Na samym skraju ludnego targowiska stał niedbale sklecony z desek stragan, obsługiwany przez babuleńkę-starowinkę w słomianym kapeluszu, okrąglutką i rumianą niby dobra wróżka z bajki. Nad babuleńką widniał napis: «Szczęście i radość — tylko u mnie. Ogórek gratis». Geralt zatrzymał się, wysupłał z kieszeni miedziaki.
— Nalej, babciu — zażądał ponuro — pół kwaterki szczęścia.
Nabrał powietrza, wypił z rozmachem, odetchnął. Otarł łzy, które siwucha wycisnęła mu z oczu.
Był wolny. I zły.
O tym, że jest wolny, dowiedział się, rzecz ciekawa, od osoby, którą znał. Z widzenia. Był to ten sam przedwcześnie wyłysiały młodzian, którego na jego oczach przepędzono ze schodów austerii «Natura Rerum». A który, jak się okazało, był trybunalskim gryzipiórkiem.
— Jesteś wolny — zakomunikował mu wyłysiały młodzian, splatając i rozplatając chude i poplamione inkaustem palce. - Wpłacono poręczenie.
— Kto wpłacił?
Informacja okazała się poufną wyłysiały gryzipiórek odmówił jej podania. Odmówił też — i też obcesowo — zwrotu zarekwirowanej sakwy Geralta. Zawierającej między innymi gotówkę i czeki bankierskie. Majątek ruchomy wiedźmina, oznajmił nie bez zjadliwości, został przez władze potraktowany jako cautio pro expensis, zaliczka na poczet kosztów sądowych i przewidywanych kar.
Wykłócać się nie miało celu ani sensu. Geralt musiał być rad, że przy wyjściu oddano mu chociaż rzeczy, które przy zatrzymaniu miał w kieszeniach. Osobiste drobiazgi i drobne pieniądze. Tak drobne, że nikomu nie chciało się ich kraść.
Przeliczył ocalałe miedziaki. I uśmiechnął się do starowinki.
— I jeszcze pół kwaterki radości, poproszę. Za ogórek dziękuję.
Po babcinej siwusze świat wypiękniał zauważalnie. Geralt wiedział, że to rychło minie, przyspieszył więc kroku. Miał sprawy do załatwienia.
Płotka, jego klacz, uszła szczęśliwie uwadze sądu i nie weszła w poczet cautio pro expensis. Była tam, gdzie ją zostawił, w stajennym boksie, zadbana i nakarmiona. Czegoś takiego wiedźmin nie mógł pozostawić bez nagrody, niezależnie od własnego stanu posiadania. Z garści srebrnych monet, jakie ocalały we wszytej w siodło skrytce, kilka od razu dostał stajenny. Któremu ta szczodrość aż dech odebrała.
Horyzont nad morzem ciemniał. Geraltowi zdawało się, że dostrzega tam iskierki błyskawic.
Przed wejściem do kordegardy przezornie nabrał w płuca świeżego powietrza. Nie pomogło. Panie strażniczki musiały dziś zjeść więcej fasoli niż zwykle. Dużo, dużo więcej fasoli. Kto wie, może była niedziela.
Jedne — jak zwykle — jadły. Inne zajęte były grą w kości. Na jego widok wstały od stołu. I otoczyły go.
— Wiedźmin, patrzajcie — powiedziała komendantka, stając bardzo blisko. - Wziął i przylazł.
— Opuszczam miasto. Przyszedłem odebrać swoją własność.
— Jeśli pozwolim — druga strażniczka szturchnęła go łokciem, pozornie niechcący — to co nam za to da? Wykupić się trza, brateńku, wykupić! He, dziewuchy? Co mu każemy zrobić?
— Niechaj każdą w gołą rzyć pocałuje!
— Z polizem! I poślizgiem!
— Ale! Jeszcze czymś zarazi!
— Ale musi nam — kolejna naparła na niego biustem twardym jak skała — przyjemność jaką uczynić, nie?
— Piosnkę niech nam zaśpiewa — inna pierdnęła gromko. - A melodyję pod ten mój ton podbierze!
— Albo pod mój! — inna pierdnęła jeszcze głośniej. - Bo mój dźwięczniejszy! Reszta dam aż za boki brała się ze śmiechu.
Geralt utorował sobie drogę, starając się nie nadużywać siły. W tym momencie drzwi magazynu depozytów otwarły się i objawił się w nich jegomość w burej opończy i berecie. Depozytariusz, Gonschorek, bodajże. Na widok wiedźmina otworzył szeroko usta.
— Wy? — wybąkał. - Jakże to? Wasze miecze…
— W rzeczy samej. Moje miecze. Poproszę o nie.
— Wżdy… Wżdy… — Gonschorek zachłysnął się, chwycił za pierś, z trudem łapał powietrze. - Wżdy ja tych mieczów nie mam!
— Słucham?
— Nie mam… — Twarz Gonschorka poczerwieniała. I skurczyła się, jakby w paroksyzmie bólu. - Zabrane przecie…
- Że jak? — Geralt poczuł, jak ogarnia go zimna wściekłość.
— Zabra… ne…
— Jak to, zabrane? — Ucapił depozytariusza za wyłogi. - Przez kogo, psiakrew, zabrane? Co to ma, do cholery, znaczyć?
— Kwit…
— Właśnie! — Poczuł na ramieniu żelazny chwyt. Komendantka straży odepchnęła go od zachłystującego się Gonschorka.
— Właśnie! Kwit pokaż!
Wiedźmin nie miał kwitu. Kwit z przechowalni broni został w jego sakwie. Sakwie, zarekwirowanej przez sąd. Jako zaliczka na poczet kosztów i przewidywanych kar.
— Kwit!
— Nie mam. Ale…
— Nie ma kwitu, nie ma depozytu — nie dała mu dokończyć komendantka. - Miecze zabrane, nie słyszałeś? Sam żeś pewnie zabrał. A ninie jasełka tu odstawiasz? Wycyganić cosik chcesz? Nic z tego. Zabieraj się stąd.
— Nie wyjdę, zanim…
Komendantka, nie zwalniając chwytu, odciągnęła Geralta i obróciła go. Twarzą ku drzwiom.
— Wypierdalaj.
Geralt wzdragał się przed uderzeniem kobiety. Nie miał jednak żadnych oporów wobec kogoś, kto miał bary jak zapaśnik, brzuch jak baleron i łydki jak dyskobol, a do tego wszystkiego pierdział jak mul. Odtrącił komendantkę i z całej siły walnął ją w szczękę. Swoim ulubionym prawym sierpowym.
Pozostałe zamarły, ale tylko na sekundę. Zanim jeszcze komendantka runęła na stół, rozbryzgując dokoła fasolę i paprykowy sos, już je miał na karku. Jednej bez zastanowienia rozkwasił nos, drugą palnął tak, że aż chrupnęły zęby. Dwie poczęstował Znakiem Aard, niby lalki poleciały na stojak z halabardami, zwalając wszystkie z nieopisanym hukiem i łoskotem.
Oberwał w ucho od ociekającej sosem komendantki. Druga strażniczka, ta z twardym biustem, chwyciła go od tyłu w niedźwiedzi uścisk. Walnął ją łokciem, aż zawyła. Komendantkę pchnął na stół, kropnął zamaszystym sierpowym. Tę z rozkwaszonym nosem grzmotnął w splot słoneczny i zwalił na ziemię, słyszał, jak wymiotuje. Inna, uderzona w skroń, huknęła ostrzyżoną potylicą o słup, obmiękła, oczy momentalnie zaszły jej mgłą.
Ale na nogach trzymały się jeszcze cztery. I kres przyszedł jego przewagom. Dostał w tył głowy, zaraz po tym w ucho. A po tym w krzyże. Któraś podcięła mu nogi, gdy upadł, dwie zwaliły się na niego, przygniotły, łomocąc kułakami. Pozostałe nie żałowały kopniaków.
Uderzeniem czołem w twarz wyeliminował jedną z przygniatających, ale natychmiast przytłoczyła go druga. Komendantka, poznał po kapiącym z niej sosie. Ciosem z góry przylała mu w zęby. Splunął jej krwią prosto w oczy.
— Nóż! - rozdarła się, miotając ostrzyżoną głową. - Nóż mi dajcie! Jaja mu urżnę!
— Po co nóż! - wrzasnęła inna. - Ja mu je odgryzę!
— Stać! Baczność! Co to ma znaczyć? Baczność, mówię!
Stentorowy i wymuszający posłuch głos przedarł się przez zgiełk bitewny, zmitygował strażniczki. Wypuściły Geralta z objęć. Wstał z trudem, obolały nieco. Widok pola boju poprawił mu nieco humor. Nie bez satysfakcji przyjrzał się swym dokonaniom. Leżąca pod ścianą strażniczka otworzyła już oczy, ale nadal nie była w stanie nawet usiąść. Druga, zgięta, wypluwała krew i macała palcem zęby. Trzecia, ta z rozkwaszonym nosem, usiłowała wstać, ale co i rusz padała, pośliznąwszy się, w kałużę własnych fasolowych wymiocin. Z całej szóstki tylko połowa trzymała się na nogach. Wynik mógł więc satysfakcjonować. Nawet w świetle faktu, że gdyby nie interwencja, on sam doznałby poważnych okaleczeń i nie wiada, czy zdolny byłby wstać o własnych siłach.
Tym zaś, kto interweniował, był dostatnio odziany i promieniujący autorytetem mężczyzna o szlachetnych rysach. Geralt nie wiedział, kto to. Doskonale znał natomiast jego towarzysza. Gładysza w fantazyjnym kapelusiku z wpiętym weń piórem egreta, o sięgających ramion blond włosach ufryzowanych na żelazkach. Noszącego dublet w kolorze czerwonego wina i koszulę z koronkowym żabotem. Z nieodłączną lutnią i nieodłącznym bezczelnym uśmiechem na uściech.
— Witaj, wiedźminie! Ależ ty wyglądasz! Z tą obitą gębą! Ze śmiechu pęknę!
— Witaj, Jaskier. Ja też się cieszę, że cię widzę.
— Co tu się dzieje? — Mężczyzna o szlachetnych rysach wziął się pod boki. - No? Co z wami? Regulaminowy meldunek! Ale już!
— To ten! — komendantka wytrząsnęła z uszu resztki sosu i oskarżycielsko wskazała na Geralta.
— On winien, wielmożny panie instygator! Awanturował się i sierdził, a potem do bicia wziął. A wszystko przez miecze jakieś z depozytu, co na nie kwitu nie miał. Gonschorek potwierdzi… Hej, Gonschorek, czego się tam kurczysz w kącie? Zesrałeś się? Ruszże dupę, wstań, rzeknij wielmożnemu panu instygatorowi… Ejże! Gonschorek? Co ci to?
Wystarczyło uważniej spojrzeć, by odgadnąć, co jest Gonschorkowi. Nie było potrzeby badać pulsu, dość było popatrzeć na białą jak kreda twarz. Gonschorek był martwy. Zwyczajnie i po prostu nie żył.
— Wdrożymy śledztwo, panie z Rivii — powiedział Ferrant de Lettenhove, instygator trybunału królewskiego. - Skoro składacie formalną skargę i powództwo, musimy je wdrożyć, tak każe prawo. Weźmiemy na spytki wszystkich, którzy podczas aresztowania i w sądzie mieli dostęp do twoich rzeczy. Aresztujemy podejrzanych…
— Tych, co zwykle?
— Słucham?
— Nic, nic.
— No tak. Sprawa zostanie z pewnością wyjaśniona, a winni kradzieży mieczy zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. Jeśli faktycznie do kradzieży doszło. Zaręczam, że zagadkę wyjaśnimy i prawda wyjdzie na jaw. Prędzej czy później.
— Wolałbym prędzej — wiedźminowi niezbyt podobał się ton głosu instygatora. - Moje miecze to moja egzystencja, nie mogę bez nich wykonywać mego zawodu. Wiem, że moja profesja przez wielu postrzegana jest źle, a moja osoba cierpi skutkiem negatywnego wizerunku. Biorącego się z uprzedzeń, przesądów i ksenofobii. Liczę, że fakt ten nie będzie miał wpływu na śledztwo.
— Nie będzie miał — odrzekł sucho Ferrant de Lettenhove. - Albowiem panuje tu praworządność.
Gdy pachołkowie wynieśli ciało zmarłego Gonschorka, na rozkaz instygatora dokonano rewizji magazynu broni i całej kanciapy. Jak łatwo było zgadnąć, po mieczach wiedźmina nie było tam śladu. A wciąż bocząca się na Geralta komendantka straży wskazała im podstawkę ze szpikulcem, na który nieboszczyk nadziewał zrealizowane kwity depozytowe. Wśród tych kwit wiedźmina wnet się odnalazł. Komendantka przewertowała rejestr, by po chwili podetknąć im go pod nosy.
— Proszę — wskazała z triumfem — jak wół, pokwitowanie odbioru. Podpis: Gerland z Rybli. Przecie mówiła żem, jako wiedźmin był tu i sam swe miecze zabrał. A teraz cygani, pewnie żeby odszkodowanie zgarnąć! Przez niego Gonschorek kopyta wyciągnął! Od turbacji żółć go zalała i szlag go trafił.
Ani ona, ani żadna ze strażniczek nie zdecydowała się jednak poświadczyć, że któraś Geralta podczas odbierania broni faktycznie widziała. Cięgiem jacyś się tu kręcą brzmiało wyjaśnienie, a one były zajęte, bo jadły.
Nad dachem budynku sądu kołowały mewy, wrzeszcząc przeraźliwie. Wiatr odpędził na południe burzową chmurę znad morza. Wyszło słońce.
— Chciałbym zawczasu ostrzec — powiedział Geralt — że moje miecze obłożone są silnymi czarami. Tylko wiedźmini mogą ich dotykać, innym odbierają siły witalne. Objawia się to głównie poprzez zanik sił męskich. Znaczy się, niemoc płciową. Całkowitą i permanentną.
— Będziemy mieć to na uwadze — kiwnął głową instygator. - Na razie jednak prosiłbym, byście nie opuszczali miasta. Jestem skłonny przymknąć oko na awanturę w kordegardzie, dochodzi tam zresztą do awantur regularnie, panie strażniczki dość łatwo ulegają emocjom. A ponieważ Julian… To znaczy pan Jaskier ręczy za was, pewien jestem, że i wasza sprawa w sądzie rozwikła się pomyślnie.
— Moja sprawa — zmrużył oczy wiedźmin — to nic innego jak nękanie. Szykany, biorące się z uprzedzeń i niechęci…
— Zbadane będą dowody — uciął instygator. - I na ich podstawie podjęte zostaną czynności. Tak chce praworządność. Ta sama, dzięki której jesteście na wolności. Za poręczeniem, a więc warunkowo. Winniście, panie z Rivii, przestrzegać tych warunków.
— Kto wpłacił owo poręczenie?
Ferrant de Lettenhove chłodno odmówił ujawnienia incognito wiedźminowego dobrodzieja, pożegnał się i w asyście pachołków udał się w stronę wejścia do sądu. Jaskier tylko na to czekał. Ledwie opuścili rynek i weszli w uliczkę, wyjawił wszystko, co wiedział.
— Prawdziwie pasmo niefortunnych trafów, druhu Geralcie. I pechowych incydentów. A jeśli o kaucję idzie, to wpłaciła ją za ciebie niejaka Lytta Neyd, wśród swoich znana jako Koral, od koloru pomadki do ust, jakiej używa. To czarodziejka, która wysługuje się Belohunowi, tutejszemu królikowi. Wszyscy zachodzą w głowę, dlaczego to zrobiła. Bo nie kto inny, a ona właśnie posłała cię za kratki.
— Co?
— Przecież mówię. To Koral na ciebie doniosła. To akurat nikogo nie zdziwiło, powszechnie wiadomo, że czarodzieje są na ciebie cięci. A tu nagle sensacja: czarodziejka ni z tego, ni z owego wpłaca poręczenie i wydobywa cię z lochu, do którego za jej sprawą cię wtrącono. Całe miasto…
— Powszechnie? Całe miasto? Co ty wygadujesz, Jaskier?
— Używam metafor i peryfraz. Nie udawaj, że nie wiesz, przecież mnie znasz. Rzecz jasna, że nie «całe miasto», a wyłącznie nieliczni dobrze poinformowani wśród będących blisko kręgów rządzących.
— I ty też jesteś niby ten będący blisko?
— Zgadłeś. Ferrant to mój kuzyn, syn brata mojego ojca. Wpadłem tu do niego z wizytą jak to do krewniaka. I dowiedziałem się o twojej aferze. Natychmiast się za tobą wstawiłem, nie wątpisz w to chyba. Ręczyłem za twoją uczciwość. Opowiedziałem o Yennefer…
— Dziękuję serdecznie.
— Daruj sobie sarkazm. Musiałem o niej opowiedzieć, by uświadomić kuzynowi, że tutejsza magiczka szkaluje cię i oczernia przez zazdrość i zawiść. Że to całe oskarżenie jest fałszywe, że ty nigdy nie zniżasz się do finansowych machlojek. Skutkiem mojego wstawiennictwa Ferrant de Lettenhove, instygator królewski, najwyższy rangą egzekutor prawa, jest już przekonany o twojej niewinności…
— Nie odniosłem takiego wrażenia — stwierdził Geralt. - Wręcz przeciwnie. Czułem, że mi nie dowierza. Ani w sprawie rzekomych malwersacji, ani w sprawie zniknięcia mieczy. Słyszałeś, co mówił o dowodach? Dowody to dla niego fetysz. Dowodem na przekręty będzie zatem donos, a dowodem mistyfikacji z kradzieżą mieczy podpis Gerlanda z Rybli w rejestrze. Do tego ta mina, gdy ostrzegał mnie przed opuszczeniem miasta…
— Oceniasz go krzywdząco — orzekł Jaskier. - Znam go lepiej niż ty. To, że ja za ciebie ręczę, jest dla niego warte więcej niż tuzin dętych dowodów. A ostrzegał słusznie. Dlaczego, jak myślisz, obaj, on i ja, podążyliśmy do kordegardy? By cię powstrzymać przed narobieniem głupstw! Ktoś, powiadasz, wrabia cię, fabrykuje lipne dowody? Nie dawaj zatem ktosiowi do ręki dowodów niezbitych. A takim byłaby ucieczka.
— Może i masz rację — zgodził się Geralt. - Ale instynkt mówi mi coś innego. Powinienem dać drapaka, zanim mnie tu całkiem osaczą. Najpierw areszt, potem kaucja, zaraz po tym miecze… Co będzie następne? Psiakrew, bez miecza czuję się jak… Jak ślimak bez skorupy.
— Za bardzo się przejmujesz, moim zdaniem. A zresztą mało tu sklepów? Machnij ręką na tamte miecze i kup sobie inne.
— A gdyby tobie ukradziono twoją lutnię? Zdobytą jak pamiętam, w dość dramatycznych okolicznościach? Nie przejąłbyś się? Machnąłbyś ręką? I poszedł kupić sobie drugą w sklepie za rogiem?
Jaskier odruchowo zacisnął dłonie na lutni i powiódł dokoła spłoszonym wzrokiem. Nikt spośród przechodniów na potencjalnego rabusia instrumentów jednak nie wyglądał i niezdrowego zainteresowania jego unikalną lutnią nie przejawiał.
— No tak — odetchnął. - Rozumiem. Tak jak moja lutnia, twoje miecze też są jedyne w swoim rodzaju i niezastąpione. Do tego… jak to mówiłeś? Zaczarowane? Wywołujące magiczną impotencję… Psiakrew, Geralt! Teraz mi to mówisz? Ja przecież często przebywałem w twojej kompanii, miałem te miecze na wyciągnięcie ręki! A czasem bliżej! Teraz wszystko jasne, teraz rozumiem… Ostatnio miałem, cholera, pewne trudności…
— Uspokój się. To bujda z tą impotencją. Wymyśliłem to na poczekaniu, licząc, że plotka się rozejdzie. Że złodziej się zlęknie…
— Jak się zlęknie, gotów utopić miecze w gnojówce — trzeźwo skonstatował bard, wciąż lekko pobladły. - I nigdy ich nie odzyskasz. Zdaj się raczej na mego kuzyna Ferranta. Jest tu instygatorem od lat, ma całą armię szeryfów, agentów i szpicli. Znajdą złodzieja w mig, zobaczysz.
— Jeśli jeszcze tu jest — zgrzytnął zębami wiedźmin. - Mógł prysnąć, gdy siedziałem w kiciu. Jak się, mówiłeś, zowie ta czarodziejka, dzięki której tam trafiłem?
— Lytta Neyd, ksywka Koral. Domyślam się, co zamierzasz, przyjacielu. Ale nie wiem, czy to najlepszy pomysł. To czarodziejka. Czarownica i kobieta w jednej osobie, słowem, obcy gatunek, nie poddający się racjonalnemu poznaniu, funkcjonujący według niepojętych dla zwykłych mężczyzn mechanizmów i pryncypiów. Co ci zresztą będę mówił, sam dobrze o tym wiesz. Masz wszak w tej kwestii przebogatą eksperiencję… Co to za hałas?
Wędrując bez celu ulicami, trafili w okolice placyku rozbrzmiewającego nieustannym stukotem młotków. Funkcjonował tu, jak się okazało, wielki warsztat bednarski. Przy samej ulicy, pod zadaszeniem, piętrzyły się równe sągi sezonowanych klepek. Stąd, noszone przez bosych wyrostków, klepki wędrowały na stoły, gdzie mocowano je w specjalnych kobyłkach i opracowywano ośnikami. Opracowane klepki szły do innych rzemieślników, ci wykańczali je na długich heblowych ławach, stojąc nad nimi okrakiem po kostki w wiórach. Gotowe klepki trafiały w ręce bednarzy, którzy składali je do kupy. Geralt przez chwilę przyglądał się, jak pod wpływem nacisku zmyślnych klub i skręcanych śrubami ściąg powstaje kształt beczki, natychmiast utrwalany za pomocą nabijanych na wyrób żelaznych obręczy. Aż na ulicę buchała para z wielkich kotłów, w których beczki parzono. Z głębi warsztatu, z podwórza, dolatywał zapach drewna prażonego w ogniu — tam beczki hartowano przed dalszą obróbką.
— Ilekroć widzę beczkę — oznajmił Jaskier — zachciewa mi się piwa. Chodź za róg. Wiem tam pewien sympatyczny szynk.
— Idź sam. Ja odwiedzę czarodziejkę. Zdaje się, że wiem, która to, już ją widziałem. Gdzie ją znajdę? Nie rób min, Jaskier. To ona jest, jak się zdaje, praźródłem i praprzyczyną moich kłopotów. Nie będę czekał na rozwój wypadków, pójdę i zapytam wprost. Nie mogę tu tkwić, w tym miasteczku. Choćby z tego powodu, że z groszem raczej chudo u mnie.
— Na to — rzekł dumnie trubadur — znajdziemy remedium. Wesprę cię finansowo… Geralt? Co się dzieje?
— Wróć do bednarzy i przynieś mi klepkę.
— Co?
— Przynieś mi klepkę. Prędko.
Uliczkę zagrodziło trzech potężnych drabów o zakazanych, niedogolonych i niedomytych gębach. Jeden, barczysty tak, że niemal kwadratowy, trzymał w ręku okutą pałę, grubą jak handszpak kabestanu. Drugi, w kożuchu włosem na wierzch, niósł tasak, a za pasem miał toporek abordażowy. Trzeci, smagły jak żeglarz, uzbrojony był w długi i paskudnie wyglądający nóż.
— Hej, ty tam, rivski śmierdzielu! — rozpoczął ten kwadratowy. - Jak się czujesz bez mieczów na plecach? Jakby z gołą dupą pod wiater, co?
Geralt nie podjął dyskursu. Czekał. Słyszał, jak Jaskier kłóci się z bednarzami o klepkę.
— Już nie masz kłów, odmieńcze, jadowita wiedźmińska gadzino — ciągnął kwadratowy, z całej trójki wyraźnie najbieglejszy w sztuce oratorskiej. - Gada bez kłów nikt się nie zlęknie! Bo to tyle co robal albo insza minoga glizdowata. My takie plugastwo pod but bierzem i na miazgę miażdżym. Coby nie pośmiało więcej do miast naszych zachodzić, pomiędzy poczciwe ludzie. Nie będziesz, padalcze, naszych ulic śluzem swoim kaził! Bij jego, zuchy!
— Geralt! Łap!
Chwycił w locie rzuconą mu klepkę, uskoczył przed ciosem pałki, przylał kwadratowemu w bok głowy, zawirował, trzasnął zbira w kożuchu w łokieć, zbir wrzasnął i upuścił tasak. Wiedźmin uderzył go w zgięcie kolana i obalił, po czym przewinął się obok i zdzielił klepką w skroń. Nie czekając, aż zbir upadnie, i nie przerywając ruchu, ponownie wywinął się spod pałki kwadratowego, palnął w palce zaciśnięte na drągu. Kwadratowy zaryczał z bólu i upuścił pałkę, a Geralt uderzył go kolejno w ucho, w żebra i w drugie ucho. A potem kopnął w krocze, z rozmachem. Kwadratowy padł i zrobił się kulisty, zwijając się, kurcząc i dotykając ziemi czołem.
Smagły, najzwinniejszy i najszybszy z trójki, zatańczył wokół wiedźmina. Zręcznie przerzucając nóż z ręki do ręki, zaatakował na ugiętych nogach, tnąc krzyżowo. Geralt bez trudu unikał cięć, odstępował, czekał, aż wydłuży krok. A gdy to się stało, zamaszystym ciosem klepki odbił nóż, piruetem okrążył napastnika i zdzielił go w potylicę. Nożownik upadł na kolana, a wiedźmin łupnął go w prawą nerkę. Łupnięty zawył i wyprężył się, a wtedy wiedźmin walnął go klepką poniżej ucha, w nerw. Znany medykom jako splot przyuszniczy.
— Ojej — powiedział, stając nad zwijającym się, krztuszącym i dławiącym od krzyku. -To musiało boleć.
Zbir w kożuchu wyciągnął zza pasa toporek, ale nie wstawał z kolan, niepewny, co czynić. Geralt rozwiał jego wątpliwości, waląc go klepką w kark.
Uliczką rozpychając gromadzących się gapiów, nabiegali pachołkowie ze straży miejskiej. Jaskier mitygował ich, powołując się na koneksje, gorączkowo wyjaśniał, kto był napastnikiem, a kto działał w samoobronie. Wiedźmin gestami przywołał barda.
— Dopilnuj — pouczył — by wzięto drani w łyka. Wpłyń na kuzyna instygatora, by ich solidnie przycisnął. Albo sami maczali palce w kradzieży mieczy, albo ktoś ich najął. Wiedzieli, że jestem bezbronny, dlatego odważyli się napaść. Klepkę oddaj bednarzom.
— Musiałem tę klepkę kupić — przyznał się Jaskier. - I chyba dobrze zrobiłem. Nieźle, jak widziałem, władasz deseczką Powinieneś nosić stale.
— Idę do czarodziejki. W odwiedziny. Mam iść z klepką?
— Na czarodziejkę — skrzywił się bard — przydałoby się, fakt, coś cięższego. Na przykład kłonica. Pewien znany mi filozof mawiał: idąc do kobiety, nie zapomnij wziąć ze sobą…
— Jaskier.
— Dobrze, dobrze, wytłumaczę ci, jak trafić do magiczki. Ale wprzód, jeśli mogę doradzić…
— No?
— Odwiedź łaźnię. I balwierza.