy, czemuś całkiem innemu. Ponieważ w rejonie innych wzgórz nie było, utarło się mówić po prostu Pogórze i taka też skrócona nazwa figurowała na wielu mapach.

Pogórze rozciągało się pasem długim na jakieś sto, szerokim zaś na dwadzieścia do trzydziestu mil. Zwłaszcza w części zachodniej objęte było intensywnym użytkowaniem i produkcją leśną. Dokonywano szeroko zakrojonego wyrębu, rozwijały się przemysły i rzemiosła z wyrębem i lasem związane. Na pustkowiu powstały osady, kolonie, sadyby i obozy ludzi leśnym rzemiosłem się trudniących, stałe lub prowizoryczne, zagospodarowane jako tako lub byle jak, większe, średnie, mniejsze lub całkiem maluśkie. Obecnie, jak szacowali czarodzieje, na całym Pogórzu istniało około pół setki takich osad.

W trzech z nich doszło do masakr, z których nikt nie uszedł żywy.

* * *

Suche Skały, kompleks otoczonych gęstymi lasami niskich wzgórków wapiennych, był najdalej na zachód wysuniętym skrajem Pogórza, zachodnią rubieżą rejonu patrolowania. Geralt był tu już, poznał teren. Na zrębie pod lasem zbudowano wapiennik, wielki piec służący do wypalania skał. Finalnym produktem takiego wypalania było wapno palone. Pinety, gdy byli tu razem, wyjaśniał, do czego służy owo wapno, ale Geralt słuchał nieuważnie i zdążył zapomnieć. Wapno — jakiekolwiek — leżało dość daleko poza sferą jego zainteresowań. Ale przy piecu powstała kolonia ludzi, dla których rzeczone wapno było podstawą egzystencji. Powierzono mu ochronę tych ludzi. I tylko to było ważne.

Wypalacze rozpoznali go, jeden pomachał mu kapeluszem. Odwzajemnił pozdrowienie. Robię swoje, pomyślał. Robię to, co powinienem. To, za co mi płacą.

Skierował Płotkę ku lasowi. Miał przed sobą jakieś pół godziny jazdy leśną drogą. Około mili dzieliło go od następnej osady. Zwanej Płochaczową Rębnią.

* * *

W ciągu dnia wiedźmin przebywał dystans od siedmiu do dziesięciu mil — w zależności od okolicy oznaczało to odwiedzenie kilku do kilkunastu nawet sadyb i dotarcie w umówione miejsce, z którego przed zachodem słońca któryś z czarodziejów teleportował go z powrotem na zamek. Nazajutrz schemat się powtarzał, acz patrolowany był inny rejon Pogórza. Geralt wybierał rejony losowo, wystrzegając się rutyny i schematu, który mógł łatwo być rozszyfrowany. Pomimo tego zadanie okazało się dość monotonne. Wiedźminowi jednak monotonia nie wadziła, przywykł do niej w swym fachu, w większości przypadków tylko cierpliwość, wytrwałość i konsekwencja gwarantowały udane łowy na potwora. Jak do tej pory zresztą — nie było to bez znaczenia — nikt nigdy nie miał chęci płacić za jego cierpliwość, wytrwałość i konsekwencję równie hojnie, co czarodzieje z Rissbergu. Nie można więc było narzekać, trzeba było robić swoje.

Nawet niezbyt wierząc w sukces przedsięwzięcia.

* * *

— Zaraz po przybyciu na Rissberg — zwrócił uwagę czarodziejom — zaprezentowaliście mnie Ortolanowi i wszystkim wyższym rangą magikom. Nawet zakładając, że winnego goecji i masakr wśród tych wyższych rangą nie było, wieść o wiedźminie na zamku musiała się rozejść. Wasz winowajca, o ile istnieje, w mig pojmie, w czym rzecz, utai się więc, zaniecha działalności. Całkiem. Albo zaczeka, aż odjadę, i wtedy ją wznowi.

— Zainscenizujemy twój odjazd — odrzekł Pinety. - Twój dalszy pobyt na zamku będzie sekretem. Bez obaw, istnieje magia gwarantująca sekretność tego, co sekretem ma pozostać. Potrafimy, wierz nam, posłużyć się taką magią.

— Codzienne patrolowanie ma zatem, waszym zdaniem, sens?

— Ma zatem. Rób swoje, wiedźminie. Resztą się nie turbuj.

Geralt solennie obiecał sobie nie turbować się. Wątpliwości jednak miał. I nie do końca wierzył czarodziejom. Miał swoje podejrzenia.

Ale nie zamierzał ich ujawniać.

* * *

Na Płochaczowej Rębni raźno stukały siekiery i jazgotały piły, pachniało świeżym drewnem i żywicą. Zapamiętałym trzebieniem lasu zajmował się tu drwal Płochacz z liczną rodziną. Starsi członkowie rodziny rąbali i piłowali, młodsi okrzesywali zwalone pnie z gałęzi, najmłodsi nosili chrust. Płochacz zobaczył Geralta, wbił siekierę w pień, otarł czoło.

— Witajcie. - Wiedźmin podjechał bliżej. - Co u was? Wszystko w porządku? Płochacz patrzył na niego długo i ponuro.

- Źle jest — powiedział wreszcie.

— Bo?

Płochacz milczał długo.

— Piłę ukradli — warknął wreszcie. - Ukradli piłę! To jak to jest, hę? Czego wy po zrębach jeździcie, panie, co? A Torquil ze swoimi czego po lasach kluczy, hę? Niby stróżujecie, hę? A piły kradną!

— Zajmę się tym — zełgał gładko Geralt. - Zajmę się tą sprawą. Bywajcie. Płochacz splunął.

* * *

Na następnej Rębni, tym razem Dudkowej, wszystko było w porządku, nikt Dudkowi nie zagrażał i chyba niczego nie ukradł. Geralt nawet nie wstrzymał Płotki. Zmierzał do kolejnej osady. Zwanej Warzelnią.

* * *

Przemieszczanie się pomiędzy osadami ułatwiały leśne drogi, rozryte kołami wozów. Geralt natykał się na zaprzęgi często, zarówno wyładowane leśną produkcją jak i puste, po ładunek dopiero jadące. Spotykało się też grupy wędrowców pieszych, ruch był zaskakująco duży. Nawet w głębi puszczy rzadko bywało całkiem bezludnie. Ponad paprocie, niczym grzbiet narwala z fal morskich, wyłaniał się niekiedy zad baby, zbierającej na czworakach jagody czy inne runo leśne. Pomiędzy drzewami snuło się czasem sztywnym chodem coś, co z postawy i oblicza przypominało zombi, w rzeczywistości było jednak szukającym grzybów dziadygą. Niekiedy coś łamało chrust wśród opętańczego wrzasku — były to dzieci, pociechy drwali i węglarzy, uzbrojone w łuki z patyków i sznurków. Zadziwiało, ile szkód za pomocą tak prymitywnego sprzętu pociechy zdolne były wyrządzić w przyrodzie. Przerażała myśl, że kiedyś pociechy podrosną i sięgną po sprzęt profesjonalny.

* * *

Osada Warzelnia, w której również panował spokój, nic nie zakłócało pracy i nie zagrażało pracującym, nazwę swą — jakże oryginalnie — brała od warzonego tu potażu, środka cenionego w przemyśle szklarskim i mydlarskim. Potaż, jak wyjaśnili Geraltowi czarodzieje, otrzymywano z popiołu węgla drzewnego, który w okolicy wypalano. Geralt odwiedzał już — i zamierzał odwiedzić dzisiaj — okoliczne osady węglarzy. Najbliższa nosiła nazwę Dębowiec, a droga do niej faktycznie wiodła obok potężnego skupiska ogromnych kilkusetletnich dębów. Nawet w południe, nawet przy pełnym słońcu i bezchmurnym niebie pod dębami zawsze leżał mroczny cień.

To przy dębach właśnie, niecały tydzień temu, Geralt po raz pierwszy napotkał konstabla Torquila i jego oddział.

* * *

Gdy cwałem wypadli zza dębów i obskoczyli go ze wszystkich stron, w zielonych maskujących strojach, z długimi łukami na plecach, Geralt zrazu wziął ich za Leśniczych, członków osławionej ochotniczej paramilitarnej formacji, sami siebie zwących Strażnikami Puszczy, a zajmujących się polowaniem na nieludzi, zwłaszcza elfy i driady, i mordowaniem ich na wyszukane sposoby. Bywało, że podróżujących lasami Leśniczy oskarżali o sprzyjanie nieludziom lub handlowanie z nimi, za jedno i drugie groził z ich strony lincz, a udowodnić niewinność było trudno. Spotkanie przy dębach zapowiadało się więc na drastycznie gwałtowne — Geralt odetchnął tedy z ulgą gdy zieloni jeźdźcy okazali się wykonującymi swe obowiązki stróżami prawa. Dowodzący, smagły typ o przenikliwym spojrzeniu, opowiedziawszy się jako konstabl w służbach bajlifa z Gors Velen, obcesowo i opryskliwie zażądał od Geralta wyjawienia tożsamości, a gdy ją poznał, zażyczył sobie zobaczyć wiedźmiński znak. Medalion z zębatym wilkiem nie dość, że uznany został za dowód satysfakcjonujący, to wzbudził wyraźny podziw stróża prawa. Estyma, jak się wydawało, objęła też samego Geralta. Konstabl zsiadł z konia, poprosił wiedźmina o to samo i zaprosił na chwilę rozmowy.

— Jestem Frans Torquil. - Konstabl odrzucił pozory opryskliwego służbisty, pokazał się człekiem spokojnym i konkretnym. - Ty zaś jesteś wiedźmin Geralt z Rivii. Ten sam Geralt z Rivii, który miesiąc temu w Ansegis zbawił od śmierci kobietę i dziecko, potwora ludojada ubiwszy.

Geralt zacisnął wargi. Szczęśliwie zapomniał już o Ansegis, o potworze z blaszką i o człowieku, który zginął z jego winy. Gryzł się tym długo, zdołał wreszcie przekonać samego siebie, że zrobił tyle, ile było można, że dwoje uratował, a potwór nie zabije już nikogo. Teraz wszystko wróciło.

Frans Torquil chyba nie zauważył chmury, którą po jego słowach zaszło czoło wiedźmina. A jeśli zauważył, to się nie przejął.

— Wychodzi, wiedźminie — podjął — że my obaj z tych samych powodów po tych komyszach jeździmy. Złe rzeczy się zaczęły od wiosny dziać na Tukajskim Pogórzu, do bardzo nieładnych doszło tu zdarzeń. I czas temu koniec położyć. Po rzezi w Kabłąkach radziłem czarownikom z Rissbergu, by wiedźmina wynajęli. Posłuchali, jak widać, choć przecie słuchać nie lubią.

Konstabl zdjął kapelusz i otrzepał go z igiełek i nasionek. Nakrycie głowy nosił identycznego fasonu co Jaskier, tyle że z filcu gorszej jakości. I miast piórem egreta udekorowane sterówką bażanta łownego.

— Szmat czasu już prawa i porządku na Pogórzu pilnuję — podjął, patrząc Geraltowi w oczy. - Nie chwaląc się, niejednego złoczyńcę pojmałem, niejednym suchą gałąź przyozdobiłem. Ale to, co się tu ostatnio wyrabia… Na to potrzeba tu dodatkowo kogoś takiego jak ty. Kogoś, kto się w czarach wyznaje i na monstrach się zna, kto się potwora ni upiora ani smoka nie zlęknie. I dobrze, będziemy wespół stróżować i ludzi ochraniać. Ja za moją marną pensję, ty za pieniądze czarowników. Wieleż to, ciekawym, płacą ci za tę robotę?

Pięćset novigradzkich koron, przelanych na konto bankowe awansem, nie miał zamiaru zdradzać Geralt. Za tyle kupili moją usługę i mój czas czarodzieje z Rissbergu. Piętnaście dni mojego czasu. A po upływie piętnastu dni, niezależnie od tego, co się wydarzy, przelew na drugie tyle. Hojnie. Więcej niż satysfakcjonująco.

— Ano, pewnie płacą niemało. - Frans Torquil szybko pojął, że odpowiedzi się nie doczeka. - Stać ich na to. A tobie tyle powiem: żadne pieniądze tu za duże nie są. Bo to paskudna sprawa jest, wiedźminie. Paskudna, ciemna i nienaturalna. Zło, które tu szalało, z Rissbergu przyszło, głowę dam. Jak nic czarownicy pokiełbasili coś w tej ich magii. Bo ta ich magia jest jak worek żmij: choćby nie wiem, jak mocno zawiązany, zawsze w końcu coś jadowitego wylezie.

Konstabl łypnął na Geralta, wystarczyło mu tego łypnięcia, by pojąć, że wiedźmin nie zdradzi mu niczego, żadnych szczegółów umowy z czarodziejami.

— Zapoznali cię z detalami? Opowiedzieli, co zaszło w Cisach, Kabłąkach i Rogowiźnie?

— Poniekąd.

— Poniekąd — powtórzył Torquil. - Trzy dni po Belleteyn, osada Cisy, ubitych dziewięciu drwali. Połowa maja, sadyba pilarzy w Kabłąkach, ubitych dwanaścioro. Początek czerwca, Rogowizna, kolonia kurzaków. Ofiar piętnaścioro. Taki jest poniekąd stan na dzisiejszy dzień, wiedźminie. Bo to nie koniec. Głowę stawię, że nie koniec.

Cisy, Kabłąki, Rogowizna. Trzy masowe zbrodnie. A zatem nie wypadek przy pracy, nie demon, który wyrwał się i uciekł, nad którym goeta partacz nie zdołał zapanować. To premedytacja, działanie zaplanowane. Ktoś trzykrotnie uwięził demona w nosicielu i trzy razy wysłał go mordować.

— Ja już wiele widziałem. - Mięśnie na szczękach konstabla zagrały silnie. - Niejedno pobojowisko, nie jednego trupa i nie dwa. Napady, grabieże, naloty bandyckie, krwawe zemsty rodowe i zajazdy, nawet jedno wesele, z którego sześciu nieboszczyków wynieśli, pana młodego wliczając. Ale żeby ścięgna siec, by potem okulawionych zarzynać? Żeby skalpować? Gardła zębami przegryzać? Żywcem rozszarpywać, z brzuchów kiszki wywlekać? A na koniec z głów urżniętych piramidki ustawiać? Z czym tu, pytam, do czynienia mieć przyszło? Tego ci czarownicy nie rzekli? Nie wyjaśnili, do czego im wiedźmin?

Do czego potrzebny jest wiedźmin czarodziejom z Rissbergu? Tak bardzo, że do współpracy trzeba było zmusić go szantażem? Z każdym demonem i z każdym nosicielem czarodzieje mogliby wszak gracko poradzić sobie sami, i to bez specjalnego trudu. Fulmen sphaericus, Sagitta aurea, dwa pierwsze z brzegu czary wśród wielu, którymi można by potraktować energumena z odległości stu kroków i wątpliwe jest, by przeżył potraktowanie. Ale nie, czarodzieje wolą wiedźmina. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: energumenem stał się czarodziej, konfrater, kolega. Któryś z kolegów po fachu wywołuje demony, pozwala im wejść w siebie i leci mordować. Zrobił to już trzykrotnie. Ale czarodziejom nijak palnąć kolegę piorunem kulistym czy przedziurawić złotym grotem. Na kolegę potrzebny jest wiedźmin.

Nie mógł ani nie chciał powiedzieć tego Torquilowi. Nie mógł i nie chciał mówić mu tego, co powiedział czarodziejom na Rissbergu. A na co oni zareagowali lekceważeniem. Słusznie należnym banałowi.

* * *

— Wciąż to robicie. Wciąż bawicie się tą jak ją nazywacie, goecją. Wywołujecie te istoty, wyciągacie z ich płaszczyzn, zza zamkniętych drzwi. Z tą samą nieodmiennie śpiewką: będziemy je kontrolować, opanujemy, zmusimy do posłuszeństwa, zaprzęgniemy do pracy. Z tym samym nieodmiennie usprawiedliwieniem: poznamy ich sekrety, zmusimy do wyjawienia tajemnic i arkanów, dzięki czemu zwielokrotnimy siłę własnej magii, będziemy leczyć i uzdrawiać, wyeliminujemy choroby i klęski żywiołowe, uczynimy świat lepszym, a człowieka szczęśliwszym. I nieodmiennie okazuje się, że to kłamstwo, że idzie wam wyłącznie o własną moc i władzę.

Tzara, widać to było, rwał się do riposty, ale Pinety powstrzymał go.

— Względem zaś istot zza zamkniętych drzwi — podjął Geralt — tych, które dla wygody nazywamy demonami, to z pewnością wiecie to samo, co my, wiedźmini. Co stwierdziliśmy już dawno temu, co zapisano w wiedźmińskich protokołach i kronikach. Demony nigdy, przenigdy nie zdradzą wam żadnych sekretów ani arkanów. Nigdy nie dadzą się zaprząc do pracy. One dają się wywoływać i sprowadzać do naszego świata tylko w jednym celu: chcą mordować. Bo to lubią. I wy o tym wiecie. Ale im to umożliwiacie.

— Od teorii — rzekł Pinety po bardzo długiej chwili milczenia — przejdźmy może do praktyki. Myślę, że w wiedźmińskich protokołach i kronikach też zapisano co nieco o takowej. A oczekujemy od ciebie, wiedźminie, nie traktatów moralnych bynajmniej, ale właśnie praktycznych raczej rozwiązań.

* * *

— Rad byłem poznać. - Frans Torquil podał Geraltowi dłoń. - A ninie do roboty, w objazd. Stróżować, ludzi ochraniać. Od tego jesteśmy.

— Od tego.

Już w siodle, konstabl pochylił się.

— Założę się — rzekł cicho — że o tym, co ci zaraz powiem, sam dobrze wiesz. Ale powiem to mimo wszystko. Uważaj, wiedźminie. Miej baczenie. Gadać nie chcesz, ale ja swoje wiem. Czarownicy jak nic najęli cię, byś naprawił to, co sami popsuli, posprzątał plugastwo, którym sami naplugawili. Ale jeśli coś pójdzie nie tak, będą szukać kozła ofiarnego. A ty masz na takiego wszelkie zadatki.

* * *

Niebo nad lasem zaczęło ciemnieć, nagły wiatr zaszumiał w koronach drzew. Zamruczał daleki grom.

* * *

— Jak nie burze, to ulewy — stwierdził Frans Torquil przy ich kolejnym spotkaniu. - Co drugi dzień grzmi i pada. A skutek taki, że wszelkie ślady, gdy ich szukać, przez deszcz zatarte. Wygodnie, prawda? Wręcz jakby na zamówienie. To też mi pachnie czarnoksięstwem, Rissbergiem konkretnie. Mówi się, że umieją czarownicy pogodę zaczyniać. Magiczny wiatr wywołać, naturalny zasię zakląć, by wiał, kędy chcą. Przeganiać chmury, wzbudzić deszcz albo grad, a i burzę rozpętać na zawołanie. Kiedy im to na rękę. By, dla przykładu, ślady pozacierać. Co ty na to, Geralt?

— Czarodzieje, fakt, potrafią wiele — odrzekł. - Pogodą rządzili od zawsze, od Pierwszego Lądowania, które podobno wyłącznie dzięki czarom Jana Bekkera nie zakończyło się katastrofą. Ale obwiniać magików za wszystkie niedole i klęski to chyba przesada. Mówisz w końcu o zjawiskach naturalnych, Frans. Po prostu taki mamy sezon. Sezon burz.

* * *

Popędził klacz. Słońce chyliło się już ku zachodowi, przed zmierzchem zamierzał spatrolować jeszcze kilka osad. Najbliższą była kolonia węglarzy, położona na polanie zwanej Rogowizną. Gdy był tam po raz pierwszy, towarzyszył mu Pinety.

* * *

Teren masakry, ku zdumieniu wiedźmina, miast być ponurym i z daleka omijanym uroczyskiem, okazał się być miejscem ożywionej pracy, pełnym ludzi.

Węglarze — sami siebie zwący kurzakami — trudzili się właśnie przy budowie nowego mielerza, konstrukcji służącej do wypału węgla drzewnego. Mielerz ów był kopulasto uformowanym stosem drewna, nie jakąś bezładną kupą bynajmniej, ale stosem ułożonym pieczołowicie i równiutko. Gdy Geralt i Pinety zjechali na polanę, zastali węglarzy przy obkładaniu owego stosu mchem i starannym przysypywaniu go ziemią. Drugi mielerz, zbudowany wcześniej, pracował już, czyli kopcił w najlepsze. Cała polana zasnuta była gryzącym oczy dymem, ostry żywiczny zapach atakował nozdrza.

— Jak dawno… — wiedźmin kaszlnął. - Jak dawno temu, mówiłeś, doszło…

— Równo miesiąc temu.

— A ludzie pracują tu, jakby nigdy nic?

— Na węgiel drzewny — wyjaśnił Pinety — jest ogromne zapotrzebowanie. Tylko węgiel drzewny pozwala przy spalaniu uzyskać temperaturę umożliwiającą wytop metali. Piece hutnicze pod Dorian i Gors Velen nie mogłyby bez węgla funkcjonować, a hutnictwo to najważniejsza i najbardziej rozwojowa gałąź przemysłu. Dzięki popytowi węglarstwo to zajęcie intratne, a ekonomia, wiedźminie, jest jak natura, próżni nie znosi. Pomordowanych kurzaków pochowano tam, o, widzisz kurhan? Świeży piasek żółci się jeszcze. A na ich miejsce przyszli nowi. Mielerz dymi, życie toczy się dalej.

Zsiedli z koni. Kurzący nie poświęcili im uwagi, zbyt byli zajęci. Jeśli ktoś się nimi interesował, to kobiety i dzieci, których kilkoro biegało między szałasami.

— A jakże. - Pinety odgadł pytanie, nim wiedźmin je zadał. - Wśród pochowanych pod kurhanem też były dzieci. Troje. Trzy kobiety. Dziewięciu mężczyzn i wyrostków. Chodź za mną.

Weszli między sągi suszącego się drewna.

— Kilku mężczyzn — mówił czarodziej — zabito na miejscu, roztrzaskano im głowy. Resztę obezwładniono i unieruchomiono, ostrym narzędziem przecinając ścięgna u stóp. Wielu, w tym wszystkie dzieci, miało dodatkowo połamane ręce. Obezwładnionych pomordowano. Rozszarpywano gardła, rozpruwano brzuchy, otwierano klatki piersiowe. Zdzierano skórę z pleców, skalpowano. Jednej z kobiet…

— Wystarczy. - Wiedźmin patrzył na czarne zacieki krwi, wciąż widoczne na brzozowych pieńkach. - Wystarczy, Pinety.

— Warto, byś wiedział, z kim… z czym mamy do czynienia.

— Już wiem.

— A więc tylko ostatnie detale. Nie doliczono się ciał. Wszystkim pomordowanym ucięto głowy. I ułożono je w piramidę, tutaj, w tym właśnie miejscu. Głów było piętnaście, ciał trzynaście. Dwa ciała zniknęły.

— Według identycznego niemal schematu — podjął czarodziej po krótkiej pauzie — rozprawiono się z mieszkańcami dwóch innych siedlisk, Cisów i Kabłąków. W Cisach zabito dziewięciu ludzi, w Kabłąkach dwanaścioro. Zabiorę cię tam jutro. Dziś zajrzymy jeszcze do Nowej Smolarni, to niedaleko. Zobaczysz, jak wygląda produkcja smoły drzewnej i dziegciu. Gdy następnym razem przyjdzie ci coś smarować dziegciem, będziesz wiedział, skąd ów się wziął.

— Mam pytanie.

— Słucham.

— Naprawdę musieliście uciekać się do szantażu? Nie wierzyliście, że z własnej woli przybędę na Rissberg?

— Zdania były podzielone.

— Wsadzić mnie w Kerack do lochu, potem uwolnić, ale wciąż szachować sądem, czyj to był pomysł? Kto na to wpadł? Koral, prawda?

Pinety spojrzał na niego. Patrzył długo.

— Prawda — przyznał wreszcie. - To był jej pomysł. I jej plan. Wsadzić cię, uwolnić, szachować. A na koniec sprawić, by postępowanie umorzono. Załatwiła to natychmiast po twoim wyjeździe, kartotekę w Kerack masz już czystą jak łza. Masz inne pytania? Nie? Jedźmy więc do Nowej Smolarni, popatrzymy sobie na dziegieć. Potem otworzę teleport i wrócimy na Rissberg. Wieczorem chciałbym jeszcze wyskoczyć z muchówką nad moją rzeczkę. Jętka się roi, pstrąg będzie żerował… Łowiłeś kiedyś, wiedźminie? Pociąga cię łowienie?

- Łowię, gdy mam chętkę na rybę. Zawsze wożę ze sobą sznur. Pinety milczał długo.

— Sznur — wyrzekł wreszcie dziwnym tonem. - Linka, obciążona kawałem ołowiu. Z wieloma haczykami. Na które nadziewasz robaki.

— Tak. A co?

— Nic. Niepotrzebnie pytałem.

* * *

Zmierzał do Sośnicy, kolejnej osady węglarzy, gdy las nagle zamilkł. Zaniemówiły sójki, jak ucięte nożem ucichły krzyki srok, raptownie urwało się stukanie dzięcioła. Las zamarł w zgrozie.

Geralt poderwał klacz do galopu.

Загрузка...