- Ładnieś nas urządził, Pudłorak! — wściekał się Javil Fysh. - Ładnieś nas wplątał! Od godziny kluczymy po odnogach! Ja słyszałem o tych bagniskach, niedobre rzeczy o nich słyszałem! Tu ludzie giną i statki! Gdzie jest rzeka? Gdzie farwater? Dlaczego…
— Zawrzyjcież, do kroćset, gębę! - zdenerwował się kapitan. - Gdzie farwater, gdzie farwater! W dupie, ot gdzie! Tacyście mądrzy? Proszę, jest okazja się wykazać! Znowu rozwidlenie! Jak mam płynąć, panie mądrala? W lewo, jak nurt niesie? Czy w prawo może rozkażecie?
Fysh parsknął i odwrócił się plecami. Pudłorak chwycił za rumby steru i pokierował slup w lewą odnogę.
Majtek z ołowianką wrzasnął. Po chwili, znacznie głośniej, wrzasnął Kevenard van Vliet.
— Od brzegu, Pudłorak! — zaryczał Petru Cobbin. - Ster prawo na burt! Z dala od brzegu! Z dala od brzegu!
— Co jest?
— Węże! Nie widzisz? Wężeeee! Addario Bach zaklął.
Lewy brzeg roił się od węży. Gady wiły się wśród trzcin i przybrzeżnych wodorostów, pełzały po na wpół zanurzonych pniach, zwieszały się, sycząc, z nadwodnych gałęzi. Geralt rozpoznawał mokasyny, grzechotniki, żararaki, boomslangi, daboje, gałęźnice, żmije sykliwe, ariety, czarne mamby i inne, których nie znał.
Cała załoga «Proroka» w popłochu uciekła od bakburty, wrzeszcząc na różne głosy. Kevenard van Vliet przybiegł na rufę, ukucnął, dygocąc cały, za plecami wiedźmina. Pudłorak zakręcił kołem sterowym, slup zaczął zmieniać kurs. Geralt położył mu rękę na ramieniu.
— Nie — powiedział. - Trzymaj, jak było. Nie zbliżaj się do prawego brzegu.
— Ale węże… — Pudłorak wskazał na gałąź, do której się zbliżali, całą obwieszoną syczącymi gadami. - Spadną na pokład…
— Nie ma żadnych węży! Trzymaj kurs. Z dala od prawego brzegu.
Wanty grotmasztu zawadziły o zwisającą gałąź. Kilka węży owinęło się wokół lin, kilka, w tym dwie mamby, spadło na pokład. Unosząc się i sycząc, zaatakowały ściśniętych przy sterburcie. Fysh i Cobbin umknęli na dziób, majtkowie, wrzeszcząc, rzucili się ku rufie. Jeden skoczył do wody, zniknął w niej, nim zdążył krzyknąć. Na powierzchni zakłębiła się krew.
- Żyrytwa! — Wiedźmin wskazał na falę i oddalający się ciemny kształt. - W odróżnieniu od węży prawdziwa.
— Nienawidzę gadów… — zaszlochał skurczony u burty Kevenard van Vliet. -Nienawidzę węży…
— Nie ma żadnych węży. I nie było żadnych. Iluzja.
Majtkowie krzyczeli, przecierali oczy. Węże znikły. Zarówno te z pokładu, jak i te z brzegu. Nie było nawet śladu po wężach.
— Co to… — wystękał Petru Cobbin. - Co to było?
— Iluzja — powtórzył Geralt. - Aguara nas dopadła.
- Że co?
— Lisica. Tworzy iluzje, by nas dezorientować. Zastanawiam się, od kiedy. Burza była raczej prawdziwa. Ale odnogi były dwie, kapitan widział dobrze. Aguara skryła jedną z odnóg pod iluzją i sfałszowała wskazania busoli. Stworzyła też iluzję węży.
— Wiedźmińskie bajania! — parsknął Fysh. - Elfie przesądy! Zabobony! Że niby co, byle lis ma takie zdolności? Schowa odnogę, oszuka busolę? Pokaże węże tam, gdzie ich nie ma? Bzdura! Ja wam mówię, że to te wody! Zatruły nas opary, jadowite bagienne gazy i miazmaty! To przez to te zwidy-niewidy…
— To iluzje, które tworzy aguara.
— Za głupich nas masz? — krzyknął Cobbin. - Iluzje? Jakie iluzje? To były najprawdziwsze żmije! Wszyscyście widzieli, nie? Słyszeliście syk? Ja nawet czułem ich smród!
— To była iluzja. Węże nie były prawdziwe. «Prorok» znowu zawadził wantami o zwisające gałęzie.
— To omam, tak? — powiedział jeden z majtków, wyciągając rękę. - Zwid? Ten wąż nie jest prawdziwy?
— Nie! Stój!
Zwisająca z konara olbrzymia arieta wydała mrożący krew w żyłach syk i błyskawicznie uderzyła, zatapiając kły w szyi marynarza, raz, potem drugi raz. Majtek krzyknął rozdzierająco, zatoczył się, upadł, zadygotał w drgawkach, rytmicznie tłukąc potylicą o pokład. Piana wystąpiła mu na usta, z oczu zaczęła sączyć się krew. Nie żył, nim zdołali do niego podbiec.
Wiedźmin nakrył ciało płótnem.
— Do diabła, ludzie — powiedział. - Zachowajcie ostrożność! Nie wszystko tu jest przywidzeniem!
— Uwaga! — wrzasnął marynarz z dziobu. - Uwaaagaaa! Wir przed nami! Wir! Starorzecze rozwidlało się znowu. Lewa odnoga, ta, w którą niósł ich prąd, kotłowała się i burzyła w gwałtownym wirze. Wirujące kolisko wzbierało pianą jak zupa w kotle. W wirze obracały się, pojawiając i znikając, pniaki i gałęzie, nawet jedno całe drzewo z rosochatą koroną. Majtek z ołowianką uciekł z dziobu, pozostali jęli wrzeszczeć. Pudłorak stał spokojnie. Zakręcił kołem sterowym, skierował slup w prawą spokojną odnogę.
— Uff — otarł czoło. - W porę! Źle by było z nami, gdyby nas ten wir wciągnął. Oj, pokręciło by nami…
— Wiry! — krzyknął Cobbin. - Żyrytwy! Aligatory! Pijawki! Nie potrzeba żadnych iluzji, te bagna roją się od okropności, od gadów, od wszelkiego jadowitego plugastwa. Źle, źle, że tu zabłądziliśmy. Tutaj bez liku…
— Statków poginęło — dokończył, wskazując, Addario Bach. - A to chyba akurat prawda.
Przegniły i zgruchotany, pogrążony po nadburcia, obrośnięty wodnym zielskiem, opleciony pnączami i mchami, tkwił na prawym brzegu uwięzły w bagnie wrak. Obserwowali go, gdy niesiony słabym nurtem «Prorok» przesuwał się obok.
Pudłorak szturchnął Geralta łokciem.
— Panie wiedźmin — powiedział cicho. - Busola wciąż szaleje. Wedle igły ze wschodniego zmieniliśmy kurs na południowy. Jeśli to nie lisi fałsz, to jest niedobrze. Tych bagien nikt nie zbadał, ale wiadomo, że się na południe od farwateru rozciągają. Niesie nas tedy w samo serce mokradeł.
— Przecież dryfujemy — zauważył Addario Bach. - Wiatru nie ma, niesie nas prąd. A prąd oznacza połączenie z rzeką, z torem wodnym Pontaru…
— Niekoniecznie — pokręcił głową Geralt. - Słyszałem o tych starorzeczach. Mają zmienny kierunek spływu wody. Zależy, czy akurat jest przypływ, czy odpływ. I nie zapominajcie o aguarze. To też może być iluzja.
Brzegi nadal gęsto porastały cypryśniki, pojawiły się też pękate, dołem cebulasto rozrośnięte błotnie. Wiele drzew było uschniętych, martwych. Z ich strupieszałych pni i gałęzi zwieszały się gęste festony oplątwy, srebrzyście połyskującej w słońcu. Na gałęziach czatowały czaple, lustrujące przepływającego «Proroka» nieruchomymi oczami.
Marynarz z dziobu krzyknął.
Tym razem widzieli ją wszyscy. Znowu stała na zwieszonym nad wodą konarze, wyprostowana i nieruchoma. Pudłorak bez ponaglania naparł na rumby, skierował slup pod lewy brzeg. A lisica zaszczekała nagle, donośnie i przenikliwie. Zaszczekała ponownie, gdy «Prorok» przepływał obok.
Po konarze przemknął i skrył się w gąszczu wielki lis.
— To było ostrzeżenie — powiedział wiedźmin, gdy na pokładzie ucichła wrzawa. -Ostrzeżenie i wezwanie. A raczej żądanie.
— Byśmy uwolnili dziewczynkę — dokończył przytomnie Addario Bach. - Jasne. Ale my jej uwolnić nie możemy, bo nie żyje.
Kevenard van Vliet zastękał, chwyciwszy się za skronie. Mokry, brudny i przerażony nie przypominał już kupca, którego stać na własny statek. Przypominał pętaka przychwyconego na kradzieży śliwek.
— Co robić? - zajęczał. - Co robić?
— Ja wiem — oświadczył nagle Javil Fysh. - Przywiążmy martwą dziewkę do beczki i za burtę ją. Lisica zadzierży się, by szczenię opłakać. Zyskamy czas.
— Wstyd, panie Fysh — głos białoskórnika stwardniał nagle. - Nie godzi się tak obejść ze zwłokami. To nie po ludzku.
— A bo to człowiek był? Elfica, do tego już na wpół zwierzę. Mówię wam, z tą beczką to dobry pomysł…
— Taki pomysł — powiedział Addario Bach, przeciągając słowa — mógł przyjść do głowy tylko kompletnemu idiocie. I przyniósłby nam wszystkim zgubę. Jeśli vixena pojmie, że zabiliśmy dziewczynkę, będzie po nas.
— Nie my zabiliśmy szczeniaka — wtrącił się Petru Cobbin, nim karminowy ze złości Fysh zdążył zareagować. - Nie my! Parlaghy to uczynił. On winien. My czyści.
— Słusznie — potwierdził Fysh, zwracając się nie do van Vlieta i wiedźmina, ale do Pudłoraka i majtków. - Parlaghy winien. Niech lisica mści się na nim. Wsadźmy go do czółna razem z trupkiem i niech dryfuje. A my tymczasem…
Cobbin i kilku majtków przyjęło pomysł ochoczym okrzykiem, ale Pudłorak usadził ich natychmiast.
— Nie pozwolę na to — powiedział.
— Ani ja. - Kevenard van Vliet pobladł. - Pan Parlaghy może i zawinił, może i prawda, że kary żąda jego uczynek. Ale porzucić, wydać na śmierć? Co to, to nie.
— Jego śmierć albo nasza! — zawrzasnął Fysh. - Bo co nam czynić? Wiedźminie! Obronisz nas, gdy się lisica na pokład wedrze?
— Obronię. Zapadła cisza.
«Prorok Lebioda» dryfował wśród śmierdzącej, wzbierającej bąblami wody, wlokąc za sobą warkocze wodorostów. Z gałęzi obserwowały ich czaple i pelikany.
Marynarz z dziobu ostrzegł ich krzykiem. A za chwilę krzyczeli wszyscy. Patrząc na przegniły, obrośnięty pnączami i zielskiem wrak. Ten sam, który widzieli przed godziną.
— Pływamy w kółko — stwierdził fakt krasnolud. - To pętla. Lisica złapała nas w pułapkę.
— Mamy tylko jedno wyjście. - Geralt wskazał na lewą odnogę i kotłujący się w niej wir. - Przepłynąć przez to.
— Przez ten gejzer? — ryknął Fysh. - Zdurniałeś ze szczętem? Rozerwie nas!
— Rozerwie — potwierdził Pudłorak. - Albo wywróci. Albo ciśnie na bagno, skończymy jak ów wrak. Zobaczcie, jak w tej kipieli drzewami miota. Widać, że straszną siłę ma ten wir.
— Właśnie. Widać. Bo to chyba iluzja. Myślę, że to kolejna iluzja aguary.
— Chyba? Jesteś wiedźminem, a nie umiesz rozpoznać?
— Słabszą iluzję bym rozpoznał. Te są niezwykle mocne. Ale zdaje mi się…
— Zdaje ci się. A jeśli się mylisz?
— Nie mamy wyjścia — warknął Pudłorak. - Albo przez wir, albo będziemy pływać w kółko…
— Do śmierci — dopowiedział Addario Bach. - I to do usranej.
Obracane w wirze drzewo co rusz wyłaniało z wody konary, niczym rozczapierzone ręce topielca. Wir burzył się, kotłował, wzbierał i pryskał pianą. «Prorok» zadygotał i pomknął nagle, wsysany w kotłowisko. Targane wirem drzewo z hukiem uderzyło o burtę, bryznęła piana. Slup zaczął się kołysać i obracać, coraz szybciej i szybciej.
Wszyscy wrzeszczeli na różne głosy.
I nagle wszystko ucichło. Woda uspokoiła się, wygładziła w taflę. «Prorok Lebioda» wolniuteńko dryfował wśród porosłych błotniami brzegów.
— Miałeś rację, Geralt — odchrząknął Addario Bach. - To jednak była iluzja. Pudłorak długo patrzył na wiedźmina. Milczał. Wreszcie ściągnął czapkę. Szczyt głowy, jak się okazało, miał łysy jak jajo.
— Zamustrowałem do żeglugi rzecznej — wychrypiał wreszcie — bo żona prosiła. Na rzece, mówiła, bezpieczniej. Bezpieczniej niż na morzu. Nie będzie się zamartwiać, mówiła, ilekroć wypłynę.
Włożył czapkę na powrót, pokiwał głową mocniej uchwycił rumby steru.
— Czy to już? - zajęczał spod kokpitu Kevenard van Vliet. - Czy już jesteśmy bezpieczni?
Nikt nie odpowiedział na jego pytanie.
Woda była gęsta od glonów i rzęsy. Wśród brzegowego drzewostanu zaczęły zdecydowanie przeważać cypryśniki, z bagna i z przybrzeżnych płycizn gęsto sterczały ich pneumatofory, korzenie oddechowe, niektóre wysokie prawie na sążeń. Na wysepkach z zielska wygrzewały się żółwie. Rechotały żaby.
Tym razem usłyszeli ją wcześniej, niż zobaczyli. Głośne, ostre szczekanie, jak skandowana groźba czy ostrzeżenie. Zjawiła się na brzegu w lisiej postaci, na zwalonym uschłym pniu. Szczekała, wysoko zadzierając głowę. Geralt złowił w jej głosie dziwne nuty, pojął, że oprócz gróźb był tam rozkaz. Ale nie im rozkazywała.
Woda pod pniem spieniła się nagle, wychynął z niej potwór, ogromny, cały pokryty zielono-brązowym deseniem łezkowatych łusek. Zabulgotał, zachlupał, posłuszny rozkazowi lisicy popłynął, burząc wodę, wprost na «Proroka».
— To też… - przełknął ślinę Addario Bach. - To też iluzja?
— Nie bardzo — zaprzeczył Geralt. - To wodjanoj! — krzyknął do Pudłoraka i majtków. -Oczarowała i poszczuła na nas wodjanoja! Bosaki! Łapcie za bosaki!
Wodjanoj wynurzył się tuż przy statku, zobaczyli płaski, porośnięty glonami łeb, wyłupiaste rybie oczy, stożkowate zęby w wielkiej paszczęce. Potwór wściekle uderzył w burtę, raz, drugi, aż cały «Prorok» zadygotał. Gdy nadbiegli z bosakami, uciekł, zanurkował, by za chwilę wynurzyć się z pluskiem za rufą, tuż przy płetwie steru. Którą chwycił zębami i targnął, aż zatrzeszczało.
— Urwie ster! — darł się Pudłorak, usiłując dziabnąć potwora bosakiem. - Urwie ster! Łapcie fał, unieście płetwę! Odpędźcie cholernika od steru!
Wodjanoj gryzł i szarpał ster, ignorując krzyki i szturchnięcia bosaków. Płetwa pękła, w zębach stwora został kawał deski. Albo uznał, że to wystarczy, albo czar lisicy stracił moc, dość że dał nura i zniknął.
Słyszeli z brzegu, jak aguara szczeka.
— Co jeszcze? — wrzasnął Pudłorak, wymachując rękami. - Co ona nam jeszcze zrobi? Panie wiedźmin!
— Bogowie… — załkał Kevenard van Vliet. - Wybaczcie, żem w was nie wierzył… Wybaczcie, żeśmy zabili dziewczynkę! Bogowie, ratujcie nas!
Nagle poczuli na twarzach powiew wiatru. Zwisający dotąd smętnie gafel «Proroka» załopotał, bom zaskrzypiał.
— Robi się przestronniej! — krzyknął od dziobu Fysh. - Tam, tam! Szerokie ploso, niechybnie rzeka! Tam płyń, szyper! Tam!
Koryto faktycznie zaczęło się poszerzać, za zieloną ścianą trzcin zamajaczyło coś na kształt plosa.
— Udało się! - zawołał Cobbin. - Ha! Wygraliśmy! Wydarliśmy się z bagien!
— Marka pierwsza! — wrzasnął majtek z ołowianką. - Marka pierwszaaaa!
— Ster na burt! — zaryczał Pudłorak, odpychając sternika i sam wykonując własny rozkaz. - Mieliznaaaaa!
«Prorok Lebioda» obrócił się dziobem w stronę jeżącej się od pneumatoforów odnogi.
— Dokąd! — darł się Fysh. - Co robisz? Na ploso płyń! Tam! Tam!
— Nie można! Tam mielizna! Utkniemy! Dopłyniemy do plosa odnogą, tu głębiej! Znowu usłyszeli szczek aguary. Ale nie zobaczyli jej.
Addario Bach szarpnął Geralta za rękaw.
Z zejściówki achterpiku wyłonił się Petru Cobbin, wlokąc za kołnierz ledwie trzymającego się na nogach Parlaghy’ego. Idący za nim marynarz niósł owiniętą w płaszcz dziewczynkę. Pozostałych czterech stanęło przy nich, murem, frontem ku wiedźminowi. Trzymali toporki, ościenie, żelazne haki.
— Będzie tego, moiściewy — charknął najwyższy. - My żyć chcemy. Czas coś zrobić wreszcie.
— Zostawcie dziecko — wycedził Geralt. - Puść kupca, Cobbin.
— Nie, panie — pokręcił głową marynarz. - Trupek wraz z kupczykiem pójdą za burtę, to potworzycę zatrzyma. Wtenczas uciec zdołamy.
— Wy zaś — chrapnął drugi — nie mieszajcie się. Nic do was nie mamy, ale na zawadzie nie próbujcie stawać. Bo się wam krzywda stanie.
Kevenard van Vliet skurczył się u burty, załkał, odwracając głowę. Pudłorak też uciekł zrezygnowanym wzrokiem, zaciął usta, widać było, że nie zareaguje na bunt własnej załogi.
— Tak jest, racja. - Petru Cobbin popchnął Parlaghy’ego. - Kupiec i zdechła lisica za burtę, to jedyny dla nas ratunek. Na bok, wiedźminie! Dalej, chłopy! Do łódki z nimi!
— Do której łódki? — spytał spokojnie Addario Bach. - Do tamtej może?
Już dość daleko od «Proroka», zgięty na ławce czółna, wiosłował Javil Fysh, kierując się na ploso. Wiosłował ostro, pióra wioseł rozbryzgiwały wodę, rozrzucały wodorosty.
— Fysh! — wrzasnął Cobbin. - Ty draniu! Ty skurwysynu jebany!
Fysh odwrócił się, zgiął łokieć i pokazał im wała. Po czym ponownie chwycił się wioseł.
Ale nie powiosłował daleko.
Na oczach załogi «Proroka» łódka podskoczyła nagle w gejzerze wody, zobaczyli tłukący ogon i najeżoną zębami paszczę ogromnego krokodyla. Fysh wyleciał za burtę, popłynął, wrzeszcząc, w stronę brzegu, na zjeżoną korzeniami cypryśników płyciznę. Krokodyl ścigał go, ale palisada pneumatoforów spowolniła pościg. Fysh dopłynął do brzegu, rzucił się piersią na leżący tam głaz. Ale to nie był głaz.
Olbrzymi żółw jaszczurowaty rozwarł szczęki i capnął Fysha za rękę powyżej łokcia. Fysh zawył, zaszamotał się, zawierzgał, rozbryzgując bagno. Krokodyl wynurzył się i chwycił go za nogę. Fysh zaryczał.
Przez chwilę nie było wiadomo, który z gadów zawładnie Fyshem, żółw czy krokodyl. Ale w końcu oba coś dostały. W szczękach żółwia została ręka ze sterczącą z krwawej miazgi białą maczugowatą kością. Resztę Fysha zabrał krokodyl. Na zmąconej powierzchni została wielka czerwona plama.
Geralt wykorzystał osłupienie załogi. Wydarł z rąk majtka martwą dziewczynkę, cofnął się na dziób. Addario Bach stał mu u boku, uzbrojony w bosak.
Ale ani Cobbin, ani żaden z marynarzy nie próbowali oponować. Wręcz przeciwnie, wszyscy pospiesznie wycofali się na rufę. Pospiesznie. By nie powiedzieć w popłochu. Ich twarze pokryła nagle śmiertelna bladość. Skurczony przy burcie Kevenard van Vliet załkał, schował głowę między kolana i zakrył rękami.
Geralt obejrzał się.
Czy to Pudłorak się zagapił, czy zaszwankował uszkodzony przez wodjanoja ster, dość że slup wpłynął wprost pod zwisające konary, utknął na zwalonych pniach. Wykorzystała to. Wskoczyła na dziób, zwinnie, lekko i bezszelestnie. W lisiej postaci. Poprzednio widział ją na tle nieba, wydała mu się wówczas czarna, smoliście czarna. Nie była taka. Futro miała ciemne, a kitę zakończoną śnieżnobiałym kwiatem, ale w jej umaszczeniu, zwłaszcza na głowie, przeważała szarość, właściwa bardziej korsakom niż lisom srebrnym.
Zmieniła się, wyrosła, przekształciła w wysoką kobietę. Z lisią głową. Ze szpiczastymi uszami i wydłużonym pyskiem. W którym, gdy go otwarła, zalśniły rzędy kłów.
Geralt uklęknął, wolno złożył ciało dziewczynki na pokładzie, cofnął się. Aguara zawyła przeszywająco, kłapnęła zębatymi szczękami, postąpiła ku nim. Parlaghy zakrzyczał, panicznie zamachał rękami, wyrwał się Cobbinowi i wyskoczył za burtę. Od razu poszedł na dno.
Van Vliet płakał. Cobbin i majtkowie, wciąż bladzi, skupili się wokół Pudłoraka. Pudłorak zdjął czapkę.
Medalion na szyi wiedźmina drgał silnie, wibrował, drażnił. Aguara klęczała nad dziewczynką wydając dziwne odgłosy, ni to mrucząc, ni to sycząc. Nagle uniosła głowę, wyszczerzyła kły. Zawarczała głucho, w jej ślepiach rozbłysnął ogień. Geralt nie poruszył się.
— Zawiniliśmy — powiedział. - Stało się bardzo źle. Ale niech nie dzieje się gorzej. Nie mogę pozwolić, byś skrzywdziła tych ludzi. Nie pozwolę na to.
Lisica wstała, unosząc dziewczynkę. Powiodła wzrokiem po wszystkich. Na koniec spojrzała na Geralta.
— Stanąłeś mi na drodze — powiedziała szczekliwie, ale wyraźnie, wolno wymawiając każde słowo.
— W ich obronie. Nie odpowiedział.
— Mam córkę na rękach — dokończyła. - To ważniejsze niż wasze życie. Ale to ty stanąłeś w ich obronie, białowłosy. Po ciebie zatem przyjdę. Pewnego dnia. Gdy już zapomnisz. I nie będziesz się spodziewał.
Zwinnie wskoczyła na nadburcie, stamtąd na zwalony pień. I zniknęła w gąszczu.
W ciszy, która zapadła, słychać było tylko łkanie van Vlieta.
Wiatr ustał, zrobiło się parno. Pchany prądem «Prorok Lebioda» uwolnił się z konarów, podryfował środkiem odnogi. Pudłorak otarł czapką oczy i czoło.
Marynarz z dziobu krzyknął. Krzyknął Cobbin. Krzyczeli pozostali.
Zza gęstwiny trzcin i dzikiego ryżu wyjrzały nagle strzechy chat. Zobaczyli suszące się na tyczkach sieci. Żółciutki piasek plaży. Pomost. A dalej, za drzewami na cyplu, szeroki nurt rzeki pod błękitnym niebem.
— Rzeka! Rzeka! Nareszcie!
Krzyczeli wszyscy. Majtkowie, Petru Cobbin, van Vliet. Tylko Geralt i Addario Bach nie dołączyli do chóru.
Milczał też Pudłorak, napierając na ster.
— Co robisz? — wrzasnął Cobbin. - Dokąd? Na rzekę się kieruj! Tam! Na rzekę!
— Nie da rady — w głosie kapitana brzmiały rozpacz i rezygnacja. - Flauta, statek steru ledwo słucha, a prąd coraz silniejszy. Dryfujemy, odpycha nas, niesie znowu w odnogi. Z powrotem w bagna.
— Nie!
Cobbin zaklął. I wyskoczył za burtę. I popłynął ku plaży.
W ślad za nim skoczyli do wody marynarze, wszyscy, Geralt nie zdołał żadnego powstrzymać. Addario Bach mocnym chwytem osadził w miejscu szykującego się do skoku van Vlieta.
— Błękitne niebo — powiedział. - Złocisty piasek plaży. Rzeka. Zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Znaczy, nie jest prawdziwe.
I nagle obraz zamigotał. Nagle tam, gdzie dopiero co były rybackie chaty, złota plaża i nurt rzeki za cyplem, wiedźmin na sekundę zobaczył pajęczyny oplątwy, do samej wody zwieszające się z konarów strupieszałych drzew. Bagniste brzegi, zjeżone pneumatoforami cypryśników. Czarną wzbierającą bąblami topiel. Morze wodorostów. Nieskończony labirynt odnóg.
Przez sekundę widział to, co skrywała pożegnalna iluzja aguary.
Płynący zaczęli nagle krzyczeć i tłuc się w wodzie. I po kolei znikać w niej.
Petru Cobbin wynurzył się, krztusząc i wrzeszcząc, cały pokryty wijącymi się, pręgowatymi, grubymi jak węgorze pijawkami. Potem skrył się pod wodą i nie wynurzył już więcej.
— Geralt!
Addario Bach przyciągnął bosakiem łódkę, która przetrwała spotkanie z krokodylem. A teraz przydryfowała do burty. Krasnolud wskoczył, odebrał od Geralta wciąż otępiałego van Vlieta.
— Kapitanie!
Pudłorak pomachał im czapką.
— Nie, panie wiedźmin! Ja statku nie porzucę, do portu go dowiodę, choćby nie wiem co! A jak nie, razem ze statkiem na dnie mi lec! Bywajcie!
«Prorok Lebioda» dryfował spokojnie i majestatycznie, wpływał w odnogę, znikał w niej.
Addario Bach popluł w dłonie, zgarbił się, pociągnął wiosłami. Łódka pomknęła po wodzie.
— Dokąd?
— Tamto ploso, za mielizną. Tam jest rzeka. Pewien jestem. Wypłyniemy na farwater, napotkamy jakiś statek. A jak nie, to tą łodzią choćby do samego Novigradu.
— Pudłorak…
— Da radę. Jeśli tak mu pisane.
Kevenard van Vliet popłakiwał. Addario wiosłował. Niebo pociemniało. Usłyszeli daleki, przeciągły grom.
— Burza idzie — powiedział krasnolud. - Zmokniemy, cholera.
Geralt parsknął. A potem zaczął się śmiać. Serdecznie i szczerze. I zaraźliwie. Bo za chwilę śmiali się obaj.
Addario wiosłował silnymi, równymi pociągnięciami. Łódź mknęła po wodzie jak strzała.
— Wiosłujesz — ocenił Geralt, ocierając wyciśnięte przez śmiech łzy — jakbyś w życiu nic innego nie robił. Myślałem, że krasnoludy nie umieją ani żeglować, ani pływać…
— Ulegasz stereotypom.