Interludium

Sto dwadzieścia siedem lat później


— Tamój, za pagórem — wskazał batem kupiec — to już Ivalo, panieneczko. Pół stajania, nie więcej, w mig dojdziesz. Ja na rozstaju na wschód ku Mariborowi obracam, tedy pożegnać się przyjdzie. Bywaj w zdrowiu, niechaj cię w drodze bogi wiodą i strzegą.

— I was niech strzegą dobry panie. - Nimue zeskoczyła z furgonu, zabrała swój węzełek i resztę bagażu, po czym dygnęła niezgrabnie. - Wielkie wam dzięki, żeście na wóz wzięli. Wtedy, w lesie… Dzięki wam wielkie…

Przełknęła ślinę na wspomnienie czarnego lasu, w głąb którego wwiódł ją przed dwoma dniami gościniec. Na wspomnienie wielkich, strasznych drzew o powykręcanych konarach, splecionych w dach nad pustą drogą. Drogą na której znalazła się nagle sama, sama jedna jak palec. Na wspomnienie zgrozy, jaka ją wówczas ogarnęła. I pragnienia, by zawrócić i uciekać. Z powrotem do domu. Porzuciwszy niedorzeczną myśl o samotnej wyprawie w świat. Wyrzuciwszy tę niedorzeczną myśl z pamięci.

— Olaboga, nie dziękuj, nie ma za co — zaśmiał się kupiec. - W drodze pomóc, ludzka rzecz. Bywaj!

— Bywajcie. Szczęśliwej drogi!

Postała chwilę na rozstaju, patrząc na kamienny słup, do gładkiej śliskości wysmagany przez deszcze i wichury. Z dawien musi tu stać, pomyślała. Kto wie, może więcej niż sto lat? Może pamięta ten słup Rok Komety? Armie królów Północy, ciągnące pod Brennę, na bitwę z Nilfgaardem?

Jak codziennie, powtórzyła wyuczoną na pamięć trasę. Jak czarodziejską formułę. Jak zaklęcie.

Wyrwa, Guado, Sibell, Brugge, Casterfurt, Mortara, Ivalo, Dorian, Anchor, Gors Velen.

Miasteczko Ivalo z oddali już dawało o sobie znać. Hałasem i smrodem.

Las kończył się przy rozstaju, dalej, aż ku pierwszym zabudowaniom, był już tylko goły i zjeżony pniakami zrąb, ciągnący się hen, hen po horyzont. Wszędzie snuł się dym, rzędami stały tu i kopciły żelazne beki, retorty do wypalania węgla drzewnego. Pachniała żywica. Im bliżej miasteczka, tym bardziej narastał hałas, dziwny metaliczny szczęk, od którego ziemia wyczuwalnie drżała pod stopami.

Nimue wkroczyła do miasteczka i aż westchnęła z podziwu. Źródłem huku i wstrząsów gruntu była najdziwaczniejsza machina, jaką kiedykolwiek zdarzyło się jej widzieć. Wielki i brzuchaty miedziany kocioł z gigantycznym kołem, którego obroty napędzały błyszczący od smaru tłok. Machina syczała, dymiła, parskała wrzątkiem i buchała parą w pewnym zaś momencie wydała z siebie gwizd, gwizd tak przeraźliwy i okropny, że Nimue aż przysiadła. Opanowała się jednak szybko, podeszła nawet bliżej i z ciekawością przyjrzała pasom, za pomocą których przekładnie piekielnej machiny napędzały piły tartaku, tnące pnie w nieprawdopodobnym tempie. Poobserwowałaby dłużej, ale uszy rozbolały ją od huku i zgrzytu pił.

Przeszła przez mostek, rzeczka pod nim była mętna i ohydnie śmierdziała, niosła wióry, korę i czapy piany.

Miasteczko Ivalo zaś, do którego właśnie wkroczyła, cuchnęło jak jedna wielka latryna, latryna, w której na domiar złego ktoś uparł się przypiekać nad ogniem nieświeże mięso. Nimue, która ostatni tydzień spędziła wśród łąk i lasów, zaczynało brakować tchu. Miasteczko Ivalo, kończące kolejny etap na trasie, jawiło się jej jako miejsce odpoczynku. Teraz wiedziała, że nie zabawi tu dłużej, niż to bezwzględnie konieczne. I nie zachowa Ivalo w miłych wspomnieniach.

Na targowisku — jak zwykle — spieniężyła łubiankę grzybów i lecznicze korzenie. Poszło szybko, zdążyła nabrać wprawy, wiedziała, na co jest popyt i do kogo iść z towarem. Przy transakcjach udawała przygłupią dzięki temu nie miała problemów ze zbytem, handlarki na wyprzódki spieszyły okpić niedojdę. Zarabiała mało, ale prędko. A tempo się liczyło.

Jedynym w okolicy źródłem czystej wody była studnia na ciasnym placyku i by napełnić manierkę, Nimue musiała odstać swoje w długaśnym ogonku. Nabycie prowiantu na dalszą drogę poszło jej sprawniej. Zwabiona zapachem kupiła też na straganie kilka pasztecików z nadzieniem, które przy bliższych oględzinach wydało się jej jednak podejrzanym. Siadła przy mleczarni, by paszteciki zjeść, póki jeszcze choć w miarę nadawały się do spożycia bez poważnego uszczerbku na zdrowiu. Nie wyglądało bowiem, by długo w tym stadium przetrwały.

Naprzeciw była karczma «Pod Zieloną…», urwana dolna deska szyldu czyniła z nazwy zagadkę i intelektualne wyzwanie, Nimue po chwili zupełnie zatraciła się w próbach odgadnięcia, co też, prócz żaby i sałaty, może być zielone. Z zamyślenia wyrwała ją głośna dyskusja, jaką na schodkach karczmy wiedli stali bywalcy.

— «Prorok Lebioda», mówię wam — perorował jeden. - Ten bryg z legendy. Statek widmo, co więcej niż sto lat temu nazad bez wieści był przepadł, z całą załogą. Co to się potem pojawiał na rzece, kiedy się miało jakie nieszczęście przydarzyć. Z upiorami na pokładzie się pojawiał, wielu widziało. Bajali, że póty widmem będzie, póki ktoś wraku nie odnajdzie. No i odnaleźli wreszcie.

— Gdzie?

— W Przyujściu, na starorzeczu, śród błot, w samym sercu bagna, co je osuszali. Cały zielskiem bagiennym był zarosły. I mchami. Gdy te glony i mchy zdrapali, napis się pokazał. «Prorok Lebioda».

— A skarby? Skarby naszli? Skarby tam pono mieli być, w ładowni. Naszli?

— Nie wiada. Kapłani, mówią wrak zajęli. Niby że relikwia.

— Ot, durnota — czknął inny bywalec. - W bajki wierzycie, jako te dzieci. Znaleźli jakąś krypę starą a oni zaraz: statek widmo, skarby, relikwie. Wszystko to, powiadam wam, gówno prawda, pismackie legendy, durne plotki, babskie baje. Hola, ty tam! Dzieweczko! A tyś kto? Czyjaś ty?

— Swoja własna. - Nimue wypraktykowała już, jak odpowiadać.

— Włosy odgarnij, ucho pokaż! Bo na elfie nasienie patrzysz! A my tu elfich mieszańców nie chcemy!

— Niechajcie mnie, nie wadzę wam przecie. A wnet w drogę ruszam.

— Ha! A dokąd to?

— Do Dorian. - Nimue nauczyła się też, by zawsze podawać jako cel tylko kolejny etap, by nigdy, przenigdy nie zdradzać końcowego celu wędrówki, bo to wzbudzało tylko szaloną wesołość.

— Ho-ho! Szmat drogi przed tobą!

— Toteż i zaraz idę. A to wam jeszcze rzeknę, cni panowie, że żadnych skarbów «Prorok Lebioda» nie wiózł, nic o tym legenda nie mówi. Statek przepadł i stał się widmem, bo był przeklęty, a jego szyper nie posłuchał mądrej rady. Wiedźmin, który tam był, radził, by statek zawrócić, by się w rzeczne odnogi nie zapuszczać, póki on klątwy nie zdejmie. Czytałam o tym…

— Mleko masz pod nosem — orzekł pierwszy bywalec — a takaś mądra? Izbę ci zamiatać, dziewko, garnków doglądać i kalesony prać, ot co. Znalazła się czytata, widzieliśta?

— Wiedźmin! — parsknął trzeci. - Bajki, nic, ino bajki!

— Jeśliś taka mądrala — wtrącił kolejny — to i o naszym Sójczym Lesie wiesz pewnikiem. Co, nie? Toć powiemy: w Sójczym Lesie cosik złe śpi. Ale co parę lat się budzi, a wonczas biada temu, co przez las wędruje. A twoja droga, jeśli po prawdzie do Dorian zmierzasz, rychtyk przez Sójczy Las wiedzie.

— A to został tam jeszcze jakiś las? Wszystkoście przecie w okolicy wycięli, goły zrąb ostał.

— Patrzta, jaka mądrala, niedorostek pyskaty. Po to jest las, by go rąbać, nie? Co zrąbalim, to zrąbalim, co zostało, to zostało. A do Sójczego Lasu i drwale lękają się iść, taka tam zgroza. Sama obaczysz, jak tamój trafisz. Ze strachu w majty się zeszczasz!

— To ja już lepiej pójdę.

Wyrwa, Guado, Sibell, Brugge, Casterfurt, Mortara, Ivalo, Dorian, Anchor, Gors Velen.

Jestem Nimue verch Wledyr ap Gwyn.

Zmierzam do Gors Velen. Do Aretuzy, szkoły czarodziejek na wyspie Thanedd.

Загрузка...