Rozdział siedemnasty

— W samą porę — powiedział ponuro Frans Torquil.

— Zdążyłeś, wiedźminie, rychtyk na widowisko. Zaraz się zacznie.

Leżał na łóżku, na wznak, blady jak bielona ściana, z włosami mokrymi od potu i przyklejonymi do czoła. Miał na sobie wyłącznie zgrzebną lnianą koszulę, która Geraltowi od razu skojarzyła się ze śmiertelną. Lewe udo, od pachwiny aż po kolano, spowijał przesiąknięty krwią bandaż.

Pośrodku izby ustawiono stół, nakryto prześcieradłem. Niski typek w czarnym kaftanie bez rękawów wykładał na stół narzędzia, po kolei, jedno po drugim. Noże. Kleszcze. Dłuta. Piły.

— Jednego mi żal — zgrzytnął zębami Torquil. - Że ich dopaść nie zdołałem, skurwysynów. Wola bogów, niepisane mi było… I już nie będzie.

— Co się stało?

— To samo, psiakrew, co w Cisach, Rogowiźnie, Sośnicy. Tyle że nietypowo, na samym skraju puszczy. I nie na polanie, ale na gościńcu. Naskoczyli na podróżnych. Troje zabili, dwoje dzieci porwali. Trzeba trafu, żem był z oddziałem w pobliżu, od razu poszliśmy w pościg, wnet goniliśmy na oko. Dwóch drabów wielkich jak byki i jednego pokracznego garbusa. I tenże garbus z kuszy do mnie wygarnął.

Konstabl zaciął zęby, krótkim gestem wskazał na zabandażowane udo.

— Rozkazałem moim, by mię zostawili i tamtych gonili. Nie posłuchały, psiejuchy. I skutek taki, że uszli. A ja? Co z tego, że zratowali? Kiedy mi ninie nogę urżną? Wolej by mi było, kurwa, skąpiec tam, ale jeszcze tamtych fikających nogami na stryczkach zobaczyć, nim by mi oczy zgasły. Nie usłuchały rozkazu, huncwoty. Teraz siedzą tam, wstydzą się.

Podwładni konstabla, faktycznie jak jeden mąż z nieszczególnymi minami, okupowali ławę pod ścianą. Towarzyszyła im nijak do towarzystwa nie przystająca pomarszczona staruszka w kompletnie nie licującym z siwizną wianku na głowie.

— Możemy zaczynać — powiedział typek w czarnym kaftanie. - Pacjenta na stół, przywiązać mocno pasami. Niechaj postronni opuszczą izbę.

— Niech zostaną — warknął Torquil. - Niech wiem, że patrzą. Będzie mi wstyd krzyczeć.

— Zaraz. - Geralt wyprostował się. - Kto orzekł, że amputacja jest konieczna?

— Jam tak orzekł. - Czarny typek też się wyprostował, ale by spojrzeć Geraltowi w twarz, i tak musiał mocno zadzierać głowę. - Jam jest messer Luppi, lejbmedyk bajlifa z Gors Velen, specjalnie przysłany. Badaniem stwierdziłem, że rana zakażona. Nogę mus odjąć, innego ratunku nie ma.

— Ile bierzesz za zabieg?

— Koron dwadzieścia.

— Masz tu trzydzieści. - Geralt wysupłał z mieszka trzy dziesięciokoronówki. - Zbierz instrumenty, pakuj się, wracaj do bajlifa. Gdyby pytał, to pacjentowi ma się ku lepszemu.

— Ale… Zaprotestować muszę…

— Pakuj się i wracaj. Którego z tych słów nie rozumiesz? A ty, babko, sama tu. Odwiń bandaż.

— On — staruszka wskazała łejbmedyka — zabronił mi rannego tykać. Żem niby znachorka i wiedźma. Groził, że doniesie na mnie.

— Olej go. On zresztą właśnie wychodzi.

Babka, w której Geralt od razu poznał zielarkę, posłuchała. Odwijała bandaż ostrożnie, mimo tego Torquil kręcił głową posykiwał i stękał.

— Geralt… — stęknął. - Co ty kombinujesz? Mówił medykus, że ratunku nie ma… Lepiej nogę stracić niż życie.

— Gówno prawda. Wcale nie lepiej. A teraz się zamknij. Rana wyglądała paskudnie. Ale Geralt widywał gorsze.

Wyjął z sakwy puzdro z eliksirami. Messer Luppi, już spakowany, przyglądał się, kręcił głową.

— Na nic tu dekokty — orzekł. - Na nic łżemagia i znachorskie sztuczki. Szarlataneria i tyle. Jako medyk, zaprotestować muszę…

Geralt odwrócił się, spojrzał. Medyk wyszedł. Pospiesznie. Potknął się w progu.

— Czterech do mnie. - Wiedźmin odkorkował flakonik. - Przytrzymajcie go. Zaciśnij zęby, Frans.

Wylany na ranę eliksir spienił się silnie. Konstabl stęknął rozdzierająco. Geralt odczekał chwilę, wylał drugi eliksir. Ten drugi też się pienił, a do tego syczał i dymił. Torquil zakrzyczał, zaszamotał głową wyprężył się, przewrócił oczami i zemdlał.

Staruszka wydobyła z tobołka łagiewkę, wybrała stamtąd przygarść zielonej mazi, grubą warstwą nałożyła na kawał złożonego płótna, przykryła ranę.

- Żywokost — odgadł Geralt. - Okład z żywokostu, arniki i nagietka. Dobrze, babulu, bardzo dobrze. Przydałby się też dziurawiec, kora dębu…

— Widzita go — przerwała babka, nie unosząc głowy znad nogi konstabla. - Zielarstwa będzie mnie uczył. Ja, synku, leczyłam ziołami już wtedy, kiedyś ty jeszcze obrzygiwał nianię kaszką z mleczkiem. A wy, drągale, odstąpcież, bo mi światło zasłaniacie. I cuchniecie niemożebnie. Zmieniać trza onuce, zmieniać. Co jakiś czas. Poszli precz z izby, do kogo mówię?

— Nogę trzeba będzie unieruchomić. Włożyć w długie łubki…

— Nie ucz mnie, mówiłam. I sam też na dwór się wynoś. Czego tu jeszcze stoisz? Na co czekasz? Na podzięki, żeś wielkodusznie swe magiczne wiedźmińskie leki poświęcił? Na obietnicę, że on ci tego póki życia nie zapomni?

— Chcę go o coś spytać.

— Zaprzysiąż, Geralt — zupełnie nieoczekiwanie odezwał się Frans Torquil — że ich dopadniesz. Że im nie darujesz…

— Dam mu cosik na sen i gorączkę, bo bredzi. A ty, wiedźminie, wyjdź. Poczekaj przed chałupą.

Nie czekał długo. Babka wyszła, podciągnęła kieckę, poprawiła przekrzywiony wianek. Usiadła obok na przyzbie. Potarła stopą o stopę. Miała niezwykle małe.

- Śpi — oznajmiła. - I chyba wyżyje, jeśli się nic złego nie wda, tfu, tfu. Kość się zrośnie. Ocaliłeś mu girę wiedźmińskimi czarami. Kulawym na zawsze zostanie i na koń, widzi mi się, już nie siędzie nigdy, ale co dwie nogi, to nie jedna, he, he.

Sięgnęła za pazuchę, pod haftowany serdak, przez co jeszcze silniej zapachniała ziołami. Wyciągnęła drewniane puzdereczko, otworzyła je. Po chwili wahania podsunęła Geraltowi.

— Wciągniesz?

— Nie, dziękuję. Nie używam fisstechu.

— Ja zaś… - Zielarka wciągnęła narkotyk do nosa, najpierw do jednej, potem drugiej dziurki. - Ja zaś i owszem, od czasu do czasu. Kurewsko dobrze robi. Na jasność umysłu. Na długowieczność. I urodę. Popatrz ino na mnie.

Popatrzył.

— Za wiedźmiński lek dla Fransa — babka przetarła łzawiące oko, pociągnęła nosem — dziękuję ci, nie zapomnę. Wiem, że zazdrośnie onych waszych dekoktów strzeżecie. A tyś mu ich użyczył, bez namysłu. Choć przecie przez to dla ciebie samego może w potrzebie zbraknąć. Nie strach?

— Strach.

Odwróciła głowę profilem. W samej rzeczy, musiała być niegdyś piękną niewiastą. Ale kurewsko dawno.

— A teraz — odwróciła się — gadaj. O coś Fransa pytać chciał?

— Nieważne. Śpi, a mnie czas w drogę.

— Gadaj.

— Góra Cremora.

— Było tak od razu. Co chcesz wiedzieć o tej górze?

* * *

Chałupa stała dość daleko za wsią, pod samą ścianą boru, las zaczynał się tuż za ogrodzeniem sadu, pełnego drzewek ciężkich od jabłek. Reszta nie wykraczała poza wiejską klasykę — stodoła, szopa, kurnik, kilka uli, warzywnik, kupa nawozu. Z komina sączyła się smużka jasnego i mile pachnącego dymu.

Uwijające się przy opłotkach perliczki dostrzegły go pierwsze, zaalarmowały okolicę piekielnym jazgotem. Kręcące się po podwórku dzieciaki — trójka — pomknęły w stronę chaty. W drzwiach pojawiła się kobieta. Wysoka, jasnowłosa, w zapasce na zgrzebnej kiecce. Podjechał bliżej, zsiadł z konia.

— Powitać — powitał. - Gospodarz w domu?

Dzieciaki, dziewczynki co do jednej, uczepiły się maminej kiecki i zapaski. Niewiasta patrzyła na wiedźmina, a we wzroku jej próżno szukałbyś sympatii. Nie dziwota. Dobrze widziała rękojeść miecza nad ramieniem wiedźmina. Medalion na szyi. Srebrne ćwieki na rękawicach, których wiedźmin bynajmniej nie krył. Wręcz je demonstrował.

— Gospodarz — powtórzył. - Otto Dussart, znaczy się. Mam doń interes.

— Jaki?

— Osobisty. Zastałem?

Wpatrywała się, milcząc, lekko przekrzywiwszy głowę. Była, jak ocenił, urody w typie rustykalnym, czyli lat liczyć sobie mogła między dwadzieścia pięć a czterdzieści pięć. Precyzyjniejsza ewaluacja, jak w przypadku większości mieszkanek wsi, nie była możliwa.

— Zastałem?

— Nie ma.

— Tedy zaczekam — zarzucił wodze klaczy na żerdź — aż wróci.

— To może długo być.

— Wytrzymam jakoś. Choć po prawdzie wolałbym w izbie niż pod płotem.

Niewiasta przez chwilę mierzyła go wzrokiem. Jego i jego medalion.

— Gość w dom — wyrzekła wreszcie. - Zapraszam.

— Zaproszenie przyjmuję — odpowiedział zwyczajową formułką. - Prawu gościny nie uchybię.

— Nie uchybisz — powtórzyła przeciągle. - Ale miecz nosisz.

— Taka profesja.

— Miecze kaleczą. I zabijają.

- Życie też. Jak w końcu będzie z tym zaproszeniem?

— Prosim do izby.

Wchodziło się, jak zwykle do takich sadyb, przez sień, ciemną i zagraconą. Sama izba okazała się dość przestronną, jasną i czystą, ściany tylko w pobliżu kuchni i komina nosiły ślady kopcia, wszędzie indziej cieszyły bielą i kolorowymi makatkami, wszędzie wisiały też różne domowe utensylia, pęki ziół, warkocze czosnku, wianki papryki. Tkana zasłona odgradzała izbę od komory. Pachniało kuchnią. Znaczy się, kapustą.

— Prosim siadać.

Gospodyni wciąż stała, mnąc zapaskę. Dzieci przycupnęły koło pieca, na niskiej ławie.

Medalion na szyi Geralta drgał. Silnie i nieustannie. Trzepotał pod koszulą jak schwytany ptak.

— Ten miecz — odezwała się kobieta, podchodząc do kuchni — było w sieni ostawić. Nieobyczajnie to, z orężem za stół siadać. Jeno zbóje tak czynią. Tyś zbój?

— Dobrze wiesz, kim jestem — uciął. - A miecz zostanie tam, gdzie jest. Celem przypominania.

— O czym?

— O tym, że pochopne działania miewają groźne konsekwencje.

— Tu nigdzie broni nijakiej nie masz, tedy…

— Dobra, dobra — przerwał obcesowo. - Nie czarujmy się, pani gospodyni. Chłopska chata i obejście to arsenał, niejeden już padł od motyki, że o cepach i widłach nie wspomnę. Słyszałem o jednym zabitym bijakiem od maselnicy. Wszystkim można wyrządzić krzywdę, jeśli się chce. Lub musi. Jeśli my już przy tym, to zostaw w spokoju ten garnek z ukropem. I odsuń się od kuchni.

— Nicem nie zamiarowała — wyrzekła prędko kobieta, kłamiąc w sposób oczywisty. - A tam nie ukrop, ino barszcz. Ugościć chciałam…

— Dziękuję. Alem niegłodny. Więc garnka nie tykaj i odejdź od pieca. Siądź tam, przy dzieciach. I grzecznie poczekamy na gospodarza.

Siedzieli w ciszy, przerywanej jeno bzyczeniem much. Medalion drgał.

— W piecu saganek z kapustą dochodzi — przerwała ciężkie milczenie niewiasta. -Wyjąć trza, przemieszać, bo się przypali.

— Ona — Geralt wskazał na najmniejszą z dziewczynek — niech to zrobi. Dziewczynka wstała powoli, łypiąc na niego spod płowej grzywki. Ujęła widełki na długim trzonku, schyliła się ku drzwiczkom pieca. I nagle skoczyła na Geralta jak kocica. Zamierzała widełkami przygwoździć mu szyję do ściany, ale uchylił się, szarpnął trzonek, obalił ją na polepę. Zaczęła się zmieniać, nim jeszcze upadła.

Niewiasta i dwie pozostałe już się zmienić zdążyły. Na wiedźmina leciały w skoku trzy wilki, szara wilczyca i dwa wilczątka, z przekrwionymi ślepiami i wyszczerzonymi kłami. W skoku rozdzieliły się, iście po wilczemu, atakując ze wszystkich stron. Uskoczył, na wilczycę pchnął ławę, wilczątka odtrącił ciosami pięści w nabijanych srebrem rękawicach. Zaskowyczały, przypadły do ziemi, szczerząc kły. Wilczyca zawyła dziko, skoczyła znowu.

— Nie! Edwina! Nie!

Zwaliła się na niego, przygniatając do ściany. Ale już w ludzkiej postaci. Odmienione dziewczynki pierzchnęły natychmiast, kucnęły przy piecu. Niewiasta została, klęcząc u jego kolan, patrząc zawstydzonym wzrokiem. Nie wiedział, czy wstydzi się ataku, czy tego, że się nie powiódł.

— Edwina! Jakże tak? — zagrzmiał, biorąc się pod boki, brodaty mężczyzna słusznego wzrostu. - Cóżeś ty?

— To wiedźmin! — parsknęła niewiasta, wciąż na klęczkach. - Zbój z mieczem! Po ciebie przyszedł! Morderca! Krwią cuchnie!

— Milcz, kobieto. Ja go znam. Wybaczcie, panie Geralcie. Nic wam nie jest? Wybaczcie. Nie wiedziała… Myślała, że skoro wiedźmin…

Urwał, spojrzał niespokojnie. Niewiasta i dziewczynki skupiły się przy piecu. Geralt przysiągłby, że słyszy ciche warczenie.

— Nic się nie stało — powiedział. - Nie mam żalu. Ale zjawiłeś się w samą porę. Ani o moment nie za wcześnie.

— Wiem — brodacz wzdrygnął się zauważalnie. - Wiem, panie Geralcie. Siadajcie, siadajcie za stół… Edwina! Piwa podaj!

— Nie. Wyjdźmy, Dussart. Na słowo.

Pośrodku podwórza siedział bury kot, na widok wiedźmina pierzchnął w okamgnieniu i skrył się w pokrzywach.

— Nie chcę stresować ci żony ani straszyć dzieci — oświadczył Geralt. - Nadto mam sprawę, o której wolałbym w cztery oczy. Chodzi, widzisz, o pewną przysługę.

— Co tylko zechcecie — wyprostował się brodacz. - Ino rzeknijcie. Każde wasze życzenie spełnię, jeśli tylko w mej mocy. Dług mam wobec was, wielki dług. Dzięki wam żywy chodzę po świecie. Boście mnie wonczas oszczędzili. Wam zawdzięczam…

— Nie mnie. Sobie. Temu, że nawet w wilczej postaci pozostawałeś człowiekiem i nigdy nikomu nie wyrządziłeś krzywdy.

— Nie wyrządziłem, prawda jest. I co mi to dało? Sąsiedzi, podejrzeń nabrawszy, zaraz mi wiedźmina na kark ściągnęli. Choć biedacy, ciułali grosz do grosza, by móc was na mnie wynająć.

— Myślałem nad tym — przyznał Geralt — by zwrócić im pieniądze. Ale to mogłoby wzbudzić podejrzenia. Zagwarantowałem im wiedźmińskim słowem, że zdjąłem z ciebie wilkołaczy urok i w pełni wyleczyłem z lykantropii, że teraz jesteś najnormalniejszy w świecie. Taki wyczyn musi kosztować. Jeśli ludzie za coś płacą to w to wierzą co opłacone, to staje się prawdziwe i legalne. Im drożej, tym bardziej.

— Aż ciarki chodzą gdy tamten dzień wspomnę. - Dussart pobladł mimo opalenizny. -Ledwiem wtedy nie umarł ze strachu, gdym was ze srebrną klingą uwidział. Myślałem, ostatnia moja godzina wybiła. Mało to się słyszało opowieści? O wiedźminach-mordercach, w krwi i męce się lubujących? Wyście, pokazało się, człek prawy. I dobry.

— Nie przesadzajmy. Ale mojej rady posłuchałeś, wyniosłeś się z Guaamez.

— Musiałem — rzekł ponuro Dussart. - W Guaamez niby uwierzyli, żem odczarowany, ale mieliście rację, były wilkołak też nie ma wśród ludzi lekko. Wyszło na wasze: to, kim się było, u ludzi większe ma znaczenie niż to, kim się jest. Mus był się stamtąd wynosić, wędrować w obce okolice, gdzie nikt mnie nie znał. Tułałem się, tułałem… Aż wreszcie tu trafiłem. I tu Edwinę poznałem…

— Rzadko się zdarza — pokręcił głową Geralt — by dwoje teriantropów złączyło się w parę. Jeszcze rzadsze bywa potomstwo z takich związków. Szczęściarz z ciebie, Dussart.

— A żebyście wiedzieli — wyszczerzył zęby wilkołak. - Dzieciaki jak z obrazka, rosną na piękne panny. A z Edwiną to my się jak w korcu maku dobrali. Z nią mi być, po kres dni.

— Poznała we mnie wiedźmina od razu. I od razu gotowa była do obrony. Wrzącym barszczem, nie uwierzysz, miała zamiar mnie potraktować. Pewnie i ona nasłuchała się wilkołaczych bajek o krwiożerczych wiedźminach w męce się lubujących.

— Wybaczcie jej, panie Geralcie. A owego barszczu wnet pokosztujem. Edwina wyborny barszcz warzy.

— Może lepiej — wiedźmin pokręcił głową — bym się nie narzucał. Dzieci straszyć nie chcę, tym bardziej twojej małżonki denerwować. Dla niej wciąż jestem zbój z mieczem, trudno oczekiwać, by tak od razu się do mnie przekonała. Powiedziała, że krwią cuchnę. W przenośni, jak rozumiem.

— Nie bardzo. Bez urazy, panie wiedźminie, ale jedzie od was krwią okrutnie.

— Nie miałem kontaktu z krwią od…

— Od jakichś dwóch tygodni, bym powiedział — dokończył wilkołak. - To krzepnąca krew, martwa krew, dotykaliście kogoś pokrwawionego. Jest i wcześniejsza krew, sprzed miesiąca. Zimna krew. Krew gada. Sami też krwawiliście. Z rany, żywą krwią.

— Jestem pełen podziwu.

— My, wilkołaki — Dussart wyprostował się dumnie — ździebko czulsze od ludzkiego mamy powonienie.

— Wiem — uśmiechnął się Geralt. - Wiem, że wilkołaczy zmysł węchu to istny cud przyrody. Dlatego to właśnie do ciebie przychodzę prosić o przysługę.

* * *

— Ryjówki — powęszył Dussart. - Ryjówki, znaczy się sorki. I norniki. Dużo norników. Łajno. Dużo łajna. Głównie kuny. I łasicy. Nic więcej.

Wiedźmin westchnął, po czym splunął. Nie krył rozczarowania. Była to już czwarta jaskinia, w której Dussart nie wywęszył nic poza gryzoniami i polującymi na gryzonie drapieżnikami. I obfitością łajna jednych i drugich.

Przeszli do następnego ziejącego w skalnej ścianie otworu. Kamienie usuwały się spod nóg, sypały na piarg. Było stromo, szło się z trudem, Geralt zaczynał już odczuwać zmęczenie. Dussart w zależności od terenu zmieniał się w wilka albo zostawał w postaci ludzkiej.

— Niedźwiedzica. - Zajrzał do kolejnej groty, pociągnął nosem. - Z młodymi. Była, ale poszła, już jej tam nie ma. Są świstaki. Ryjówki. Nietoperze. Dużo nietoperzy. Gronostaj. Kuna. Rosomak. Dużo łajna.

Następna pieczara.

— Tchórzyca. Ma cieczkę. Jest też rosomak… Nie, dwa. Para rosomaków.

— Podziemne źródło, woda lekko siarczana. Gremliny, cała grupa, chyba z dziesięć sztuk. Jakieś płazy, chyba salamandry… Nietoperze…

Z położonego gdzieś wysoko występu skalnego sfrunął ogromny orzeł, krążył nad nimi, pokrzykując.

Wilkołak uniósł głowę, spojrzał na górskie szczyty. I sunące zza nich ciemne chmury.

— Burza idzie. To ci lato, żeby niemal dnia bez burzy… Co robimy, panie Geralcie? Następna dziura?

— Następna dziura.

By dotrzeć do tej następnej, musieli przebyć spadającą z krzesanicy siklawę, niezbyt dużą, ale wystarczającą do tego, by ich solidnie zmoczyć. Porosłe mchem skały były tu śliskie jak mydło. Dussart, by jakoś iść, zmienił się w wilka. Geralt, kilka razy niebezpiecznie się pośliznąwszy, przemógł się, zaklął i pokonał trudny odcinek na czworakach. Dobrze, że nie ma tu Jaskra, pomyślał, opisałby to w balladzie. Przodem lykantrop w wilczej postaci, za nim wiedźmin na czworakach. Mieliby ludzie używanie.

— Duża dziura, panie wiedźminie — powęszył Dussart. - Duża i głęboka. Są tam górskie trolle, pięć albo sześć wyrośniętych trolli. I nietoperze. Mnóstwo nietoperzego łajna.

— Idziemy dalej. Do następnej.

— Trolle… Te same trolle, co poprzednio. Pieczary się łączą.

— Niedźwiedź. Piastun. Był tam, ale poszedł. Niedawno.

- Świstaki. Nietoperze. Liścionosy.

Od następnej jaskini wilkołak odskoczył jak oparzony.

— Gorgon — wyszeptał. - W głębi jamy siedzi wielki gorgon. Śpi. Poza nim nie ma tam nic.

— Nie dziwię się — mruknął wiedźmin. - Odejdźmy. Po cichu. Bo gotów się zbudzić… Odeszli, oglądając się niespokojnie. Do kolejnej groty, szczęśliwie położonej w oddaleniu od leża gorgona, zbliżali się bardzo powoli, świadomi, że ostrożność nie zawadzi. Nie zawadziła, ale okazała się niepotrzebną. Kilka kolejnych pieczar nie kryło w swych czeluściach niczego poza nietoperzami, świstakami, myszami, nornikami i ryjówkami. I całymi pokładami łajna.

Geralt był zmęczony i zrezygnowany. Dussart w wyraźny sposób też. Ale trzymał, przyznać mu było trzeba, fason, nie objawił zniechęcenia słowem ni gestem. Wiedźmin nie miał jednak złudzeń. Wilkołak wątpił w powodzenie operacji. Zgodnie z tym, co Geralt niegdyś zasłyszał, a co potwierdziła babka zielarka, góra Cremora była od wschodniej, stromej strony dziurawa jak ser, przewiercona niezliczonymi jaskiniami. Jaskiń, i owszem, znaleźli bez liku. Ale Dussart wyraźnie nie wierzył, by udało się wywęszyć i odnaleźć tę właściwą, będącą podziemnym przejściem do wnętrza skalnego kompleksu Cytadeli.

Na domiar złego błysnęło. Zagrzmiało. I zaczęło padać. Geralt miał szczery zamiar splunąć, zakląć brzydko i ogłosić koniec przedsięwzięcia. Przemógł się.

— Ruszamy, Dussart. Następna dziura.

— Wedle życzenia, panie Geralcie.

I nagle, przy kolejnym ziejącym w skale otworze, nastąpił — zupełnie jak w kiepskiej powieści — przełom akcji.

— Nietoperze — ogłosił wilkołak, węsząc. - Nietoperze i… I kot.

— Ryś? Żbik?

— Kot — wyprostował się Dussart. - Zwykły domowy kot.

* * *

Otto Dussart z ciekawością przyglądał się buteleczkom eliksirów, patrzył, jak wiedźmin je wypija. Obserwował zmiany zachodzące w wyglądzie Geralta, a oczy rozszerzały mu się z podziwu i strachu.

— Nie każcie mi aby — powiedział — wchodzić z wami do tej jamy. Bez urazy, ale nie pójdę. Ze strachu, co tam może być, aż sierść mi się jeży…

— Ani mi w głowie postało, by cię o to prosić. Wracaj do domu, Dussart, do żony i dzieci. Wyświadczyłeś mi przysługę, zrobiłeś, o co cię poprosiłem, więcej wymagać nie mogę.

— Zaczekam — zaprotestował wilkołak. - Zaczekam, aż wyjdziecie.

— Nie wiem — Geralt poprawił miecz na plecach — kiedy stamtąd wyjdę. I czy w ogóle wyjdę.

— Nie mówcie tak. Zaczekam… Zaczekam do zmierzchu.

* * *

Dno jaskini zalegał gruby pokład nietoperzego guana. Same nietoperze — brzuchate gacki — gronami całymi wisiały u stropu, wiercąc się i ospale popiskując. Strop początkowo był wysoko nad głową Geralta, po równym dnie mógł iść w miarę szybko i wygodnie. Wygoda skończyła się jednak rychło — wpierw musiał zacząć się schylać, schylać coraz niżej i niżej, wreszcie nie pozostało nic innego, jak poruszać się na czworakach. A w końcu pełznąć.

Był moment, w którym zatrzymał się, zdecydowany zawracać, ciasnota poważnie groziła utknięciem.

Ale usłyszał szum wody, a na twarzy poczuł jakby powiew zimnego powietrza. Świadom, że ryzykuje, przepchnął się przez szczelinę, odetchnął z ulgą, gdy zaczęła się poszerzać. Korytarz znienacka stał się pochylnią, po której zjechał w dół, prosto w koryto podziemnego strumienia, wypływającego spod jednej skały, a znikającego pod przeciwległą. Skądś z góry sączyło się słabe światło i to stamtąd — z bardzo wysoka — dochodziły zimne powiewy.

Ponor, w którym znikał strumień, wyglądał na zalany wodą całkowicie, wiedźminowi, choć podejrzewał tam syfon, nie w smak było nurkować. Wybrał drogę w górę strumienia, pod wartki prąd, po wiodącej w górę pochylni. Nim wydostał się z pochylni do wielkiej sali, był przemoczony do suchej nitki i upaprany mułem wapiennych osadów.

Sala była ogromna, cała w majestatycznych naciekach, polewach, draperiach, stalagmitach, stalaktytach i stalagnatach. Strumień płynął dnem, głęboko wydrążonym meandrem. Także i tu z góry sączyło się światło i czuło się słaby przeciąg. Czuło się coś jeszcze. Węch wiedźmina z powonieniem wilkołaka konkurować nie mógł, ale teraz i wiedźmin czuł to, co wilkołak wcześniej — nikły odór kociego moczu.

Postał chwilę, rozejrzał się. Ciąg powietrza wskazał mu wyjście, otwór, niby pałacowy portal flankowany filarami potężnych stalagmitów. Tuż obok zobaczył wypełnioną miałkim piaskiem nieckę. To od tej właśnie niecki jechało kotem. Na piasku widniały liczne odciski kocich łapek.

Przewiesił przez plecy miecz, który musiał zdjąć w ciasnocie szczelin. I wkroczył pomiędzy stalagmity.

Wiodący łagodnie pod górę korytarz był wysoko sklepiony i suchy. Dno zalegały głazy, ale dało się iść. Szedł. Do momentu, gdy drogę zagrodziły mu drzwi. Solidne i zamczyste.

Do tej chwili wcale nie był pewien, czy szedł po właściwym tropie, nie miał żadnej pewności, czy aby wszedł do właściwej jaskini. Drzwi zdawały się potwierdzać, że tak.

W drzwiach, przy samym progu, był mały, całkiem niedawno wypiłowany otwór. Przejście dla kota.

Pchnął drzwi — ani drgnęły. Drgnął natomiast — nieznacznie — amulet wiedźmina. Drzwi były magiczne, zabezpieczone czarem. Słabe drgnięcie medalionu sygnalizowało jednak, że nie był to czar silny. Zbliżył twarz do drzwi.

— Przyjaciel.

Drzwi otwarły się bezszelestnie na oliwionych zawiasach. Jak trafnie odgadł, w słabe magiczne zabezpieczenie i fabryczne hasło wyposażono je standardowo, w produkcji seryjnej, nikomu — na jego szczęście — nie chciało się instalować w nich czegoś bardziej wyrafinowanego. Miały odgrodzić od kompleksu pieczar i od istot niezdolnych posłużyć się nawet tak prostą magią.

Za drzwiami — które dla pewności zabezpieczył kamieniem — kończyły się naturalne jaskinie. Zaczynał korytarz wykuty w skale oskardami.

Nadal, mimo wszystkich przesłanek, nie był pewien. Aż do momentu, gdy zobaczył przed sobą światło. Migocące światło pochodni lub kaganka. A po chwili usłyszał dobrze znany mu śmiech. Rechot.

— Buueh-hhhrrr-eeeehhh-bueeeeh!

Światło i rechot, jak się okazało, dolatywały ze sporego pomieszczenia, oświetlonego zatkniętym w żelazny uchwyt łuczywem. Pod ścianami piętrzyły się skrzynie, pudła i beczki. Przy jednej ze skrzyń, beczki mając za krzesła, zasiadali Bue i Bang. Grali w kości. Rechotał Bang, wyrzuciwszy widać właśnie więcej oczek.

Na skrzynce obok stał gąsior okowity. Przy nim leżała zakąska.

Upieczona ludzka noga.

Wiedźmin wyjął miecz z pochwy.

— Dzień dobry, chłopcy.

Bue i Bang gapili się nań przez czas jakiś z otwartymi gębami. Po czym zaryczeli, zerwali się, obalając beczki, porwali za broń. Bue za kosę, Bang za szeroki bułat. I rzucili się na wiedźmina.

Zaskoczyli go, choć liczył się z tym, że nie będą to przelewki. Ale nie spodziewał się, że pokraczne Wielgusy będą tak szybkie.

Bue nisko machnął kosą, gdyby nie wyskok w górę, straciłby obie nogi. Ledwo uniknął ciosu Banga, bułat skrzesał iskry z kamiennej ściany.

Wiedźmin umiał radzić sobie z szybkimi osobnikami. Z wielkimi też. Szybcy czy wolni, wielcy czy mali, wszyscy mieli miejsca wrażliwe na ból.

I pojęcia nie mieli, jak szybki jest wiedźmin po wypiciu eliksirów.

Bue zawył, cięty w łokieć, cięty w kolano Bang zawył jeszcze głośniej. Wiedźmin zmylił go szybką woltą, przeskoczył nad ostrzem kosy, samym końcem klingi ciął Buego w ucho. Bue zaryczał, trzęsąc głową, zawinął kosą, zaatakował. Geralt złożył palce i uderzył go Znakiem Aard. Ugodzony czarem Bue klapnął zadem na podłogę, zęby zadzwoniły mu słyszalnie.

Bang szeroko zamachnął się bułatem. Geralt zwinnie zanurkował pod ostrzem, w przelocie chlasnął olbrzyma w drugie kolano, zawirował, doskoczył do usiłującego wstać Buego, ciął go przez oczy. Bue zdążył jednak cofnąć głowę, cios chybił, trafił w łuki brwiowe, krew momentalnie zalała twarz ogrotrolla. Bue zaryczał, zerwał się, rzucił na Geralta na oślep, Geralt odskoczył, Bue wpadł na Banga, zderzył się z nim. Bang odepchnął go i rycząc wściekle, runął na wiedźmina, tnąc bułatem na odlew. Geralt uniknął ostrza szybkim zwodem i półobrotem, ciął ogrotrolla dwa razy, w oba łokcie. Bang zawył, ale bułata nie upuścił, ponownie zamachnął się, ciął szeroko i bezładnie. Geralt wywinął się z zasięgu ostrza. Zwód wyniósł go za plecy Banga, nie mógł nie wykorzystać takiej szansy. Odwrócił miecz i ciachnął z dołu, pionowo, równo pomiędzy pośladki. Bang chwycił się za tyłek, zawył, zakwiczał, zadrobił nogami, ugiął kolana i zsikał się.

Oślepiony Bue zamachnął się kosą. Trafił. Ale nie wiedźmina, który wywinął się w piruecie. Trafił swego wciąż trzymającego się za zad koleżkę. I zmiótł mu głowę z barków. Z uciętej tchawicy z głośnym sykiem uszło powietrze, krew z arterii buchnęła niby lawa z krateru wulkanu, wysoko, aż na pułap.

Bang stał, posikując krwią niczym bezgłowa statua w fontannie, stabilizowany w pionie przez ogromne płaskie stopy. Ale wreszcie przechylił się i padł niczym kloc.

Bue przetarł zalane krwią oczy. Zaryczał jak bawół, gdy wreszcie dotarło doń, co się stało. Zatupał nogami, wywinął kosą. Zakręcił się w miejscu, szukając wiedźmina. Nie znalazł. Bo wiedźmin był za jego plecami. Cięty pod pachę wypuścił kosę z rąk, rzucił się na Geralta z gołymi rękami, krew znów zalała mu oczy, więc zderzył się ze ścianą. Geralt doskoczył, ciął.

Bue najwyraźniej nie wiedział, że ma przecięte tętnice. I że już dawno powinien umrzeć. Ryczał, kręcił się w miejscu, wymachiwał rękami. Aż złamały się pod nim kolana, ukląkł w kałuży krwi. Na klęczkach ryczał i wymachiwał dalej, ale coraz to ciszej i ospałej. Geralt, by skończyć, podszedł i pchnął go sztychem pod mostek. To był błąd.

Ogrotroll stęknął i ucapił za klingę, jelec i rękę wiedźmina. Ślepia zachodziły mu już mgłą, ale chwytu nie zwalniał. Geralt przystawił mu but do piersi, zaparł się, szarpnął. Choć krew sikała mu z ręki, Bue nie puścił.

— Ty głupi skurwysynu — wycedził, wkraczając do kawerny, Pasztor, mierząc do wiedźmina ze swego dwułuczyskowego arbalestu. - Po śmierć tu przylazłeś. Już po tobie, diabli pomiocie. Trzymaj go, Bue!

Geralt szarpnął się. Bue stęknął, ale nie puścił. Garbus wyszczerzył zęby i nacisnął spust. Geralt skulił się w uniku, ciężki bełt otarł się lotkami o jego bok, gruchnął w ścianę. Bue puścił miecz, leżąc na brzuchu, ucapił wiedźmina za nogi, unieruchomił. Pasztor zaskrzeczał triumfalnie i uniósł kuszę.

Ale wystrzelić nie zdołał.

Do kawerny wpadł, niczym szary pocisk, ogromny wilk. Uderzył Pasztora po wilczemu, w nogi, od tyłu, rwąc wiązadła podkolanowe i tętnice. Garbus wrzasnął, upadł. Cięciwa upuszczonego arbalestu szczęknęła, Bue charknął. Bełt trafił go prosto w ucho i wszedł po lotki. A grot wyszedł drugim uchem.

Pasztor zawył. Wilk rozwarł straszliwą paszczękę i chwycił go za głowę. Wycie zmieniło się w rzężenie.

Geralt odtrącił od nóg martwego wreszcie ogrotrolla.

Dussart, już w ludzkiej postaci, uniósł się znad zwłok Pasztora, otarł wargi i podbródek.

— Po czterdziestu dwu latach bycia wilkołakiem — powiedział, napotykając wzrok wiedźmina — wręcz wypadało wreszcie kogoś zagryźć.

* * *

— Musiałem przyjść — usprawiedliwił się Dussart. - Wiedziałem, panie Geralcie, że mus mi was ostrzec.

— Przed nimi? — Geralt wytarł klingę, wskazał na nieruchome ciała.

— Nie tylko.

Wiedźmin wszedł do pomieszczenia, które wskazywał wilkołak. I cofnął się odruchowo.

Kamienna podłoga była czarna od skrzepłej krwi. Pośrodku pomieszczenia ziała czarna ocembrowana dziura. Obok piętrzyła się sterta trupów. Nagich i pokaleczonych, pokrojonych, poćwiartowanych, niekiedy obdartych ze skóry. Trudno było ocenić, ilu.

Z dziury, z głębi, słychać je było wyraźnie, dobiegały odgłosy chrupania, trzaski miażdżonych kości.

— Wcześniej nie mogłem tego wyczuć — wymamrotał Dussart głosem pełnym odrazy. -Dopiero jakeście tamte drzwi otwarli, tam, w dole, wywęszyłem… Uciekajmy stąd, panie. Dalej od tej trupiarni.

— Mam tu jeszcze coś do załatwienia. Ale ty idź. Dzięki ci wielkie, że przyszedłeś z pomocą.

— Nie dziękujcie. Dług u was miałem. Szczęśliw jestem, żem się mógł zeń uiścić.

* * *

W górę wiodły kręcone schody, wijąc się wykutym w skale cylindrycznym szybem. Trudno było ocenić dokładnie, ale Geralt z grubsza obliczał, że gdyby to były schody standardowej wieży, wspiąłby się na pierwszą może drugą górną kondygnację. Naliczył sześćdziesiąt dwa stopnie, gdy wreszcie zatrzymały go drzwi.

Podobnie jak tamte na dole, te również miały wypiłowane przejście dla kota. Podobnie jak tamte na dole zamczyste, nie były jednak magiczne, ustąpiły łatwo po naciśnięciu klamki.

Pomieszczenie, do którego wszedł, nie miało okien i oświetlone było słabo. Pod sufitem wisiało kilka magicznych kul, ale aktywna była tylko jedna. Cuchnęło okropnie, chemią i wszelkim możliwym okropieństwem. Pierwszy rzut oka zdradzał, co się tu mieści. Słoje, butle i flakony na półkach, retorty, szklane bańki i rurki, stalowe instrumenty i narzędzia, słowem, laboratorium, pomyłka wykluczona.

Na regale tuż przy wejściu stały rzędem wielkie słoje. Najbliższy pełen był ludzkich oczu, pływających w żółtym płynie niby mirabelki w kompocie. W drugim słoju był homunkulus, malutki, nie większy niż dwie złożone razem pięści. W trzecim…

W trzecim słoju unosiła się w płynie ludzka głowa. Rysów może by nie rozpoznał, zniekształconych przez skaleczenia, obrzęk i odbarwienie, słabo widocznych przez mętnawą ciecz i grube szkło. Ale głowa była zupełnie łysa. Tylko jeden czarodziej golił głowę na łyso.

Harlan Tzara, okazało się, nigdy nie dotarł do Poviss.

W dalszych słojach też coś pływało, różne sine i blade paskudztwa. Ale więcej głów w nich nie było.

Środek pomieszczenia zajmował stół. Stalowy wyprofilowany stół z odpływowym drenem.

Na stole leżał nagi trup. Trupek. Zwłoki dziecka. Jasnowłosej dziewczynki.

Zwłoki były rozpłatane cięciem w kształcie litery Y. Organy wewnętrzne, wyjęte, ułożone były po obu stronach ciała, równo, porządnie i przejrzyście. Wyglądało to zupełnie jak rycina w atlasie anatomicznym. Brakowało tylko oznaczeń. Fig. l, fig. 2 i tak dalej.

Kątem oka dostrzegł ruch. Wielki czarny kot przemknął pod ścianą, spojrzał na niego, zasyczał, uciekł uchylonymi drzwiami. Geralt ruszył za nim.

— Panie… Zatrzymał się. I obrócił.

W kącie stała klatka, niska, przypominająca kojec dla kur. Zobaczył cienkie palce zaciśnięte na żelaznych prętach. A potem oczy.

— Panie… Ratujcie…

Chłopczyk, najwyżej dziesięcioletni. Skulony i rozdygotany.

— Ratujcie…

— Bądź cicho. Nic ci już nie grozi, ale wytrzymaj jeszcze. Zaraz wrócę po ciebie.

— Panie! Nie odchodźcie!

— Cicho, mówiłem.

Najpierw była wiercąca kurzem w nosie biblioteka. Potem jakby salon. A potem sypialnia. Wielkie łoże z czarnym baldachimem na hebanowych wspornikach.

Usłyszał szelest. Odwrócił się.

W drzwiach stał Sorel Degerlund. Ufryzowany, w opończy haftowanej w złote gwiazdy. Obok Degerlunda stało coś niezbyt dużego, całkiem szarego i uzbrojonego w zerrikańską szablę.

— Mam naszykowany słój z formaliną — powiedział czarodziej. - Na twoją głowę, odmieńcze. Zabij go, Beta!

Degerlund jeszcze kończył zdanie, napawając się własnym głosem, gdy szary stwór już atakował, niesamowicie szybka szara zjawa, zwinny i bezszelestny szary szczur, ze świstem i błyskiem szabli. Geralt uniknął dwóch cięć, zadawanych klasycznie, krzyżowo. Za pierwszym razem poczuł koło ucha ruch pchniętego klingą powietrza, za drugim lekkie muśnięcie po rękawie. Trzecie cięcie sparował mieczem, przez moment byli w zwarciu. Zobaczył twarz szarego stwora, wielkie żółte oczy z pionową źrenicą, wąskie szczeliny w miejscu nosa, szpiczaste uszy. Ust stwór nie miał w ogóle.

Rozłączyli się. Stwór odkręcił się zwinnie, zaatakował natychmiast, zwiewnym, tanecznym krokiem, znowu krzyżowo. Znowu przewidywalnie. Był nieludzko ruchliwy, niesamowicie obrotny, piekielnie śmigły. Ale głupi.

Pojęcia nie miał, jak szybki jest wiedźmin po wypiciu eliksirów.

Geralt pozwolił mu tylko na jedno cięcie, które wymanewrował. Potem zaatakował sam. Ruchem wyćwiczonym i stokroć wypraktykowanym. Otoczył szarego stwora szybkim półobrotem, wykonał mylącą fintę i ciął go w obojczyk. Krew nawet nie zdążyła siknąć, gdy obrócił miecz i ciął stwora pod pachę. I odskoczył, gotów na więcej. Ale nie trzeba było więcej.

Stwór, okazało się, miał usta. Rozwarły się w szarej twarzy niby pękająca rana, szeroko, od ucha do ucha, ale nie więcej niż na pół cala. Ale głosu ani dźwięku stwór nie wydał. Upadł na kolana, potem na bok. Przez chwilę drgał, poruszał rękami i nogami jak pies, któremu coś się śni. Potem umarł. W ciszy.

Degerlund popełnił błąd. Zamiast uciekać, uniósł obie dłonie i zaczął skandować zaklęcie, wściekłym, szczekliwym, przepełnionym złością i nienawiścią głosem. Wokół jego dłoni zakłębił się płomień, formując ognistą kulę. Wyglądało to trochę jak produkcja cukrowej waty. Nawet śmierdziało podobnie.

Degerlund nie zdołał wytworzyć pełnej kuli. Pojęcia nie miał, jak szybki jest wiedźmin po wypiciu eliksirów.

Geralt doskoczył, ciął mieczem po kuli i dłoniach czarodzieja. Huknęło, jakby rozpalał się piec, posypały się iskry. Degerlund, wrzeszcząc, wypuścił ognistą sferę z sikających krwią rąk. Kula zgasła, wypełniając pomieszczenie swądem spalonego karmelu.

Geralt odrzucił miecz. Uderzył Degerlunda w twarz, z szerokiego zamachu, otwartą dłonią. Czarodziej krzyknął, skulił się, obrócił plecami. Wiedźmin poderwał go, chwycił w klamrę, objął szyję przedramieniem. Degerlund wrzasnął, zaczął wierzgać.

— Nie możesz! — zawył. - Nie możesz mnie zabić! Nie wolno ci… Ja jestem… Jestem człowiekiem!

Geralt zacisnął przedramię na jego szyi. Na początek nie za mocno.

— To nie ja! — wył czarodziej. - To Ortolan! Ortolan mi kazał! Zmusił mnie! A Biruta Icarti wiedziała o wszystkim! Ona! Biruta! To był jej pomysł, ten medalion! To ona kazała mi go zrobić!

Wiedźmin zwiększył nacisk.

— Ratunkuuuu! Luuudzieeee! Ratuuunkuuu! Geralt zwiększył nacisk.

— Ludz… Pomocc… Nieeeee…

Degerlund rzęził, z ust obficie ciekła mu ślina. Geralt odwrócił głowę. Zwiększył nacisk.

Degerlund stracił przytomność, obwisł. Mocniej. Trzasnęła kość gnykowa. Mocniej. Załamała się krtań. Mocniej. Jeszcze mocniej.

Trzasnęły i przemieściły się kręgi szyjne.

Geralt potrzymał Degerlunda jeszcze chwilę. Potem mocno szarpnął mu głowę w bok, dla zupełnej pewności. Potem puścił. Czarodziej osunął się na posadzkę, miękko, jak jedwabna tkanina.

Wiedźmin wytarł obśliniony rękaw w kotarę.

Wielki czarny kot zjawił się znikąd. Otarł się o ciało Degerlunda. Polizał nieruchomą rękę. Zamiauczał, zapłakał żałośnie. Położył się obok trupa, wtulił w jego bok. Patrzył na wiedźmina szeroko otwartymi złotymi oczyma.

— Musiałem — powiedział wiedźmin. - Tak było trzeba. Kto jak kto, ale ty powinieneś zrozumieć.

Kot zmrużył oczy. Na znak, że rozumie.

Загрузка...