Rozdział siódmy

Biodro czarodziejki zdobił kunsztowny i bajecznie kolorowy w detalach tatuaż, przedstawiający pasiasto ubarwioną rybę.

Nil admirari, pomyślał wiedźmin. Nil admirari.

* * *

— Nie wierzę oczom — powiedziała Lytta Neyd.

Za to, co się stało, za to, że wyszło tak, jak wyszło, winę ponosił on sam, nikt inny. W drodze do willi czarodziejki mijał ogród, nie oparł się pokusie, by zerwać jedną z rosnących na klombie frezji. Pamiętał zapach, dominujący w jej perfumach.

— Nie wierzę oczom — powtórzyła Lytta, stając w drzwiach. Powitała go własną osobą zwalistego odźwiernego nie było. Może miał wychodne.

— Przyszedłeś, zgaduję, by zwymyślać mnie za dłoń Mozaik. I przyniosłeś mi kwiat. Białą frezję. Wejdź, nim dojdzie do sensacji, a miasto rozhuczy się od plotek. Mężczyzna na moim progu z kwiatem! Najstarsi ludzie nie pamiętają czegoś takiego.

Nosiła luźną czarną suknię, kombinację jedwabiu i szyfonu, cieniuteńką falującą przy każdym ruchu powietrza. Wiedźmin stał, zapatrzony, wciąż z frezją w wyciągniętej dłoni, pragnąc się uśmiechnąć i za nic w świecie nie mogąc. Nil admirari, powtórzył w myślach maksymę, którą zapamiętał z Oxenfurtu, z uniwersytetu, z kartusza nad wejściem do katedry filozofii. Maksymę powtarzał w myślach przez całą drogę do willi Lytty.

— Nie krzycz na mnie — wyjęła frezję z jego palców. - Naprawię dziewczynie rękę, gdy tylko się zjawi. Bezboleśnie. Może ją nawet przeproszę. Ciebie przepraszam. Tylko na mnie nie krzycz.

Pokręcił głową ponownie spróbował się uśmiechnąć. Nie wyszło.

— Ciekawam — zbliżyła frezję do twarzy i wpiła w niego swe jadeitowe oczy — czy znasz symbolikę kwiatów? I ich sekretną mowę? Wiesz, co mówi ta frezja, i całkiem świadomie przekazujesz mi jej przesłanie? Czy też kwiat jest czysto przypadkowy, a przesłanie… podświadome?

Nil admirari.

— Ale to przecież bez znaczenia — podeszła do niego, bardzo blisko. - Albo bowiem czytelnie, świadomie i wyrachowanie sygnalizujesz mi, czego pragniesz… Albo kryjesz się z pragnieniem, które twoja podświadomość zdradza. W obu wypadkach winnam ci podziękowanie. Za kwiat. I za to, co on mówi. Dziękuję ci. I zrewanżuję się. Też ci coś sprezentuję. O, tę tasiemeczkę. Pociągnij za nią. Śmiało.

Co ja robię najlepszego, pomyślał, pociągając. Pleciona tasiemeczka gładko wysnuła się z obdzierganych oczek. Do samego końca. A wówczas jedwabno-szyfonowa suknia spłynęła z Lytty niczym woda, mięciutko układając się wokół kostek. Przymknął na moment oczy, jej nagość poraziła go jak nagły rozbłysk światła. Co ja robię, pomyślał, obejmując jej szyję. Co ja robię, pomyślał, czując smak koralowej pomadki na ustach. To, co robię, kompletnie pozbawione jest sensu, myślał, delikatnie kierując ją ku komódce przy patio i sadzając na malachitowym blacie.

Pachniała frezją i morelą. I czymś jeszcze. Może mandarynką. Może wetiwerią.

Chwilkę to trwało, a pod koniec komódka dość silnie się chybotała. Koral, choć obejmowała go mocno, ani na moment nie wypuściła frezji z palców. Zapach kwiatu nie tłumił jej zapachu.

— Twój entuzjazm pochlebia mi — oderwała usta od jego ust i dopiero teraz otwarła oczy. - I mocno komplementuje. Ale mam łóżko, wiesz?

* * *

Fakt, miała łóżko. Ogromne. Przestronne niczym pokład fregaty. Prowadziła go tam, a on szedł za nią, nie mogąc się napatrzeć. Nie oglądała się. Nie wątpiła, że idzie za nią. Że pójdzie bez wahania tam, dokąd go poprowadzi. Nie odrywając wzroku.

Łóżko było ogromne i miało baldachim, pościel była z jedwabiu, a prześcieradło z satyny.

Wykorzystali łóżko, bez cienia przesady, w całości, w każdym calu. W każdej piędzi pościeli. I każdej fałdce prześcieradła.

* * *

— Lytto…

— Możesz mówić do mnie Koral. Ale na razie nic nie mów.

Nil admirari. Zapach frezji i moreli. Rude włosy rozsypane na poduszce.

* * *

— Lytto…

— Możesz mnie nazywać Koral. I możesz mi to zrobić jeszcze raz.

* * *

Biodro Lytty zdobił kunsztowny i bajecznie kolorowy w detalach tatuaż, przedstawiający pasiasto ubarwioną rybę, dzięki ogromnym płetwom trójkątną w kształcie. Ryby takie, zwane skalarami, bogacze i snobujący się nuworysze zwykli trzymać w akwariach i basenach. Ryby te zawsze więc kojarzyły się Geraltowi — i nie tylko jemu — ze snobizmem i pretensjonalnym zadęciem. Zdziwiło go zatem, że Koral wybrała właśnie taki, a nie inny tatuaż. Zdziwienie trwało moment, wyjaśnienie przyszło szybko. Lytta Neyd była z pozoru i wyglądu i owszem, całkiem młoda. Ale tatuaż pochodził z lat jej prawdziwej młodości. Z czasów, gdy przywożone zza mórz ryby skalary były prawdziwie rarytetną atrakcją bogaczy było niewielu, dorobkiewicze dopiero się dorabiali i mało kogo stać było na akwaria. Jej tatuaż jest więc jak metryka, pomyślał Geralt, pieszcząc skalara opuszkami palców, dziw, że Lytta wciąż go nosi, miast magicznie usunąć. Cóż, pomyślał, przenosząc pieszczotę w odleglejsze od ryby rejony, miłą jest rzeczą wspomnienie lat młodzieńczych. Nie jest łatwo wyzbyć się takiego memento. Nawet gdy już przebrzmiałe i patetycznie banalne.

Uniósł się na łokciu i przyjrzał dokładnie, wypatrując na jej ciele innych, równie nostalgicznych pamiątek. Nie znalazł. Nie liczył, że znajdzie, chciał po prostu popatrzeć. Koral westchnęła. Znudzona, widać, abstrakcyjnymi, a mało rzeczowymi peregrynacjami jego dłoni, chwyciła ją i zdecydowanie skierowała w miejsce konkretne i jedynie słuszne we własnym widać mniemaniu. I bardzo dobrze, pomyślał Geralt, przyciągając czarodziejkę ku sobie i zanurzając twarz w jej włosy. Pasiasta ryba, też mi coś. Jakby nie było istotniejszych rzeczy, którym warto poświęcić uwagę. O których warto by myśleć.

* * *

Może i modele żaglowców, pomyślała chaotycznie Koral, z trudem opanowując rwący się oddech. Może i militarne figurki, może łowienie ryb na sztuczną muszkę. Ale to, co się liczy… Co naprawdę się liczy… To sposób, w jaki mnie obejmuje.

Geralt objął ją. Tak, jakby była dlań światem całym.

* * *

Pierwszej nocy snu zaznali niewiele. A nawet gdy Lytta usnęła, wiedźmin miał z zaśnięciem kłopoty. Ramieniem opasała go w talii tak mocno, że z trudem oddychał, nogę zarzuciła w poprzek jego ud.

Drugiej nocy była mniej zaborcza. Nie trzymała i nie obejmowała go tak silnie, jak poprzednio. Nie bała się już widać, że nad ranem ucieknie.

* * *

— Zamyśliłeś się. Minę masz męską i posępną. Powód?

— Zastanawia mnie… Hmm… Naturalizm naszego związku.

— Co takiego?

— Mówiłem. Naturalizm.

— Użyłeś, zdaje się, słowa «związek»? Zaiste, zadziwia znaczeniowa pojemność tego pojęcia. Nadto naszedł cię, jak słyszę, smutek postkoitalny. Stan faktycznie naturalny, dotyka wszystkich wyższych istot. Mnie, wiedźminie, też się właśnie dziwna łezka w oku kręci… Rozchmurz się, rozchmurz. Żartowałam.

— Przywabiłaś mnie… Jak samca.

— Co takiego?

— Przywabiłaś mnie. Jak owada. Frezjowo-morelowo-magicznymi feromonami.

— Ty poważnie?

— Nie złość się. Proszę, Koral.

— Nie złoszczę się. Przeciwnie. Po namyśle muszę przyznać ci rację. Tak, to naturalizm w czystej postaci. Tyle że jest całkiem odwrotnie. To ty mnie omamiłeś i uwiodłeś. Od pierwszego wejrzenia. Naturalistycznie i animalistycznie odtańczyłeś przede mną samczy taniec godowy. Podskakiwałeś, tupałeś, stroszyłeś ogon…

— Nieprawda.

— …stroszyłeś ogon i trzepałeś skrzydłami jak cietrzew. Piałeś i gdakałeś…

— Nie gdakałem.

— Gdakałeś.

— Nie.

— Tak. Obejmij mnie.

— Koral?

— Co?

— Lytta Neyd… To też nie jest twoje prawdziwe miano, prawda?

— Moje prawdziwe było kłopotliwe w użyciu.

— Jak niby?

— A powiedz szybko: Astrid Lyttneyd Asgeirrfinnbjornsdottir.

— Rozumiem.

— Wątpię.

* * *

— Koral?

— Aha?

— A Mozaik? Skąd jej przydomek?

— Wiesz, wiedźminie, czego nie lubię? Pytań o inne kobiety. A już zwłaszcza gdy pytający leży ze mną w łóżku. I wypytuje, miast skupiać się na tym, na czym właśnie trzyma dłoń. Nie odważyłbyś się na coś takiego, będąc w łóżku z Yennefer.

— A ja nie lubię wymieniania pewnych imion. Zwłaszcza w chwili, gdy…

— Mam przestać?

— Tego nie powiedziałem. Koral pocałowała go w ramię.

— Gdy trafiła do szkoły, miała na imię Aik, rodowego miana nie pamiętam. Nie dość, że imię dziwaczne, to jeszcze cierpiała na zanik pigmentu skóry. Policzek miała upstrzony jasnymi łatkami, faktycznie wyglądało to jak mozaika. Wyleczono ją rzecz jasna, już po pierwszym semestrze, czarodziejka nie może mieć żadnych skaz. Ale złośliwe z początku przezwisko przylgnęło. I szybko przestało być złośliwe. Ona sama je polubiła. Ale dość o niej. Mów do mnie i o mnie. No, już.

— Co, już?

— Mów o mnie. Jaka jestem. Piękna, prawda? No, powiedz!

— Piękna. Ruda. I piegowata.

— Nie jestem piegowata. Usunęłam piegi za pomocą magii.

— Nie wszystkie. O niektórych zapomniałaś. A ja je wypatrzyłem.

— Gdzie je… Ach. No tak. Prawda. Jestem więc piegowata. I jaka jeszcze jestem?

— Słodka.

— Słucham?

— Słodka. Jak wafelek z miodem.

— Nie dworujesz sobie ze mnie aby?

— Spójrz na mnie. W moje oczy. Czy widzisz w nich choćby cień nieszczerości?

— Nie. I to mnie najbardziej niepokoi.

* * *

— Usiądź na brzegu łóżka.

— Bo?

— Chcę się zrewanżować.

— Słucham?

— Za piegi, które wypatrzyłeś tam, gdzie je wypatrzyłeś. Za dołożenie starań i dokładną… eksplorację. Chcę się zrewanżować i odwdzięczyć. Mogę?

— Ależ jak najbardziej.

* * *

Willa czarodziejki, jak wszystkie bez mała w tej części miasta, dysponowała tarasem, z którego roztaczał się widok na morze. Lytta lubiła siadywać tam i godzinami obserwować statki na redzie, do czego służyła jej pokaźnych rozmiarów luneta na statywie. Geralt raczej nie podzielał jej fascynacji morzem i tym, co po nim pływało, ale lubił towarzyszyć jej na tarasie. Siadał blisko, tuż na nią, z twarzą tuż przy jej rudych lokach, ciesząc się zapachem frezji i moreli.

— Tamten galeon, który rzuca kotwicę, spójrz — wskazywała Koral. - Na fladze błękitny krzyż, to «Chluba Cintry», zapewne w rejsie do Koviru. A tamta koga to «Alke», z Cidaris, bierze pewnie ładunek skór. A tam, o, «Tetyda», holk transportowy, tutejszy, dwieście łasztów ładowności, kabotażowy, kursuje między Kerack a Nastrogiem. Tam, zobacz, na redę wpływa właśnie novigradzki szkuner «Pandora Parvi», piękny, piękny statek. Spójrz w okular. Zobaczysz…

— Widzę bez lunety. Jestem mutantem.

— Ach, prawda. Zapomniałam. O, tam, to galera «Fuchsia», trzydzieści dwa wiosła, może wziąć do ładowni czterysta łasztów. A tamten zgrabny trójmasztowy galeon to «Vertigo», przypłynął z Lan Exeter. A tam, dalej, z amarantową flagą to redański galeon «Albatros», trzy maszty, sto dwadzieścia stóp między stewami… O, tam, zobacz, zobacz, żagle stawia i wychodzi w morze kliper pocztowy «Echo», znam kapitana, stołuje się u Ravengi, gdy tu cumuje. Tam znowu, spójrz, pod pełnymi żaglami, galeon z Poviss…

Wiedźmin odgarnął włosy z pleców Lytty. Powoli, jedną po drugiej, rozpiął haftki, zsunął suknię z ramion czarodziejki. Po czym całkowicie poświęcił dłonie i uwagę parze galeonów pod pełnymi żaglami. Galeonów, podobnych którym próżno by szukać po wszystkich morskich szlakach, redach, portach i rejestrach admiralicji.

Lytta nie protestowała. I nie odrywała oka od okularu lunety.

— Zachowujesz się — powiedziała w pewnej chwili — jak piętnastolatek. Jakbyś po raz pierwszy je widział.

— Dla mnie zawsze jest po raz pierwszy — wyznał z ociąganiem. - A piętnastolatkiem tak naprawdę nie byłem nigdy.

* * *

— Pochodzę ze Skellige — powiedziała mu później, już w łóżku. - Morze mam we krwi. I kocham je.

— Marzę niekiedy — podjęła, gdy milczał — by wypłynąć. Sama jedna. Postawić żagiel i wyjść w morze… Daleko, daleko, aż po horyzont. Wokoło tylko wody i niebo. Obryzguje mnie słona piana fal, wicher szarpie włosy prawdziwie męską pieszczotą. A ja jestem sama, zupełnie sama, nieskończenie samotna wśród obcego i wrogiego mi żywiołu. Samotność wśród morza obcości. Nie marzysz o niej?

Nie, nie marzę, pomyślał. Mam ją na co dzień.

* * *

Przyszedł dzień letniego przesilenia, a po nim magiczna noc, najkrótsza w roku, podczas której kwitł po lasach kwiat paproci, a natarte nasięźrzałem nagie dziewczęta tańczyły na mokrych od rosy polanach. Noc krótka jak mgnienie oka. Noc szalona i jasna od błyskawic.

* * *

Rankiem po solstycjum obudził się sam. W kuchni czekało śniadanie. I nie tylko.

— Dzień dobry, Mozaik. Piękna pogoda, nieprawdaż? Gdzie jest Lytta?

— Masz dziś wolne — odrzekła, nie patrząc na niego.

— Moja niezrównana mistrzyni będzie zapracowana. Do późna. Przez czas, który poświęciła… przyjemnościom, nazbierało się pacjentek.

— Pacjentek.

— Leczy bezpłodność. I inne choroby kobiece. Nie wiedziałeś? No, to już wiesz. Miłego dnia.

— Nie wychodź jeszcze. Chciałbym…

— Nie wiem, co chciałbyś — przerwała. - Ale to raczej zły pomysł. Lepiej, byś się do mnie nie odzywał. Udawał, że mnie w ogóle nie ma.

— Koral nie skrzywdzi cię już, zaręczam. Zresztą nie ma jej tu, nie widzi nas.

— Ona widzi wszystko, co chce zobaczyć, wystarczy jej do tego kilka zaklęć i artefakt. I nie łudź się, że masz na nią jakikolwiek wpływ. Do tego trzeba czegoś więcej niż… -Ruchem głowy wskazała sypialnię. - Proszę cię, nie wymieniaj przy niej mojego imienia. Nawet mimochodem. Bo przypomni mi to. Choćby i za rok, ale przypomni.

— Skoro tak cię traktuje… Nie możesz po prostu odejść?

— Dokąd? — żachnęła się. - Do manufaktury tkackiej? Do terminu u krawca? Czy od razu do lupanaru? Ja nie mam nikogo. Jestem nikim. I będę nikim. Tylko ona może to zmienić. Zniosę wszystko… Ale nie dokładaj, jeśli możesz.

— Na mieście — spojrzała na niego po chwili — spotkałam twego koleżkę. Tego poetę, Jaskra. Pytał o ciebie. Niepokoił się.

— Uspokoiłaś go? Wyjaśniłaś, że jestem bezpieczny? Że nic mi nie zagraża?

— Dlaczego miałabym kłamać?

— Słucham?

— Nie jesteś tu bezpieczny. Jesteś tu, z nią, z żalu po tamtej. Nawet gdy jesteś z nią blisko, tylko o tamtej myślisz. Ona wie o tym. Ale gra w tę grę, bo ją to bawi, a ty udajesz świetnie, jesteś diabelnie przekonujący. Myślałeś jednak o tym, co będzie, gdy się zdradzisz?

* * *

— Dziś też nocujesz u niej?

— Też — potwierdził Geralt.

— To już będzie tydzień, wiesz?

— Cztery dni.

Jaskier przeciągnął palcami po strunach lutni w efektownym glissando. Rozejrzał się po gospodzie. Pociągnął z kufla, otarł nos z piany.

— Wiem, że to nie mój interes — rzekł, niezwykle jak na niego dobitnie i twardo. -Wiem, że nie powinienem się wtrącać. Wiem, że nie lubisz, gdy ktoś się wtrąca. Ale pewnych rzeczy, przyjacielu Geralcie, nie powinno się przemilczać. Koral, jeśli chcesz znać moje zdanie, należy do tych kobiet, które stale i w widocznym miejscu winny nosić ostrzegawcze etykietki. Głoszące: «Patrzeć, ale nie dotykać». Coś takiego w zwierzyńcu umieszcza się na terrarium, w którym trzymają grzechotniki.

— Wiem.

— Ona igra z tobą i bawi się tobą.

— Wiem.

— Ty zaś najzwyczajniej w świecie odreagowujesz Yennefer, o której nie możesz zapomnieć.

— Wiem.

— Dlaczego więc…

— Nie wiem.

* * *

Wieczorami wychodzili. Czasami do parku, czasami na wzgórze górujące nad portem, czasami po prostu spacerowali po Korzennym Targu.

Odwiedzili razem austerię «Natura Rerum». Kilka razy. Febus Ravenga nie posiadał się z radości, z jego rozkazu kelnerzy nadskakiwali im, jak umieli. Geralt poznał nareszcie smak turbota w atramencie mątwy. A potem udka gęsiego w białym winie i giczy cielęcej w warzywach. Tylko z początku — i krótko — przeszkadzało mu natrętne i ostentacyjne zainteresowanie innych gości z sali. Potem wzorem Lytty lekceważył je. Wino z lokalnej piwnicy bardzo w tym pomagało.

Później wracali do willi. Koral zrzucała suknię już w przedpokojach, całkiem naga kierowała się do sypialni.

Szedł za nią. Patrząc. Uwielbiał patrzeć na nią.

* * *

— Koral?

— Co?

— Fama głosi, że zawsze możesz widzieć to, co chcesz zobaczyć. Wystarczy ci kilka zaklęć i artefakt.

— Famie — uniosła się na łokciu, spojrzała mu w oczy — trzeba będzie, zdaje się, znowu skręcić jakiś staw. To powinno oduczyć famę mielenia jęzorem.

— Bardzo cię proszę…

- Żartowałam — ucięła. W jej głosie nie było nawet śladu wesołości.

— A cóż takiego — podjęła, gdy milczał — chciałbyś zobaczyć? Lub wywieszczyć? Jak długo będziesz żył? Kiedy i jak umrzesz? Który koń wygra Wielką Tretogorską? Kogo kolegium elektorów wybierze na hierarchę Novigradu? Z kim teraz jest Yennefer?

— Lytto.

— O co ci chodzi, można wiedzieć? Opowiedział jej o kradzieży mieczy.

* * *

Błysnęło. A po chwili z gruchotem przetoczył się grom.

Fontanna popluskiwała cichutko, basen pachniał mokrym kamieniem. Marmurowa dziewczynka skamieniała w tanecznej pozie, mokra i lśniąca.

— Posążek i fontanna — pospieszyła z wyjaśnieniem Koral — nie służą zaspokojeniu mojej miłości do pretensjonalnego kiczu ani nie są wyrazem uległości wobec snobistycznych mód. Służą konkretniejszym celom. Posążek przedstawia mnie. W miniaturze. Gdy miałam dwanaście lat.

— Kto by wtedy przypuścił, że tak ładnie się rozwiniesz.

— To silnie powiązany ze mną magiczny artefakt. Fontanna zaś, a dokładniej woda, służy mi do dywinacji. Wiesz, jak mniemam, co to jest i na czym polega dywinacja?

— W zarysach.

— Kradzież twojej broni miała miejsce jakieś dziesięć dni temu. Do odczytywania i analizy wydarzeń minionych, nawet tych bardzo dawnych, najlepsza i najpewniejsza jest onejromancja, ale do tego konieczny jest dość rzadki talent śnienia, którym nie dysponuję. Sortilegia, czyli kleromancje, raczej nam nie pomogą, podobnie jak piromancja czy aeromancja, które skuteczne są raczej w przypadku odgadywania losów ludzi, pod warunkiem, że ma się coś, co do tych ludzi należało… włosy, paznokcie, części odzieży i temu podobne. Do przedmiotów, w naszym przypadku mieczy, nie da się zastosować.

— A zatem — Lytta odgarnęła z czoła rudy lok — pozostaje nam dywinacja. Ta, jak zapewne wiesz, pozwala widzieć i przewidywać wydarzenia przyszłe. Dopomogą nam żywioły, bo sezon nastał iście burzowy. Połączymy dywinację z ceraunoskopią. Zbliż się. Ujmij moją rękę i nie puszczaj jej. Pochyl się i wpatruj w wodę, ale pod żadnym pozorem jej nie dotykaj. Koncentruj się. Myśl o twoich mieczach! Intensywnie myśl o nich!

Słyszał, jak skanduje zaklęcie. Woda w basenie reagowała, z każdym zdaniem wypowiadanej formuły pieniąc się i falując coraz silniej. Z dna jęły się podnosić wielkie bąble.

Woda wygładziła się i zmętniała. A potem wyklarowała zupełnie.

Z głębiny patrzą ciemne, fiołkowe oczy. Kruczoczarne loki kaskadą opadają na ramiona, lśnią, odbijają światło jak pawie pióra, wijąc się i falując przy każdym poruszeniu…

— O mieczach — przypomniała Koral, z cicha i zjadliwie. - O mieczach miałeś myśleć. Woda zawirowała, czarnowłosa i fiołkowooka kobieta rozpłynęła się w wirze. Geralt westchnął cicho.

— O mieczach — syknęła Lytta. - Nie o niej!

Wyskandowała zaklęcie w błysku kolejnej błyskawicy. Posążek w fontannie rozjarzył się mlecznie, a woda znowu uspokoiła i sklarowała. I wtedy zobaczył.

Swój miecz. Dotykające go dłonie. Pierścienie na palcach.

…z meteorytu. Wspaniałe wyważenie, waga głowni precyzyjnie równa wadze rękojeści…

Drugi miecz. Srebrny. Te same dłonie.

…stalowy trzpień okuty srebrem… Na całej długości klingi znaki runiczne…

— Widzę je — szepnął głośno, ściskając dłoń Lytty. - Widzę moje miecze… Naprawdę…

— Milcz — odpowiedziała jeszcze silniejszym uściskiem. - Milcz i koncentruj się. Miecze znikły. Miast nich zobaczył czarny las. Kamienną połać. Skały. Jedna ze skał, ogromna, górująca, wysoka i smukła… Wysieczona wichrami w dziwaczny kształt…

Woda pieni się krótko.

Szpakowaty mężczyzna o szlachetnych rysach, w czarnym aksamitnym kaftanie i złotej brokatowej kamizeli, obie dłonie opiera na mahoniowym pulpicie. Lot numer dziesięć, oznajmia głośno. Absolutna osobliwość, niebywałe znalezisko, dwa miecze wiedźmińskie…

Wielki czarny kot obraca się w miejscu, usiłuje dosięgnąć łapką kołyszącego się nad nim medalionu na łańcuszku. Na złotym owalu medalionu emalia, błękitny delfin nageant.

Rzeka płynie wśród drzew, pod baldachimem gałęzi i zwieszających się nad wodą konarów. Na jednym z konarów stoi nieruchomo kobieta w długiej i obcisłej sukni.

Woda spieniła się krótko i niemal natychmiast znowu wygładziła.

Widział morze traw, bezkresną, sięgającą horyzontu równinę. Widział ją z góry, jakby z lotu ptaka… Lub ze szczytu wzgórza. Wzgórza, po którego zboczu schodził szereg niewyraźnych postaci. Gdy odwracały głowy, widział nieruchome twarze, niewidzące martwe oczy. Oni są martwi, zdał sobie nagle sprawę. To jest pochód trupów…

Palce Lytty znów ścisnęły mu dłoń. Z siłą obcęgów.

Błysnęło. Nagły poryw wiatru szarpnął ich włosami. Woda w basenie wzburzyła się, zakotłowała, wezbrała pianą, wzniosła grzywaczem wielkim jak ściana. I zwaliła wprost na nich. Odskoczyli oboje od fontanny, Koral potknęła się, podtrzymał ją. Gruchnął grom.

Czarodziejka krzyknęła zaklęcie, machnęła ręką. W całym domu zapłonęły światła.

Woda w basenie, przed chwilą wrzący maelstrom, była gładka, spokojna, poruszana tylko leniwie ciurkającym strumykiem fontanny. A na nich, choć przed momentem zalała ich istna fala pływowa, nie było nawet kropelki.

Geralt odetchnął ciężko. Wstał.

— To na końcu… — mruknął, pomagając wstać czarodziejce. - Ten ostatni obraz… Wzgórze i szereg… ludzi… Nie rozpoznałem… Nie mam pojęcia, co to mogło być…

— Ja też nie — odpowiedziała nieswoim głosem. - Ale to nie była twoja wizja. Ten obraz przeznaczony był dla mnie. Też nie mam pojęcia, co mógł oznaczać. Ale mam dziwne uczucie, że nic dobrego.

Gromy cichły. Burza odchodziła. W głąb lądu.

* * *

— Szarlataneria, cała ta jej dywinacja — powtórzył Jaskier, podkręcając kołki lutni. - Oszukańcze zwidy na użytek naiwnych. Siła sugestii, nic więcej. Myślałeś o mieczach, to i zobaczyłeś miecze. Co jeszcze jakoby widziałeś? Pochód trupów? Straszliwą falę? Skałę o dziwacznym kształcie? Znaczy, jakim?

— Coś jakby ogromny klucz — zastanowił się wiedźmin. - Albo półtrzecia heraldycznego krzyża…

Trubadur zamyślił się. A potem zamoczył palec w piwie. I nakreślił coś na blacie stołu.

— Podobne do tego?

— Ha. Nawet bardzo.

— A niech mnie! — Jaskier szarpnął struny, zwracając uwagę całej karczmy. - A niech mnie gęś kopnie! Ha-ha, przyjacielu Geralcie! Ile żeś to razy wyciągał mnie z kłopotów? Ileś razy dopomógł? Wyświadczył przysługę? Nie zliczyć! No, to teraz kolej na mnie. Za moją to może sprawą odzyszczesz twe słynne oręże.

— Hę? Jaskier wstał.

— Pani Lytta Neyd, twoja najnowsza konkieta, której niniejszym zwracam honor jako wybitnej wróżbitce i niedościgłej jasnowidzce, w swej dywinacji w sposób ewidentny, klarowny i nie budzący wątpliwości wskazała miejsce, które znam. Idziemy do Ferranta. Natychmiast. Musi umówić nas na audiencję, poprzez swoje sekretne koneksje. I wystawić ci przepustkę na opuszczenie miasta, bramą służbową by uniknąć konfrontacji z tymi heterami z kordegardy. Wybierzemy się na małą wycieczkę. Małą i w sumie niedaleką

— Dokąd?

— Rozpoznałem skałę z twojej wizji. Fachowo zwie się to ostaniec krasowy. A okoliczni mieszkańcy nazywają ją Gryfem. Charakterystyczny punkt, wręcz drogowskaz wiodący do siedziby osoby, która faktycznie może coś wiedzieć o twoich mieczach. Miejsce, do którego się wybieramy, nosi nazwę Rawelin. Mówi ci to coś?

Загрузка...