Rozdział trzynasty

Jak wszystkie niemal stacje pocztowe, także i tę ulokowano na rozdrożu, na skrzyżowaniu traktów. Kryty gontem budynek z podpartym słupami podcieniem, przylegająca do budynku stajnia, drewutnia, wszystko wśród grupy białopiennych brzóz. Pusto. Żadnych, jak się wydawało, gości ani podróżnych.

Zmordowana siwa klacz potykała się, szła sztywno i chwiejnie, zwiesiwszy łeb do samej niemal ziemi. Geralt podprowadził ją, oddał wodze pacholikowi.

Pacholik lat miał na oko ze czterdzieści i mocno się pod ciężarem tych czterdziestu garbił. Pogładził szyję klaczy, obejrzał dłoń. Zmierzył Geralta wzrokiem od stóp do głów, po czym splunął mu wprost pod nogi. Geralt pokręcił głową westchnął. Nie dziwił się. Wiedział, że zawinił, że przesadził z galopem, w dodatku w trudnym terenie. Chciał jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od Sorela Degerlunda i jego sługusów. Świadom był, że to kiepskie usprawiedliwienie, sam też nie miał najlepszego mniemania o ludziach doprowadzających wierzchowce do takiego stanu.

Pacholik odszedł, ciągnąc klacz i mrucząc pod nosem, nietrudno było odgadnąć, co mruczy i co myśli. Geralt westchnął, pchnął drzwi, wszedł do stacji.

Wewnątrz mile pachniało, wiedźmin zdał sobie sprawę, że pości już dobę z okładem.

— Koni nie ma. - Poczmistrz uprzedził jego pytanie, wyłaniając się zza kontuaru. - A najbliższa kurierka dopiero za dwa dni.

— Zjadłbym coś. - Geralt spojrzał w górę, na kalenice i krokwie wysokiego sklepienia.

— Zapłacę.

— Kiedy nie ma.

— No, no, panie poczmistrzu — rozległ się głos z kąta izby. - Godzi się tak traktować wędrowca?

Za stołem w kącie zasiadał krasnolud. Płowowłosy i płowobrody, odziany we wzorzyście haftowany kabat koloru bordo, zdobiony mosiężnymi guzami na froncie i na mankietach. Policzki miał rumiane, a nos pokaźny. Geralt widywał czasem na targu nietypowe ziemniaki o lekko różowym kolorze bulwy. Nos krasnoluda miał identyczny kolor. I kształt.

— Mnie proponowałeś zalewajkę. - Krasnolud zmierzył poczmistrza surowym spojrzeniem spod mocno krzaczastych brwi. - Nie będziesz chyba twierdził, że tylko jeden talerz owej żona gotuje. Założę się o każdą sumę, że i dla pana przybysza wystarczy. Siadaj, wędrowcze. Piwa się napijesz?

— Z chęcią dziękuję. - Geralt usiadł, wysupłał monetę ze skrytki w pasie. - Ale niech to mnie będzie wolno ugościć waszmość miłego pana. Wbrew mylnym pozorom nie jestem łazikiem ani lumpem. Jestem wiedźminem. W trakcie pracy, stąd strój sfatygowany i wygląd niedbały. Co wybaczyć raczcie. Dwa piwa, poczmistrzu.

Piwo znalazło się na stole błyskawicznie.

— Zalewajkę żona wnet poda — burknął poczmistrz. - A o tamto nie bądźcie krzywi. Jadło stale muszę mieć gotowe. Niechby tak jacyś wielmoże w podróży, gońcy królewscy albo poczta… Jeśliby zbrakło i nie było im co podać…

— Dobra, dobra… — Geralt uniósł kufel. Znał się z wieloma krasnoludami, wiedział, jak się przepija i jak wznosi toasty.

— Za pomyślność sprawy słusznej!

— A na pohybel skurwysynom! — dopowiedział krasnolud, stukając kuflem o jego kufel.

— Miło napić się z kimś, kto zna obyczaj i protokół. Jestem Addario Bach. W zasadzie Addarion, ale wszyscy mówią Addario.

— Geralt z Rivii.

— Wiedźmin Geralt z Rivii. - Addario Bach otarł wąsy z piany. - Obiło mi się twe miano o uszy. Bywały z ciebie człek, nie dziwota, że zwyczaje znasz. A ja tu, uważasz, z Cidaris zjechałem kurierką dyliżansem, jak ją nazywają na Południu. I czekam na przesiadkę, na kurierkę jadącą z Dorian do Redanii, do Tretogoru. No, jest wreszcie owa zalewajka. Sprawdźmy, jaka. Najlepszą zalewajkę, trzeba ci wiedzieć, nasze baby w Mahakamie warzą, nigdzie takiej nie zjesz. Na gęstym zakwasie z czarnego chleba i żytniej mąki, z grzybami, z mocno przysmażoną cebulką…

Stacyjna zalewajka była wyśmienita, kurek i mocno przysmażonej cebulki w niej nie brakowało, a jeśli w czymkolwiek ustępowała tej mahakamskiej, warzonej przez krasnoludzkie baby, to Geralt nie dowiedział się, w czym, albowiem Addario Bach jadł żwawo, w milczeniu i bez komentarzy.

Poczmistrz wyjrzał nagle przez okno, jego reakcja skłoniła Geralta, by wyjrzał również.

Przed stację zajechały dwa konie, oba w stanie jeszcze chyba gorszym niż zdobyczny koń Geralta. A jeźdźców było trzech. Dokładniej, troje. Wiedźmin bacznie rozejrzał się po izbie.

Skrzypnęły drzwi. Do stacji wkroczyła Fryga. A za nią Ligenza i Trent.

— Koni… — poczmistrz urwał, gdy zobaczył miecz w ręku Frygi.

— Zgadłeś — dokończyła. - Właśnie koni nam potrzeba. Trzech. Rusz się tedy, migiem wyprowadzaj ze stajni.

— Koni nie…

Poczmistrz i tym razem nie dokończył. Fryga doskoczyła doń i zaświeciła w oczy klingą. Geralt wstał.

— Ejże!

Cała trójka zwróciła się ku niemu.

— To ty — wycedziła Fryga. - Ty. Cholerny włóczykiju. Na policzku miała siniak, w miejscu, w które jej przylał.

— To wszystko przez ciebie — charknęła. - Shevlov, Ożóg, Sperry… Wszyscy wyrżnięci, cała drużyna. A tyś mnie, skurwielu, z kulbaki strącił i konia ukradł, i zwiał tchórzliwie. Za co się teraz z tobą policzę.

Była niewysoka i budowy pomiernie drobnej. Wiedźmina to nie zwiodło. Świadom był, bo doświadczył, że w życiu jak na poczcie — nawet bardzo paskudne rzeczy doręczane bywają w całkiem niepozornych opakowaniach.

— Tu jest stacja pocztowa! — rozdarł się zza kontuaru poczmistrz. - Pod królewską protekcją!

— Słyszeliście? — spytał spokojnie Geralt. - Stacja pocztowa. Wynoście się stąd.

— Tyś, siwy huncwocie, nadal kiepski w rachunkach — syknęła Fryga. - Znowu trzeba ci pomóc liczyć? Ty jesteś jeden, nas jest trójka. Znaczy, nas jest więcej.

— Was jest trójka — powiódł po nich wzrokiem — a ja jestem jeden. Ale wcale nie jest was więcej. To taki matematyczny paradoks i wyjątek od reguły.

— Znaczy, że jak?

— Znaczy, spierdalajcie stąd w podskokach. Póki jeszcze jesteście zdolni do podskoków.

Dostrzegł błysk jej oka, od razu wiedział, że należy do tych nielicznych umiejących w walce uderzyć zupełnie gdzie indziej, niż patrzą. Fryga chyba jednak trenowała sztuczkę od niedawna, bo Geralt bez najmniejszego trudu uniknął zdradzieckiego cięcia. Wymanewrował ją krótką półwoltą kopniakiem podciął lewą nogę, rzutem posłał na kontuar. Gruchnęła o deski, aż zahuczało.

Ligenza i Trent musieli już wcześniej widywać Frygę w akcji, bo jej fiasko po prostu ich osłupiło, zamarli z otwartymi gębami. Na czas dostatecznie długi, by wiedźmin zdążył chwycić wypatrzoną wcześniej miotłę z kąta. Trent dostał najpierw w gębę brzozowymi witkami, potem przez łeb trzonkiem. Geralt podstawił mu miotłę pod nogę, kopnął w zgięcie kolana i obalił.

Ligenza ochłonął, dobył broni, skoczył, tnąc od ucha. Geralt uniknął ciosu półobrotem, wykręcił się w pełną woltę, wystawił łokieć, niesiony impetem Ligenza nadział się na łokieć tchawicą zacharczał i padł na kolana. Nim padł, Geralt wyłuskał mu z palców miecz, cisnął pionowo w górę. Miecz wbił się w krokiew i został tam.

Fryga zaatakowała nisko, Geraltowi ledwie wystarczyło czasu na zwód. Podbił rękę z mieczem, chwycił za ramię, obrócił, podciął nogi trzonkiem miotły i rzucił na kontuar. Huknęło.

Trent skoczył na niego, Geralt zdzielił go miotłą w twarz, raz, drugi, trzeci, bardzo szybko. Potem trzonkiem, w jedną skroń, w drugą skroń i na odlew w szyję. Wstawił mu trzonek między nogi, wszedł w zwarcie, chwycił za rękę, wygiął, wyjął miecz z dłoni, rzucił w górę. Miecz wbił się w krokiew i został tam. Trent cofnął się, potknął o ławę i przewrócił. Geralt uznał, że nie ma potrzeby bardziej go krzywdzić.

Ligenza stanął na nogi, ale stał nieruchomo, z opuszczonymi rękami, gapił się w górę, na wbite w krokiew miecze, wysoko, poza zasięgiem. Fryga zaatakowała.

Zamłynkowała ostrzem, wykonała zwód, cięła krótko na odlew. Styl sprawdzał się w bijatykach karczemnych, w ścisku i kiepskim oświetleniu. Wiedźminowi nie przeszkadzało żadne oświetlenie ani jego brak, a styl znał aż nadto dobrze. Klinga Frygi przecięła powietrze, a zwód obrócił ją tak, że wiedźmin znalazł się za jej plecami. Wrzasnęła, gdy podłożył jej pod rękę trzonek miotły i wykręcił staw łokciowy. Wyjął jej miecz z palców, a samą odepchnął.

— Myślałem — obejrzał brzeszczot — ten zatrzymać dla siebie. Jako rekompensatę za włożony wysiłek. Ale rozmyśliłem się. Nie będę nosił bandyckiej broni.

Cisnął miecz w górę. Klinga wbiła się w krokiew, zadrżała. Fryga, blada jak pergamin, błysnęła zębami zza skrzywionych warg. Zgarbiła się, szybkim ruchem wyciągnęła z cholewy nóż.

— To akurat — ocenił, patrząc jej prosto w oczy — jest bardzo głupi pomysł.

Na gościńcu załomotały kopyta, zachrapały konie, zabrzękła broń. Pod stacją zaroiło się nagle od jeźdźców.

— Na waszym miejscu — rzekł Geralt do trójki — usiadłbym w kącie na ławie. I udawał, że mnie tu nie ma.

Huknęły uderzone drzwi, zabrzęczały ostrogi, do izby wkroczyli żołnierze w lisich czapach i krótkich czarnych kubrakach ze srebrnym szamerunkiem. Przewodził im wąsacz przepasany szkarłatną szarfą, - Królewska służba! — ogłosił, opierając pięść na zatkniętym za pas buzdyganie. -Wachmistrz Kovacs, drugi szwadron pierwszej banderii, siły zbrojne miłościwie panującego króla Foltesta, pana Temerii, Pontarii i Mahakamu. W pościgu za redańską bandą!

W kącie na ławie Fryga, Trent i Ligenza w skupieniu przyglądali się czubkom swych butów.

— Granicę przekroczyła swawolna kupa redańskich grasantów, najemnych zbirów i rabusiów — głosił dalej wachmistrz Kovacs. - Hultaje ci obalają słupy graniczne, palą grabią katują i mordują królewskich poddanych. W starciu z wojskiem królewskim sromotnie pobici głowy ninie unoszą, po lasach się kryją, czekają na sposobność, by za kordon czmychnąć. Mogli takowi tu w okolicy się pojawić. Uprzedza się, że udzielanie im pomocy, informacji i jakiego bądź wsparcia za zdradę poczytane będzie, a za zdradę stryczek!

— Widziano tu na stacji jakichsi obcych? Nowo przybyłych? Znaczy, podejrzanych? A to jeszcze powiem, że za wskazanie grasanta albo pomoc w jego ujęciu jest nagroda. Sto orenów. Poczmistrzu?

Poczmistrz wzruszył ramionami, zgarbił się, zamamlał, wziął za wycieranie szynkwasu, bardzo nisko się nad nim schylając.

Wachmistrz rozejrzał się, z brzękiem ostróg podszedł do Geralta.

— Tyś kto… Ha! Ciebie to ja, zda mi się, już widziałem. W Mariborze. Po tych włosach białych miarkuję. Tyś jest wiedźmin, tak? Potworów różnych tropiciel i ubijca. Tak?

— Tak właśnie.

— Tedy do cię nic nie mam, a profesja twoja, powiem to, godziwa jest — orzekł wachmistrz, taksując jednocześnie wzrokiem Addario Bacha. - Pan krasnolud też poza podejrzeniem, nie widziano wśród grasantów żadnych krasnoludów. Ale gwoli porządku spytam: co na stacji robisz?

— Przybyłem dyliżansem z Cidaris i czekam na przesiadkę. Czas się dłuży, siedzimy sobie tedy z panem wiedźminem, konwersujemy i przerabiamy piwo na urynę.

— Przesiadka, znaczy — powtórzył wachmistrz. - Pojmuję. A wy dwaj? Kto tacy? Tak, wy, do was mówię!

Trent otworzył usta. Zamrugał. I coś odburknął.

— Co? Jak? Wstań! Ktoś jest, pytam?

— Niechajcie go, panie oficerze — rzekł swobodnie Addario Bach. - Mój to sługa, przeze mnie najęty. To głupek, kompletny idiota. Przypadłość rodzinna. Szczęściem wielkim młodsze jego rodzeństwo jest już normalne. Ich matka wreszcie pojęła, że będąc w ciąży nie wolno pić z kałuży przed szpitalem zakaźnym.

Trent jeszcze szerzej otworzył gębę, spuścił głowę, zastękał, zaburczał. Ligenza też zaburczał, zrobił ruch, jakby chciał wstać. Krasnolud położył mu rękę na ramieniu.

— Siedź, chłopcze. I milcz, milcz. Znam teorię ewolucji, wiem, od jakiej istoty człowiek pochodzi, nie musisz mi o tym ciągle przypominać. Darujcie i jemu, panie komendancie. To też mój sługa.

— No tak… — Wachmistrz wciąż przyglądał się podejrzliwie. - Słudzy, znaczy. Jeśli tak mówicie… A ona? Ta młódka w męskim odzieniu? Hej! Wstań, bo chcę ci się przyjrzeć! Ktoś taka? Odpowiadaj, gdy pytają!

— Ha, ha, panie komendancie — zaśmiał się krasnolud. - Ona? To nierządnica, znaczy się, letkich obyczajów. Wynająłem ją sobie w Cidaris gwoli chędożenia. Z dupą w podróży mniej się ckni, każdy filozof wam to poświadczy.

Z rozmachem klepnął Frygę w tyłek. Fryga pobladła z wściekłości, zgrzytnęła zębami.

— No tak — skrzywił się wachmistrz. - Żem też od razu nie rozpoznał. Przecie widać. Półelfka.

— Twój kutas jest pół — warknęła Fryga. - Pół tego, co uchodzi za standard!

— Cichaj, cichaj — zmitygował ją Addario Bach. - Nie sierdźcie się, pułkowniku. Ale już taka zadziorna trafiła się kurewka.

Do izby wpadł żołnierz, złożył meldunek. Wachmistrz Kovacs wyprostował się.

— Bandę wytropiono! — oznajmił. - Idziemy w pościg co tchu! Subiekcję wybaczcie. Służba!

Wyszedł, wraz z nim żołnierze. Za moment z podwórka dobiegł łomot kopyt.

— Darujcie — rzekł po chwili ciszy Addario Bach do Frygi, Trenta i Ligenzy — ten spektakl, wybaczcie słowa spontaniczne i gesty prostolinijne. Po prawdzie to nie znam was, mało o was stoję i raczej nie lubię, ale scen wieszania nie lubię jeszcze bardziej, widok fikających nogami wisielców mocno mnie przygnębia. Stąd te moje krasnoludzkie frywolności.

— Krasnoludzkim frywolnościom zawdzięczacie życie — dodał Geralt. - Wypadałoby krasnoludowi podziękować. Ja widziałem was w akcji, tam, w chłopskiej zagrodzie, wiem, co z was za ptaszki. Palcem bym nie kiwnął w waszej obronie, takiego teatru, jak pan krasnolud, ani bym chciał, ani umiał odegrać. I już byście wisieli, cała wasza trójka. Idźcie więc sobie stąd. Doradzałbym kierunek przeciwny do obranego przez wachmistrza i jego konnicę.

— Nic z tych rzeczy — uciął, widząc spojrzenia kierowane w stronę wbitych w krokiew mieczy. - Nie dostaniecie ich. Będziecie bez nich mniej skłonni do grabieży i wymuszeń. Precz.

— Nerwowo było — westchnął Addario Bach, ledwie za trójką zamknęły się drzwi. -Psiakrew, ręce mi się wciąż trochę trzęsą. Tobie nie?

— Nie. - Geralt uśmiechnął się do wspomnień. - Pod tym względem jestem… nieco upośledzony.

— Niektórym to dobrze — wyszczerzył zęby krasnolud. - Nawet upośledzenia przytrafiają się im fajne. Jeszcze po piwie?

— Nie, dziękuję — pokręcił głową Geralt. - Czas mi w drogę. Znalazłem się, jakby to powiedzieć, w sytuacji, w której raczej wskazany jest pośpiech. I raczej nierozsądne jest zbyt długie przebywanie w jednym miejscu.

— Raczej zauważyłem. I pytań nie zadaję. Ale wiesz ty co, wiedźminie? Jakoś odeszła mnie ochota siedzieć na tej stacji i całe dwa dni bezczynnie czekać na kurierkę. Raz, że nuda by mnie wykończyła. Dwa, ta panna, którą pokonałeś w pojedynku miotłą dziwnym pożegnała mnie spojrzeniem. Cóż, w ferworze krzynę przesadziłem. Ona chyba nie z takich, której bezkarnie wymierza się klapsy w pupę i nazywa kurewką. Gotowa wrócić, wolałbym, by mnie tu wówczas nie było. Może więc razem ruszymy w drogę?

— Z chęcią. - Geralt ponownie się uśmiechnął. - Z dobrym kompanem w podróży mniej się ckni, każdy filozof to poświadczy. O ile kierunek dla nas obu po myśli. Mnie trzeba do Novigradu. Muszę tam dotrzeć przed piętnastym lipca. Koniecznie przed piętnastym.

Musiał być w Novigradzie najdalej piętnastego lipca. Zaznaczył to, gdy czarodzieje go wynajmowali, kupując dwa tygodnie jego czasu. Żaden problem, Pinety i Tzara spojrzeli na niego z wyższością. Żaden problem, wiedźminie. Będziesz w Novigradzie, zanim się obejrzysz. Teleportujemy cię wprost na ulicę Główną

— Przed piętnastym, ha — poczochrał brodę krasnolud. - Dziś jest dziewiąty. Zbyt wiele czasu nie zostało, bo to szmat drogi. Ale byłby sposób, byś dotarł tam w terminie.

Wstał, ściągnął z kołka i wdział na głowę szpiczasty kapelusz z szerokim rondem. Zarzucił na ramię sakwę.

— Objaśnię ci rzecz w drodze. Ruszamy razem na szlak, Geralcie z Rivii. Bo kierunek odpowiada mi jak najbardziej.

* * *

Maszerowali raźnie, może nawet za raźnie. Addario Bach okazał się typowym krasnoludem. Krasnoludy, choć w razie potrzeby czy dla wygody potrafiły posłużyć się każdym wehikułem i każdym zwierzęciem wierzchowym, pociągowym czy jucznym, zdecydowanie przedkładały pieszy marsz, były zawołanymi piechurami. Krasnolud potrafił w ciągu dnia pokonać pieszo dystans trzydziestu mil, tyle co człowiek na koniu, i to niosąc bagaż, którego przeciętny człowiek nawet by nie udźwignął. Za krasnoludem bez bagażu człowiek w marszu nadążyć nie był w stanie. Wiedźmin też nie. Geralt o tym zapomniał i po jakimś czasie zmuszony był jednak prosić Addaria, by nieco zwolnił.

Maszerowali leśnymi duktami, a niekiedy bezdrożami. Addario drogę znał, w terenie orientował się świetnie. W Cidaris, wyjaśnił, zamieszkuje jego rodzina, na tyle liczna, by co i rusz trafiały się tam jakieś okolicznościowe rodzinne imprezy, już to wesela, już to chrzciny, już to pogrzeby i stypy. Zgodnie z krasnoludzkim obyczajem niestawiennictwo na imprezie rodzinnej usprawiedliwiało wyłącznie notarialnie poświadczone świadectwo zgonu, żywi członkowie rodziny od imprez wykręcać się nie mogli. Trasę do Cidaris i z powrotem miał więc Addario opanowaną do perfekcji.

— Celem naszym — objaśnił, maszerując — jest osada Wiaterna, leżąca nad rozlewiskiem Pontaru. W Wiaternej jest przystań, barki i łodzie często tam cumują. Przy odrobinie szczęścia wnet trafi się nam jakaś okazja, na coś się zaokrętujemy. Ja muszę do Tretogoru, więc wysiądę w Żurawiej Kępie, ty popłyniesz dalej i będziesz w Novigradzie za jakieś trzy, cztery dni. Wierz mi, to najszybszy sposób.

— Wierzę. Zwolnij, Addario, proszę. Ledwo nadążam. Czy ty uprawiasz jakiś związany z chodzeniem zawód? Jesteś domokrążcą?

— Jestem górnikiem. W kopalni miedzi.

— No pewnie. Każdy krasnolud jest górnikiem. I pracuje w kopalni w Mahakamie. Stoi z kilofem na przodku i wydobywa.

— Ulegasz stereotypom. Za chwilę powiesz, że każdy krasnolud plugawie się wyraża. A po kilku głębszych rzuca się na ludzi z toporem.

— Nie powiem tego.

— Moja kopalnia nie jest w Mahakamie, ale w Miedziance, pod Tretogorem. Nie stoję tam i nie wydobywam, lecz gram na waltorni w górniczej orkiestrze dętej.

— Ciekawe.

— Ciekawe — zaśmiał się krasnolud — jest akurat co innego. Zabawna koincydencja. Jeden z popisowych kawałków naszej orkiestry nazywa się «Marsz wiedźminów». Leci to tak: Tara-rara, bum, bum, umta-umta, rym-cym-cym, paparara-tara-rara, ta-ra-rara, bum-bum-bum…

— Skąd, u diabła, wzięliście ten tytuł? Widzieliście kiedykolwiek maszerujących wiedźminów? Gdzie? Kiedy?

— Po prawdzie — Addario Bach stropił się nieco — to jest to lekko tylko przearanżowana «Parada siłaczy». Ale wszystkie górnicze orkiestry dęte grają jakieś «Parady siłaczy», «Wejścia atletów» albo «Marsze starych towarzyszy». Chcieliśmy być oryginalni. Ta-ra-rara, bum, bum!

— Zwolnij, bo ducha wyzionę!

* * *

Wśród lasów było zupełnie bezludnie. Inaczej na śródleśnych łąkach i haliznach, na które często trafiali. Tu wrzała praca. Koszono siano, grabiono je i składano w kopice i stogi. Krasnolud pozdrawiał kosiarzy wesołymi okrzykami, ci zaś rewanżowali się. Albo nie.

— To mi przypomina — wskazał na trudzących się Addario — inny z marszów naszej orkiestry. Nosi tytuł «Sianokosy». Często przez nas grany, osobliwie porą letnią. Śpiewany zarówno. Mamy poetę na kopalni, ów rymy złożył zgrabne, można więc nawet a capella. O, tak to leci:

Chłopy trawy koszą

Baby siano noszą

W niebo popatrzają

Deszczu się bojają

Na górce stoimy

Przed deszczem chronimy

Chujami machamy

Chmury rozganiamy!

— I da capo! Dobrze się do tego maszeruje, co nie?

— Zwolnij, Addario!

— Nie da się zwolnić! To marszowa piosenka! Marszowa rytmika i metrum!

* * *

Na wzniesieniu bielały resztki muru, widoczne były też ruiny budynku i charakterystycznej wieży.

Właśnie po tej wieży Geralt rozpoznał świątynię — nie pamiętał, jakiego bóstwa, ale słyszał o niej to i owo. Dawnymi czasy zamieszkiwali tu kapłani. Wieść niosła, że gdy ich pazerności, hulaszczej rozpusty i wyuzdania nie dało się już wytrzymać, okoliczni mieszkańcy wypędzili kapłanów i zagnali ich w gęste lasy, gdzie, jak szły słuchy, zajęli się nawracaniem leśnych skrzatów. Z marnymi podobno rezultatami.

— Stary Erem — orzekł Addario. - Trzymamy się marszruty i czas mamy dobry. Na wieczór staniemy w Borowej Klauzie.

* * *

Strumyk, wzdłuż którego wędrowali, w górze szumiący na głazach i szypotach, w dole rozlewał się szeroko, tworząc spory zalew. Przyczyniała się do tego drewniano-ziemna zapora, przegradzająca nurt. Przy zaporze trwały jakieś prace, uwijała się tam grupa ludzi.

— Jesteśmy w Borowej Klauzie — rzekł Addario. - Konstrukcja, którą widzisz tam, w dole, to jest właśnie klauza. Służy do spławiania drewna z wyrębu. Rzeczka, jak baczysz, sama z siebie spławna nie jest, jest zbyt płytka. Wodę piętrzy się więc, gromadzi drewno, a potem klauzę się otwiera. Powstaje duża fala, umożliwiająca spław. Sposobem tym transportuje się surowiec do produkcji węgla drzewnego. Węgiel drzewny…

— Jest niezbędny do wytopu żelaza — dokończył Geralt. - A hutnictwo to najważniejsza i najbardziej rozwojowa gałąź przemysłu. Wiem. Całkiem niedawno wyklarował mi to jeden czarodziej. Obeznany z węglem i hutnictwem.

— Nie dziwota, że obeznany — parsknął krasnolud. - Kapituła czarodziejów ma większość udziałów w spółkach ośrodka przemysłowego pod Gors Velen, a kilka hut i fryszerek należy do niej całkowicie. Czarodzieje ciągną z hutnictwa bogate profity. Z innych gałęzi też. Może i zasłużenie, w końcu to większością oni opracowali technologie. Mogliby jednak skończyć z hipokryzją przyznać, że magia to nie dobroczynność, nie służąca społeczeństwu filantropia, ale przemysł obliczony na zysk. Ale po co ja to mówię, sam to wiesz. Chodź, tam jest karczemka, odpoczniemy. A i pewnie przyjdzie też zanocować, bo zmierzcha.

* * *

Karczemka na swą nazwę nie zasługiwała zupełnie, ale też i dziwić się nie było można. Obsługiwała drwali i flisaków z klauzy, którym wszystko jedno było, gdzie piją byle było co pić. Szopa z dziurawą strzechą wsparte na żerdziach zadaszenie, kilka stołów i ław z niedbale oheblowanych desek, kamienne palenisko — większych luksusów lokalna społeczność nie potrzebowała i nie oczekiwała, liczyły się stojące za przepierzeniem beczki, z których karczmarz toczył piwo, a okazyjnie kiełbasa, którą karczmarka, jeśli miała chęć i nastrój, gotowa była za opłatą opiec nad żarem.

Geralt i Addario też się względem potrzeb nie wywyższali, zwłaszcza że piwo było świeże, z dopiero co odczopowanej beczki, a całkiem niewielu komplementów wystarczyło, by karczmarka zdecydowała się usmażyć i podać im rynkę kaszanki z cebulą. Po całym dniu wędrówki lasami Geralt równał tę kaszankę z giczą cielęcą w warzywach, dziczą łopatką turbotem w atramencie i innymi majstersztykami szefa kuchni austerii «Natura Rerum». Choć prawdę powiedziawszy, trochę za austerią tęsknił.

— Ciekawym — Addario gestem przywołał karczmarkę, zamówił kolejne piwo — czy znasz losy owego proroka?

Zanim siedli za stół, przyjrzeli się omszałemu głazowi, stojącemu obok wiekowego dębu. Wykute na zarosłej powierzchni monolitu litery informowały, iż w tym właśnie miejscu, w dzień święta Birke roku 1133 post Resurrectionem Prorok Lebioda wygłosił kazanie dla swych uczniów, obelisk zaś dla uczczenia tego wydarzenia ufundował i w roku 1200 postawił Spirydon Apps, mistrz szmuklerski z Rinde, sklep na Małym Rynku, jakość wysoka, ceny przystępne, zapraszamy.

— Znasz — Addario wydrapał z rynki resztkę kaszanki — historię owego Lebiody, nazywanego prorokiem? Mówię o prawdziwej historii.

— Nie znam żadnej. - Wiedźmin wytarł rynkę Chlebem. - Ni prawdziwej, ni zmyślonej. Nie interesowałem się.

— Posłuchaj tedy. Rzecz wydarzyła się lat temu sto z okładem, zdaje się, że niezbyt długo po dacie wyrytej na tym głazie. Dziś, jak ci dobrze wiadomo, smoków niemal się nie widuje, chyba że gdzieś w dzikich górach, wśród pustkowi. W tamtych czasach zdarzały się częściej i potrafiły dokuczyć. Nauczyły się, że pełne bydła pastwiska to wielkie jadłodajnie, gdzie można się nażreć do syta i bez zbytniego wysiłku. Szczęściem dla rolników nawet wielki gad ograniczał się do jednej, dwóch uczt w kwartale, ale żarł tyle, że mógł zagrozić hodowli, zwłaszcza gdy się na jakąś okolicę uwziął. Jeden, ogromny, uwziął się na pewną wieś w Kaedwen. Przylatywał, zjadał kilka owiec, dwie lub trzy krowy, na deser zaś łapał sobie trochę karpi z rybników. Na koniec ział ogniem, podpalał stodołę albo stóg, po czym odlatywał.

Krasnolud łyknął piwa, beknął.

— Włościanie usiłowali smoka straszyć, próbowali różnych pułapek i podstępów, wszystko na nic. Trzeba trafu, że do niedalekiego Ban Ard przywędrował akurat z uczniami ów Lebioda, słynny już podówczas, tytułowany prorokiem i mający rzesze wyznawców. Chłopi poprosili go o pomoc, on zaś, o dziwo, nie odmówił. Gdy więc smok przyleciał, Lebioda poszedł na pastwisko i zaczął go egzorcyzmować. Smok najpierw opalił go ogniem, jak kaczkę. A potem połknął. Zwyczajnie połknął. I odleciał w góry.

— To koniec?

— Nie. Słuchaj dalej. Uczniowie proroka płakali, rozpaczali, potem zaś wynajęli tropicieli. Naszych, to znaczy krasnoludów, w smoczych kwestiach oblatanych. Owi przez miesiąc tropili smoka. Standardowo, idąc śladem kup, które gad walił. A uczniowie przy każdej kupie padali na kolana i grzebali w niej, płacząc rzewnie, wyławiając resztki swego mistrza. Skompletowali wreszcie całość, a raczej to, co za całość uważali, a co naprawdę było chaotyczną dość kolekcją niezbyt czystych kości ludzkich, krowich i baranich. Wszystko to leży dziś w sarkofagu w świątyni w Novigradzie. Jako cudowna relikwia.

— Przyznaj się, Addario. Zmyśliłeś tę historię. Albo mocno podkolorowałeś.

— Skąd to podejrzenie?

— Stąd, że często przestaję z pewnym poetą. Ten zaś, gdy ma do wyboru zdarzeń wersję prawdziwą lub wersję atrakcyjną, zawsze wybiera tę drugą którą dodatkowo ubarwia. Wszelkie zarzuty zaś w tym względzie kwituje sofizmatem, że jeśli coś nie jest zgodne z prawdą, to wcale nie musi oznaczać, że jest kłamstwem.

— Odgaduję poetę. To Jaskier, oczywiście. A historia ma swoje prawa.

— Historia — uśmiechnął się wiedźmin — to relacja, większością kłamliwa, ze zdarzeń, większością nieistotnych, zdawana nam przez historyków, większością durniów.

— Również tym razem odgaduję autora cytatu — wyszczerzył zęby Addario Bach. -Vysogota z Corvo, filozof i etyk. Jak również historyk. Względem zaś proroka Lebiody… Cóż, historia, jak się rzekło, to historia. Ale słyszałem, że w Novigradzie kapłani wyjmują czasem szczątki proroka z sarkofagu i dają wiernym do ucałowania. Gdybym tam akurat był, tobym się jednak od całowania powstrzymał.

— Powstrzymam się — obiecał Geralt. - Co się zaś tyczy Novigradu, jeśli już przy tym jesteśmy…

— Bez nerwów — uprzedził krasnolud. - Zdążysz. Wstaniemy wczesnym świtem, wnet dotrzemy do Wiaternej. Złapiemy okazję i będziesz w Novigradzie na czas.

Oby, pomyślał wiedźmin. Oby.

Загрузка...